Rozdział 23

Tę niedaleką drogę – schody, Żmigród, Królewska, schody – przebywa nic nie widzący. Otwiera drzwi, wchodzi, wiesza kurtkę, idzie do pokoju i tu na samym środku nagle się zatrzymuje – trwa.

Królewską, jak zwykle, jadą samochody. Marek słyszy dokładnie ich różnej wysokości warczenia, bicie zegara na Bramie Krakowskiej, kłótnię bywalców „Pod Basztą” – muzyka konkretna. Po chwili tę muzykę wzbogaca płacz dziecka, stukot zbiegających po schodach nóg, skowyt może kopniętego psa. Marek zawiesza wzrok na mżącym światłem prostokącie okna, a przecież dostrzega matkę siedzącą w ciemnej sukni przy fortepianie. „To ty, mamo! Tyle lat cię nie było!” Znowu jest małym zagubionym dzieckiem. Dzieckiem opuszczonym – i przez to tragicznie samotnym. Jeszcze trzy kroki, może oprzeć czoło o zimną szybę. Z tyłu, za sobą czuje obecność matki.

Jak dobrze, że istnieją: chłód, mrok, podłoga, ściany, fortepian – gdzie usiadła, żeby znowu być; że istnieją dźwięki i cisza, i stukot serca pukającego do drzwi życia, a życie odpowiada: jestem! jestem! jestem!

Przez długi czas wyobrażał sobie, że ona tam, na wysokościach, koncertuje Mu na białym fortepianie. To było, jakby wyjechała na tournée. Wciąż czekał, że wróci. Aż pewnego dnia, po wielu latach, na przynależnym jej miejscu usiadła kobieta, którą kochał. Otworzyła klapę i uderzyła palcami w klawisze. Nasłuchiwała dźwięku, zanim ponowiła próbę. Potem uderzyła trzeci raz i on, który już przywyknął do nieobecności matki, zatęsknił za nią ostro, boleśnie. A od następnego dnia tęsknił za obiema. Bo nazajutrz utracił ostatecznie i tę drugą. Już nie mógł się do niej uśmiechnąć. Ani na nią patrzeć. Ani obdarować bukiecikiem stokrotek. Nie było jej. Odeszła do swoich ważnych spraw – urodzić dziecko innemu.

„Mamo, proszę cię, zagraj Schumanna. Twoje ulubione »Les papillons«. Tyle razy próbowałem, starałem się i nie mogę osiągnąć doskonałości. Widzisz, co wyrosło z twojego syna? Humanista? Romantyk? Może! Ale jakże we wszystkim niedoskonały. Takie – nic!”

***

– Mietek, poza godzinami pracy jestem do waszej dyspozycji.

– Wiedziałem, że nie wytrzymasz. Przychodź! Wiesz, gdzie to jest? Na Krakowskim, gdzie była szkoła partyjna. Taka oficynka w podwórzu.

– Będziesz?

– Nic nie wiadomo w tym domu wariatów. Jak nie będzie mnie, to będzie Kalinowski albo Alinka, albo Wojtek.

Mietek mówi szybko, nerwowo. Przez telefon słychać rozmowy, nawoływania, trzaśnięcia drzwi i Marka ogarnia podniecenie. Za godzinę będzie z nimi.

Do pokoju wpada Ala Papieska.

– Już wiesz?

– O czym?

– Dzwoniła Thylmanowa, że mąż Ewy ma zawał. Stan krytyczny. Leży w klinice. Może byś do niej zatelefonował? My się boimy.

Więc Marek nakręca numer Ewy. Ona jednak pomocy nie potrzebuje.

– Nie, Marku. Jeżeli będziesz mi potrzebny, dam znać.

– Popołudniami znajdziesz mnie w Komitecie Obywatelskim. – Nie bardzo wie, co jeszcze powiedzieć. – Wszystko będzie dobrze – bąka.

– Dobrze? – pyta Ewa, i robi mu się wstyd.

W komitecie jest po piętnastej. W kilku niedużych pomieszczeniach gęsto od przewijających się osób. Obok sekretariatu wpada na Dankę Lipszyc.

