Rozdział 24

„Jeżeli coś się skończyło, to znaczy, że nigdy się naprawdę nie zaczęło. Jeżeli coś się zaczęło naprawdę – nigdy się nie skończy.” To miało taki sens, choć brzmiało nieco inaczej. Był to fragment wiersza usłyszany przez Rutę w momencie, kiedy włączyła radio. Nawet nie wie, kto jest jego autorem. Początkowo zwróciła uwagę tylko na rytm, głos, interpretację; sens dotarł do niej nieco później. Zdumiała się, jak w czterowierszu zaledwie można powiedzieć tak wiele.

Wiersz przyniósł jej ulgę. Skończyło się. To znaczy, że nigdy się naprawdę nie zaczęło. Opadł strach przed bliską utratą Marka. Miała to już za sobą. Obeszło się bez rozmów, pretensji, dramatów. Przez kilka kolejnych nocy odsypiała ich wspólne niedospane noce. Spała głęboko. I budząc się nie pamiętała, czy cokolwiek się jej śniło. W pracy słuchała z zainteresowaniem zwierzeń Krysi. Wynikało z nich, że Łoza wobec jej koleżanki chyba ma poważne zamiary. Postanowiła gruntownie wysprzątać mieszkanie. Sięgnęła po ulubione książki i płyty. Potem zauważyła, że okna otwiera często i szeroko. Zbyt często i zbyt szeroko. Zastanowiła się, czy nie jest to wynikiem jakiejś niedyspozycji, która na razie jeszcze się nie ujawniła w ostrzejszej formie.

Minęło kilka dni i była świadoma, że nic się nie skończyło. A ona – bez Marka – po trochu umiera. Podzieliła się na dwie osoby, z których jedna próbowała żyć, a druga – umrzeć. Nie było między nimi żadnej zbieżności – każda robiła swoje. I Ruta myjąc drzwi w połowie czynności stawała, opierała czoło o chłodną płaszczyznę; czuła dokładnie swoje umieranie – nie mogła drgnąć ani zapłakać – zapadała coraz głębiej wsparta czołem o biało malowane drewno; ratował ją skwir wróbli moszczących się do snu na pobliskim drzewie – jedynym któremu udało się wyrosnąć wśród starych domów – wracała do przerwanej czynności.

Coraz bardziej niemożliwym zaczęło się jej wydawać, że Marek nie wróci. Ona, która przez pierwszych kilkanaście dni w ogóle nie dopuszczała myśli o jego powrocie, odkryła w sobie zielone kiełki nadziei. Początkowo zupełnie maleńkie, podlewane spływającymi do wnętrza łzami, rosły szybko, aż stały się nieustannym na niego czekaniem. Każdego dnia rano wierzyła, że będzie na przystanku, potem – że zadzwoni, wreszcie – że przyjdzie, zapuka do drzwi i każdy kolejny zawód przeżywała równie boleśnie. Cierpiała jednak tylko ta żyjąca. Druga krok za krokiem odchodziła w pustkę. Dziwne! Teraz, kiedy miała podstawy podejrzewać u siebie zachwianie psychicznej równowagi, zupełnie się tym nie przejmowała. Owo zapadanie w nicość odczuwała jako przyjazne, choć miało doprowadzić do unicestwienia.

Czy tak, czy tak – była skazana. Rozumiała to coraz dokładniej.

Nigdy wcześniej nie wyobrażała sobie momentu, gdy Marek dowie się o istnieniu Bogny i Romana. Przeskakiwała wyobraźnią od razu dalej. Już wie, a nie potrafi jej opuścić. Nadal jest przy niej – jej anioł stróż.

Warianty były różne. Raz, Roman niczego nie był świadomy. Spotykała się z Markiem na przystanku, jechali razem do pracy, potem wymieniali przez telefon kilka zdań świadczących o wzajemnej pamięci, o tęsknocie, w czwartki Marek przychodził do czytelni, wracali razem przez wieczorne Krakowskie Przedmieście i on prosił, jak kiedyś: „Wstąpmy do mnie, Ruteńka!” A następnego dnia szła na Królewską z Bogną, Marek uczył Bognę grać na fortepianie.