– Cześć! – jak z dubeltówki całuje go w oba policzki.

– Do roboty? – pyta Wojtek. – Chodź, pomożesz szykować paczki z materiałami. Jutro od rana zaczną przyjeżdżać ludzie z całego regionu, a my jeszcze w lesie. Dopiero co przywiozłem to wszystko z Warszawy. Alinka! polecialabyś kupić coś do jedzenia. Za chwilę padnę z głodu.

– Może się nad tobą ulituję. Cześć, Marek! Dla ciebie też coś przynieść?

– Jeździsz samochodem? – pyta Kalinowski.

– Niestety nie. Zawsze wierzyłem we własne nogi.

– Tej roboty nie da się załatwić na piechotę.

– Zwijaj rulony według wykazu.

– Kto umie dobrze pisać na maszynie?

– Nie wiecie czasem, gdzie pojechali kleić harcerze od Witka?

– Do Głuska.

Do wnętrza wkracza troje młodych.

– Jesteśmy z wychowania plastycznego na UMCSie – mówi jeden z nich. – Możemy robić napisy, transparenty.

– Bolek! – woła Danka. – Bolek! Masz tu ludzi do roboty – wskazuje ich Suszowi, który wychynął z dalszego pomieszczenia.

– Z FSC po materiały – zgłasza się nieduży blondyn.

– Ma pan jakiś papierek?

– A niby po co?

– Zdarzają się tacy, co po wyjściu wrzucają wszystko do kosza.

Tamten robi się czerwony jak piwonia.

– Co to ja, komunista?!

– Cegiełki już wydrukowane?

– Zrobią w nocy. Trzeba przygotować upoważnienia dla kolporterów.

– Niech jutro ktoś przyjdzie po cegiełki. Tylko z upoważnieniem.

– Danusia! Jak będą jacyś chętni, mamy już trochę plakatów do klejenia – woła Susz uchylając drzwi.

– Ja też mam trochę plakatów – Wojtek wskazuje przywiezione z Warszawy materiały.

– Co tam taka sztampa. U nas każdy to indywidualne dzieło sztuki.

– Przyniosłam bułki, masło i ser. Do rana wystarczy – Alinka kładzie zakupy na półce i bierze się do liczenia.

– Adam! Chodź no! – Iwańczuk zabiera Kalinowskiego do biura.

– Może się państwu przyda? – pyta starsza kobieta w żałobie, która przyszła z gabinetową maszyną do pisania. – To po synu – mówi.

– Oczywiście, kochana! Na jak długo może pani pożyczyć?

– Póki będzie potrzebna. To dobra maszyna, po synu.

– Takie to: średnio udane – Susz spogląda krytycznie na przywiezione ze stolicy materiały.

– Właśnie tak stoję i patrzę, i myślę, że to pewnie projektowały jakieś wredne komuchy – mówi powolutku, rozwlekle, Jacek Czuba.

Susz rzuca na niego złe spojrzenie i wycofuje się do swojej „pracowni”.

– Mietka nie ma? – pyta Marek.

– Pojechał Olczakiem z docent Gołębiowską.

– Olczakiem?

– To taksiarz. Oddał do dyspozycji komitetu fiata z własną osobą we wnętrzu. Mamy jeszcze drugi samochód, jeździłem nim dzisiaj do Warszawy. Ten jest Wadowskiego, inżyniera emeryta ze Świdnika.

– Miałeś jeść. Woda pewnie już się zagotowała.

– Cholera! Że też człowiek nie może się obyć bez żarcia.

Wojtek zabiera jedzenie i odchodzi.

– Ty na trochę czy na stałe? – pyta Marka Alinka.

– Poza godzinami pracy na stałe.

– Ja wzięłam urlop.

– Ja niestety nie mogę. Brakuje nam w wydziale dwóch pracowników.

Przez jakiś czas zwijają rulony w milczeniu. Potem wraca Wojtek i zaraz pojawiają się Sławek i Regina.

– No, jak tak, to być może zdążymy dzisiaj trochę pospać.

Chwila dezorganizacji i praca nabiera właściwego rytmu i dość szybkiego tempa. Krótka przerwa na kolację. Przed pierwszą kończą robotę.

***

Kółko Marek zauważa dopiero następnego dnia. Jest to kółko uchwyt do zakręcania hydrantu. Wisi na gwoździu wbitym w ścianę, a pod nim podpis: „kółko manipulacyjne”. Ktoś flamastrem dopisał „używać po wyborach”.

– Kółko i pierwszy napis to moje dzieło – przyznaje się Wojtek. – Autor dopisku nieznany.

Marek widzi, że na wiszącej na ścianie mapie województwa pojawiły się od wczoraj czerwone punkty.

– Znaczymy, gdzie materiały dotarły. Sporo dzisiaj poszło. Ale tutaj jeszcze pusto. I tu. Wydawaj i zaznaczaj. Jadę do drukarni. Jak ktoś przyjdzie po listy do podpisów albo po cegiełki, odsyłaj do sekretariatu. Trzeba paru sprytnych do wieszania transparentów. Może ktoś taki się pojawi.

Pojawia się jednak, w białym fartuchu, lekarka z sąsiadującej z komitetem przychodni. Rozgląda się płochliwie.

– Wy się tak nie boicie?

– A czego się mamy bać? – pyta Marek z życzliwym uśmiechem.

Pani doktor trochę się rumieni.

– Podobno macie jakieś cegiełki.

Po chwili wchodzi gwarnie grupka licealistów.

– My z Zamoja. Możemy rozlepiać.

Potem dość licznie zaczynają przychodzić ludzie, którzy po pracy wracają do pobliskich miejscowości i chcą tam zabrać materiały wyborcze. Tego wczoraj nie przewidzieli. Trzeba szykować dla nich mniejsze ilości.

Koło szóstej przyjeżdża z Głuska starszy mężczyzna. Z teczki wyciąga strzępki podartych, nadpalonych plakatów.

– Zobaczcie, co te skurwiele zrobiły przez noc! Zobaczcie! – nerwowo przełyka ślinę.

– Weźmie pan nowe? Może da się powiesić gdzieś za szybą.

– Zauważyłeś? Na plakatach wyborczych Malinowskiego, na oczach jego podobizny ponaklejano kartki z napisem PZPR.

– Nie. Tego nie widziałem. Za to natknąłem się na plakat, gdzie w napisie „Hermaszewski do senatu!” na „do senatu” naklejono „na księżyc!”

Z biura prasowego wyłania się leniwie Jacek Czuba.

– Marek, może byś skrócił trochę życiorysy naszych kandydatów. Nie mieszczą się w całości. A tu towarzystwo gdzieś się rozlazło, robią ankietę. – Jacek demonstracyjnie ziewa. – No, jak? Zrobisz? Dostaniesz łyka z naszej redakcyjnej butelczyny. Alinka sobie jakoś poradzi.

– Oczywiście! Was tam mało. A my sobie „jakoś poradzimy” – ironizuje Alinka. – Sam nie możesz zrobić?

– Ja jestem techniczny. Nie będę odbierał chleba pismakom.

– Cześć, wariaci! Ordynator was wita. – To Kalinowski wrócił z Mietkiem z terenu. – Patrzcie, cośmy po drodze zabrali z Fajsławic.

Są to listy popierające kandydata „Solidarności”, Stępniaka. Kolejno numerami domów wpisani wszyscy dorośli mieszkańcy.

– To chyba cała wieś! Słowo daję! – śmieje się Wojtek.

– Kto może jutro siedzieć na Placu Litewskim, zbierać podpisy?

– Mogę ja. Ale z kimś jeszcze, żeby w razie pilnej potrzeby fizjologicznej dało się odejść.

Pierwszy Maja. Od rana Alinka i Marek siedzą na Placu Litewskim, przy stoliku przyniesionym z komitetu przez Marka na własnej głowie. Alinka przypina pinezkami do brzegu stolika plakietkę z napisem „Solidarność”. Po chwili tworzy się dość długa kolejka. Ludzie zaczynają podpisywać jednocześnie na dwu listach.