W innym wariancie Roman wiedział wszystko. Odważnie mówiła mu: „Kocham Marka! Kocham! Nigdy go nie opuszczę! Nie, rozwód mi niepotrzebny. Bogna musi mieć dom, ojca, matkę. Ty jesteś moim mężem, ojcem mojego dziecka, a on jest moją miłością!” W tym wariancie Marek także uczył Bognę grać. Bo Ruta bardzo chciała, żeby grywał dla niej, i lekcje Bogny miały być po temu pretekstem. Po każdej mógł dla Ruty zagrać dwa, trzy utwory. Spędzała także z Markiem niektóre noce, o czym Roman wiedział, był jednak na tyle dyskretny, że nigdy z nią o tym nie rozmawiał. Takie nierealne mrzonki! Nie brała w nich pod uwagę ani zdania Romana, ani chęci Marka. Ot, takie sobie nierealne mrzonki.

Rzeczywistość ukazała zgoła inną twarz. Wybrała wariant najprostszy. Marek odszedł. Ona zostaje z mężem i z dzieckiem. Żadnych komplikacji, zawiłości, tajemnic, odważnych wyznań. Załatwił sprawę prosto i zwyczajnie. Odszedł. Tyle że ona nie może bez niego być, więc jest – coraz mniej.

***

Słońce ślepiec wchodzi na stół, maca stojące tam przedmioty promieniami palców. Zapala małe słoneczka w ostrzu noża, w szklance, na spatynowanym srebrze cukiernicy.

Matka załatwiła sprawę równie prosto. Nie chciała być bez Marka, więc przestała być. Może życie jest mniej skomplikowane, niż sądzimy. Trzeba tylko umieć wybrać odpowiedni wariant. Ruta nie musiała nawet wybierać. Decydowali za nią inni. W dzieciństwie ojciec, matka i Lidka. Później Roman, Bogna, matka, wreszcie Marek. A ona? Jak to się dzieje, że o jej własnym życiu wciąż decydują inni? To zaledwie odrobina zdziwienia. Ruta siedzi z głową wspartą o ścianę. Ta pierwsza w niej – tęskni za nicością, za ukojeniem; druga za chwilę wstanie, pójdzie na dyżur do czytelni w sercu z nadzieją, że w którymś momencie pojawi się on i poda wraz z rewersem bukiecik konwalii.

Pragnąć bukiecika konwalii! Czy to zbyt wiele?

Jej wysiłki, żeby zrobić gruntowne porządki, spełzają na niczym. Musi poprzestać na działaniach doraźnych – tu okno, tu jedna strona drzwi (na drugą już jej nie stać), tu lustro. Patrząc w lustro przeraża się swojej zmienionej twarzy. Wydaje się sobie chora i brzydka. „Boże! Jeszcze trochę i będę miała trzydzieści lat. Przekroczę połowę życia!” Potem myśli, że to prognoza zbyt optymistyczna. Ojciec stracił życie w wieku lat czterdziestu, matka – pięćdziesięciu trzech. Żadne nie doczekało sześćdziesiątki. Matka! Ta zawsze wydawała się Rucie osobą nadmiernie niezależną. Nawet jej choroba była swoistym aktem niezależności. A śmierć stała się tej niezależności wzniosłym zwieńczeniem. Ruta odnajduje w skoku matki rys heroiczny. Wielu marzy, by zmierzyć się z powietrzem. Niewielu się na to zdobywa. Ruta staje na balkonie i patrzy w dół. W miejscu, gdzie leżała matka zamotana w niebieski szal, dziewczynki grają w klasy. Narysowały pięć prostokątów i ogromne półokrągłe piekło. Skok w piekło! Tym razem metafora i rzeczywistość są równie realne.