– Panie! Mówią, że Stanowski to Żyd.

– I pan w to wierzy? Stanowski to od lat wykładowca Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego.

Mężczyzna zmieszany składa podpis. Po nim inni. Robi się nieco luźniej.

Trzask migawki.

– Witam! – uśmiecha się Paula Mirończuk z „Kuriera” – Urzędnik państwowy przy takiej pracy? A fe!

– Dzień dobry! Pani prywatnie czy służbowo?

– Oczywiście służbowo. Chętnie z panem przeprowadzę wywiad. Może przejdziemy do „Regionalnej”? Sądzę, że pana urocza pomocnica zwolni pana na pół godzinki.

– Najpierw obowiązek, potem przyjemność. Niestety, na wywiady brak nam ostatnio czasu.

– A co tam słychać u naszej wspólnej znajomej Rutki Nowickiej? Jej małżonek już wrócił?

Marek czuje w piersiach chłód. Odpowiada ostro:

– Na kontakty towarzyskie i na plotki także brakuje mi ostatnio czasu.

– Marek! Idź zaraz do komitetu. Pojedziesz ze Stanowskim do Lubartowa i Kamionki na spotkania przedwyborcze. Ja cię tutaj zastąpię.

Danka Lipszyc, która właśnie nadbiegła, ratuje go z opresji.

***

– Patrzcie, jak to szybko zleciało. Jeszcze tylko dwanaście dni.

Alinka, Wojtek i Marek dzielą kolejną, pewnie już ostatnią, porcję materiałów przedwyborczych.

– Alina! Alina! Ty jesteś cuddziewczyna! – podśpiewuje Wojtek.

– Że też jeszcze chce ci się wygłupiać – wzdycha zmęczona.

Zaczęli późnym wieczorem i nie zapowiada się, żeby prędko skończyli.

– Ciągle mnie zdumiewa – mówi po chwili Ala – że przez te kilka lat moje mieszkanie nie wpadło. Boże! ile bibuły się przez nie przewinęło! Sporo osób znało przecież ten adres.

– Ale jak przyszedł milicjant, to najadłaś się strachu, co?

– Jak to było? – pyta Marek.

– Nie wiesz? Rozkładałyśmy z Danką nowy numer informatora. Cały mój pokój założony był kupkami egzemplarzy. A tu dzwonek. Mama pyta kto. „Milicja!” Zdrętwiałyśmy. Tylko moja Agatka (Ile ona wtedy miała lat? Chyba ze sześć.) zaczęła informator chować pod dywan. Okazało się, że to przyszedł z dzielnicy taki młodzik, pouczać nas o przepisach obowiązujących na trasie przejazdu papieża. Chodził kolejno po wszystkich mieszkaniach.

Wybuchają śmiechem.

– Wtedy to nam do śmiechu nie było.

Kończą przed szóstą rano.

– Nie mam siły jechać do domu, a tak chętnie wzięłabym prysznic.

– Ja też nie zdążę. Umówiłem się z Mietkiem na siódmą trzydzieści.

– Chodźcie do mnie – proponuje Marek. – To bliziutko. Pomyjemy się i coś zjemy.

Na Krakowskim jeszcze niewielu przechodniów. Dzień wstaje słoneczny. Brama Krakowska wita ich sześcioma uderzeniami zegara. Pierwszy do łazienki idzie Wojtek. Marek i Alinka szykują śniadanie.

– Wiesz co, Alu? My pójdziemy, a ty się umyj i trochę połóż. Koło dziesiątej zrobię ci pobudkę telefonem.

– Propozycja jest tak kusząca, że chyba skorzystam.

Wojtek wraca i zaraz bierze się do jedzenia. Z kolei Marek idzie do łazienki. Po siódmej obaj wychodzą z mieszkania.