Ruta, jak wtedy, cofa się tyłem do mieszkania.

„Życie jest komedią dla tych, którzy myślą. Dla tych, którzy czują – jest tragedią” – to bodajże Oscar Wilde. A ona, do których należy? Od paru dni podejrzewa, że życie jest przewrotną komedią. A jeżeli tragedią – to o nieodparcie komicznych trafach i splotach okoliczności.

Była pewna młoda, zupełnie szczęśliwa kobieta. Miała matkę, męża i ukochaną córeczkę. Któregoś dnia matka zachorowała, mąż i córeczka zniknęli, a na jej drodze stanął anioł. Objawił się, żeby za jego przyczyną obie, ona i matka, zaznały miłości. Wtedy kobieta opanowana zazdrością wyrzuciła anioła z domu i matka podążyła za nim w zaświaty. Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej wszystko się odmieniło. Anioł wrócił. Wrócił także kochający mąż i córeczka. Została obdarowana nadmiarem, jaki zapewnia swoim sługom tylko Bóg Ciemności. Wystarczyło, że jednym niefortunnym zdaniem popchnęła matkę w jego objęcia i została sowicie obdarowana. Zbyt sowicie! Choć tego jeszcze pewna nie jest. Anioły są zwykle zsyłane na ziemię z określoną misją. Po co został zesłany ten? Kiedyś sądziła, że jako jej stróż. Potem – że anioł miłości. A naprawdę? Który to z Nich posłał go na ziemię?

Ruta czeka – z tym odzywającym się w jej wnętrzu co jakiś czas chichotem – jeszcze tydzień. Tamta umierająca gdzieś się zapodziała, została tylko druga. Choć nie tak. Powstała trzecia, inna, gotowa szczerzyć zęby w ironicznym uśmiechu i zaciskać dłonie w pięści, gotowa bronić… Czego? Jeszcze na razie nie ma czego bronić. Wszak nie ma żadnej pewności, że to ciąża. Zaledwie brak miesiączki. Ale – jeżeli tak, to za przyczyną Marka.

***

Powoli, powoli schodzi na miasto noc. Drzewo po drugiej stronie ulicy, w lekkim puchu majowej zieleni – pociemniało; takie jeszcze przed godziną gwarne, pełne kłótliwego skwiru – ucichło; stoi rozwichrzone ciemnym konturem na niebie. Królowało tak samo ogromne i zmienne, kiedy ona była jeszcze maleńka i pewnie niewiele się zmieni, kiedy Bogna będzie w jej wieku.

Ruta przed południem odebrała wyniki. Ciąża! Nie zaskoczyło jej to. Byłaby bardziej zaskoczona, gdyby się okazało, że nie. Los zaczął dobrze bawić się jej kosztem. Dlaczego miałby tej zabawy zaprzestać? I ta trzecia Ruta, która bardziej myśli, niż czuje, zaczyna rozwiązywać swoją sytuację jak łamigłówkę z barwnych klocków. Można tak albo tak i tak. Wystarczy przestawić jeden, dwa klocki i obraz się zmienia. Czarne tu, gdzie czerwone, czerwone obok fioletu. Można zestawić kolory stowarzyszone i kontrastujące, tworzyć symetryczne i asymetryczne układy. Potem stwierdza brak pewnego istotnego elementu: informacji o reakcji Marka. Ten, co prawda, ograniczy ilość wariantów, jest jednak niezbędny dla ostatecznego złożenia obrazka.

Myśl, aby zatelefonować, uznaje za chybioną. W takim wypadku nie zobaczyłaby jego pierwszej, więc prawdopodobnie szczerej reakcji, zanim, być może, uznałby za konieczne włożyć maskę. Dlaczego miałby zakładać maskę! Nie jest tego rodzaju człowiekiem. A jakim jest? Od ponad miesiąca nie interesuje się jej losem. Co nim kieruje? Urażona duma? Anielska „szlachetność”, która nie pozwala przebaczyć grzesznicy? Co stało się z jego, rzekomo wielkim, uczuciem? Zapyta go! Ma prawo! Nie zamierza dłużej czekać.