Dopiero kiedy Marek usiądzie za biurkiem, zaczyna odczuwać skutki nie przespanej nocy. Spod opadających powiek patrzy na puste miejsce po Ewie. Wie, że wyjechała z dzieckiem do Nałęczowa, żeby towarzyszyć mężowi, który po zawale dostał skierowanie do sanatorium. Markowi się wydaje, że jest zbyt daleko. Jeżeli biegnie teraz do kogoś myślami, to właśnie do Ewy. O Rucie stara się nie myśleć, nie pamiętać, udawać przed samym sobą, że nigdy nie istniała; świadomy, że ten jego z wysiłkiem osiągnięty stan równowagi, w każdej chwili może zostać zniweczony – wystarczy jedno zdanie, jak tamto Pauli. Przymyka oczy i próbuje sobie wyobrazić, że za biurkiem naprzeciwko siedzi Ewa. Doznaje ulgi. Zapada w kilkunastominutową ożywczą drzemkę. Kiedy oczy otwiera, jest zupełnie przytomny, może się zabrać do pracy. Koło trzynastej wraca zmęczenie. Marek postanawia się zwolnić i przespać choć dwie godziny, zanim pójdzie do komitetu.

Tutaj jak zwykle tłum ludzi. Sensacją dnia jest dopołudniowa krótka wizyta konsula USA. Przyjechał, porozglądał się, pozdumiewał prymitywnymi warunkami pracy ich sztabu wyborczego, porozmawiał i wybył. Trochę sobie z tego pokpiwają, ale są jakoś tą wizytą usatysfakcjonowani.

– Dajcie szybko materiały na trasę do Puław. I nazwiska zaufanych, gdzie je zostawić. Zaraz jedziemy.

– Bierz! Jastków, Garbów, Markuszów…

– Na kogo głosować? – pyta konspiracyjnym szeptem starsza pani.

– Oto kandydaci „Solidarności”.

Po chwili wpada grupa, już znajoma, z liceum Zamojskiego. Zabierają do rozklejania nowe plakaty.

– Idźcie na dworzec PKSu. Podobno nie bardzo nas tam widać.

Kolejny interesant jest kłopotliwszy. Popatruje rozbieganymi oczyma.

– Oni prześladują mnie, proszę pana. Chodzą za mną. Pojechałem do kuzyna na wieś, wyszedłem do sadu, a tu pac! pac! pac! Trzy gruszki naraz spadły! Rozumie pan? Albo leżę w łóżku, światło zgaszone i nagle coś: bzzz, bzzz, bzzz. Znowu oni.

– Ale nie robią panu nic złego?

– Jak to, nie robią! Napromieniowują mnie. Wyraźnie czuję. Boli!

Marek, mimo współczucia, musi jakoś się go pozbyć.

– Będzie pan miał od jutra naszą ochronę. Trzech chłopaków. Na pewno sobie z tamtymi poradzą.

– Dziękuję panu! Dziękuję!

Zanim odejdzie, wielokrotnie potrząsa ręką Marka.

– Zadziałałeś jak wytrawny psychiatra – mówi Alinka. – W nagrodę dostaniesz pączka. Dla fizycznego wsparcia pracowników Komitetu Obywatelskiego jakiś obywatel przyniósł torbę pączków. Co najmniej dwadzieścia sztuk. Wojtek! Gdzie one są? Przestawiłeś gdzieś?

– Nie. Były przez cały czas tutaj.

– Już wiem! Danka! Leć do niej. Siedzi w sekretariacie.

Po chwili Wojtek wraca niosąc ogromną pięciokilową torbę. Staje na środku i demonstracyjnie odwraca ją do góry dnem.

– Tyle zostało. Doceńcieże apetyt naszej koleżanki.

Odpowiada mu gromki śmiech.

– Słuchajcie! Mam myśl! Zrobimy wielką paradę propagandową. Skrzyknie się ludzi z samochodami, udekoruje je plakatami, transparentami, zainstaluje megafony i objedziemy całe miasto. Co wy na to?

– Myśl jest przednia. Robimy!

***

Czwarty czerwca. Wybory. Marek prawie cały dzień spędza razem z innymi w lokalu komitetu. Atmosfera podminowania, niepokoju. Myślą tu siedzieć przez całą noc. Mężowie zaufania, którzy mają wgląd w przebieg pracy komisji wyborczych, będą na bieżąco meldować o wynikach.

Wieczorem przychodzą Sawiccy. Sławek z gitarą. Urządzają koncert.

– Taki mały relaks – mówi Sławek.

Śpiewają na zmianę piosenki „podziemne” i żartobliwe – jakoś łatwiej czekać. Tym bardziej że poza gitarą przynieśli termos kawy i ciasto. Program urozmaica Jacek Czuba recytując układane na poczekaniu złośliwe fraszki.

Po trzech godzinach docierają do nich pierwsze wyniki i – zaskoczenie. Kolejne są witane wybuchami entuzjazmu, coraz głośniejszym zbiorowym wrzaskiem. Nie wiadomo skąd pojawiają się na biurku butelki z alkoholem.

– Jeżeli tak dalej pójdzie – mówi Mietek – to nic, tylko szykować kożuchy przed daleką podróżą na północny wschód.

– Nie kracz, nie kracz, bo wykraczesz!

Uwaga Mietka na pewien czas tłumi entuzjazm. Nie jest wykluczone, że jutro generał Jaruzelski znowu zabierze się do ratowania Polski.

Zliczane w miarę napływania wyniki, dają coraz korzystniejszy obraz. Zwycięstwo kandydatów „Solidarności” jest nadspodziewanie wysokie.

W butelkach widać dno. Ktoś intonuje „Sto lat!” Gdy przebrzmiewają ostatnie słowa toastu, Jacek, który dotychczas za kołnierz nie wylewał, zaczyna się głupio, chichotliwie śmiać.

– Pamiętam – mówi przez ten śmiech – jak w pięćdziesiątym szóstym, ja w zuchowym mundurku, stałem z ojcem w tłumie i śpiewaliśmy „Sto lat!” mesjaszowi Gomułce.

– Zamknij dziób!– reaguje ostro Mietek. A potem zwraca się do Wojtka: – Chodź, odwieziemy go Emilce. Spił się na amen.

***

Koniec. Znużenie i sporo satysfakcji. Coś przecież się udało.

Wracając z urzędu Marek z przyzwyczajenia wstępuje do komitetu. Tu, ku jego zaskoczeniu, nadal tłoczno. Ludzie przyszli wspólnie się radować wyborczym zwycięstwem.

– Kalinowski przysłał z sanatorium telegram. Gdzieś tu leży – Alinka rozgląda się po pokoju. – Słuchajcie! Gdzie telegram?

Poszukiwania nie dają rezultatu. Wreszcie Jacek wyciąga cenny blankiet z kosza na śmieci.

– No, nie! – Alinkę aż zatyka z oburzenia. – Popatrz – podaje Markowi odnaleziony skarb.

Czołem wariaci! Możecie iść do domu. Wszystkiego dobrego – Ordynator. Treść telegramu jest zgodna z odczuciami Marka. Można spokojnie iść do domu.

– Boże! Nigdy nie przeżywałam czasu tak pośpiesznie, tak intensywnie – mówi Alinka. – Nigdy tak mało nie pamiętałam o sobie – dodaje.

– To był naprawdę dobry kawałek życia! – stwierdza Wojtek.

Dopiero na drugi dzień wieczorem nieobecność Ruty ujawnia się w sposób jednoznaczny, dominujący. Wcześniej starannie eliminowana z kręgu świadomości, dopada go jak zgłodniały pies, wbija zęby w serce. Zaciska. I Marek, który miał nadzieję, że mu się udało, wie – że nie. „Jak mogłaś!” Właściwie wszystko sprowadza się do tego „jak mogłaś”. Poczucie krzywdy. Chęć, aby rzucić jej oskarżenie w twarz i świadomość bezsensu samego oskarżenia. „Jak mogłaś!” Wiele będzie musiało upłynąć czasu, zanim obok tej obsesyjnej myśli zaczną się rodzić inne refleksje.

A teraz – Marek czuje – musi się ratować!