Jednak następnego dnia, ani następnego – mimo że idzie na Królewską bardzo późno – Marka nie zastaje. Postanawia przyłapać go rano.

Budzi się późno. Może jednak zdąży. Może jeszcze nie wyszedł.

Wchodzi pośpiesznie na górę, dzwoni ostro, dwukrotnie. Niemal zaraz drzwi się otwierają. Tylko że – to nie Marek. Niebieskooka blondynka przytrzymując przód rozpiętej, widać w pośpiechu narzuconej bluzki, patrzy na nią pytająco. Ruta przez chwilę nie jest w stanie nic wykrztusić. Wreszcie:

– Jest Marek?

– Już wyszedł do pracy. Nie dalej jak pięć minut temu.

Tamta ma w oczach resztki senności.

Ruta odwraca się, zbiega po schodach, dopada trzynastki. Zachłyśnięta bezgłośnym szlochem nie może wciągnąć powietrza. Niebieskooka blondynka! Oto kulminacyjny punkt komedii! Dlaczego jednak, skoro jest aż tak śmiesznie, tak boli. Nie ma już Ruty. Jest kłębek bólu, łachman zdeptanej godności.

Następne dwa dni, sobotę i niedzielę, Ruta spędza leżąc twarzą do poduszki. Tak leżąc nie potrzebuje przed nikim ukrywać swoich utraconych, związanych z Markiem, nadziei. Była przecież pewna jego powrotu! Była pewna, że to dziecko połączy ich na zawsze! Kiedy po jednej stronie znaleźli się Roman i Bogna, a po drugiej Marek i to ledwo poczęte, zdecydowała się pójść za głosem serca, walczyć o swoje szczęście. Układanka rozsypała się, rozpadła. Co straciła? Matkę i wiarę w anioły. Co zyskała? Ułudę wielkiego uczucia i nie zamierzoną ciążę. Co jej zostało? Roman ze swoją na nowo deklarowaną miłością i Bogna, kochana, mądra córeczka. To nie jest mało. Jeżeli jednak będzie nadal żyła z Romanem, czy ma prawo urodzić mu cudze dziecko? Może po prostu powinna przed mężem zataić fakt cudzego ojcostwa. Jest szansa. Odwiedzając Romana na Wielkanoc uległa mu. Postanowiła się przekonać, czy po tym, co przeżywała z Markiem, ich dalsze współżycie będzie możliwe. Okazało się, że być może tak. Że jej ulegające mu przez wiele lat ciało zachowało w sobie tę pamięć. Zaraz po powrocie do Lublina zaczęła się miesiączka. Dwa tygodnie później Marek mógł zasiać w niej nowe życie. Więc oszustwo! Wzdraga się. To dziecko jako oręż walki o Marka było czymś cennym, pożądanym. Teraz stało się zbędnym balastem, zagrożeniem dla spokoju jej rodziny.

Zbędny balast należy usunąć!

***

Pokój matki. Przez chwilę Ruta stoi na środku, a potem z gorączkowym pośpiechem zaczyna chować w tekturowe pudełko wciąż leżące na stole kwiaty. Przeniosą się z Romanem do tego pokoju. Tamten mniejszy zostanie dla Bogny, która już wkrótce będzie zupełnie dużą dziewczynką. Czy Bogna się na to zgodzi? Czy będzie chciała sypiać tak daleko od ojca? Nie obejdzie się bez płaczów. Może dzięki temu jej samej uda się nie sypiać z Romanem. On będzie spał obok Bogny, a ona tu, w pokoju matki. Osiągnie w ten sposób pewną niezależność. Czy pragnie jej? Nie jest tego pewna. Nie jest pewna niczego! Wstawia pudło do szafy na górną półkę. Leżą tu kapelusze matki. Wyjmuje spośród nich toczek z fioletowych aksamitnych bratków, wkłada, podchodzi do lustra. Zielone oczy patrzą ostro, nieprzyjaźnie. Nie jest już młoda. Czas zrezygnować z warkocza. Kryje się za tym, że Marek jej warkocz tak bardzo lubił. Będzie stopniowo, wcale się do tego nie przyznając, eliminowała ze swojego życia – co lubił. Znajdzie się dość godziwych pretekstów. Choćby jak ten – jest już za stara na warkocz. Zdejmuje kapelusz, chowa do szafy i próbuje coś zrobić z włosami. Buntują się. Jutro pójdzie do fryzjera, każe je obciąć króciuteńko, prawie po męsku. Podchodzi do regału. Tu na jednej z półek stoją rzędem kasety. Na nich nagrane piosenki śpiewane przez matkę w kolejnych programach. Zabawi się jak w dzieciństwie. Wybierze na chybił trafił kasetę i piosenka wywróży jej przyszłość.

O kochanku mój kochanku
Ty zraniłeś moją duszę
Jakże teraz cierpieć muszę
Bez ustanku
Bez ustanku
Spadły moich łez kryształy
Wprost na czarne włosy nocy
Posypały się kryształy
W czarne włosy
Czarnej nocy.

Pełen ekspresji głos matki – jedyne co po niej zostało na ziemi – wprost Rutą wstrząsa. Chciała wróżby – to ją ma! Przyjdzie jej nocami płakać. Długo.

Nie! Nie będzie płakała. Jutro zadzwoni do Mariana, umówią się, potem pójdzie do fryzjera, obetnie włosy, potem…

***

O wynikach badania informuje Mariana telefonicznie.

– Gratuluję! – mówi on. – Przyjdź tutaj za jakiś czas. Rzucę na ciebie okiem.

– Marian! Ja chcę usunąć.

Przez chwilę milczy.

– A co na to Romek?

– Romek nic nie wie. Od września jest z Bogną u swojej matki. Wrócą, jak skończy się rok szkolny.

– Ach, tak. W piątek po południu mam dyżur. Przyjdź do izby przyjęć. Zejdę po ciebie. Może będziesz musiała trochę poczekać.

Trzeba jeszcze przetrwać jutrzejszy dzień.

W czwartek Ruta idzie do pracy pieszo. Koło parku spotyka Paulę.

– Cześć, Rutka! Co u ciebie? Nie wyglądasz najlepiej. Jesteś chora? – mówi to z udawanym współczuciem.

– W porządku! Nic mi nie jest.

– Nie udawaj, nie udawaj. Najwyraźniej widać, że powinien zająć się tobą, póki nie ma Romka, jakiś miły pan. Jednak, jak zauważyłam, znany nam obu pan Wójcik działa w Komitecie Obywatelskim. Zapewne nie ma czasu dla, nawet uroczych, pań.

– Wybacz, śpieszę się do pracy – mówi chłodno Ruta.

Przekazana przez Paulę wiadomość, dociera do niej dopiero po chwili. I nagle! absolutna pewność – szalona! bezsensowna! – że dzisiaj Marek przyjdzie do czytelni. Że przyjdzie na pewno!

Wkrótce jest na miejscu. Każde wejście nowej osoby działa na nią jak elektryczny wstrząs. „Marek! – woła myślą – Marek!” I absolutna pewność, że zaraz wejdzie. Coraz mocniejsza w miarę jak płynie czas.

Sala powoli pustoszeje. Odchodzi ostatni czytelnik. Ruta gasi światło i zamyka drzwi. Wciąż z nadzieją, że tam za załomkiem korytarza! Że w holu! że na zewnątrz przed biblioteką!… „Maaarek!!!” Na próżno!

Poczuła, że go nienawidzi za to, co z nią zrobił!

Poczuła – jak bardzo go kocha!

Poczuła – jak go nienawidzi!

***

Do kliniki idzie następnego dnia prosto z pracy. „Pan docent na operacyjnym. Pogotowie przywiozło pacjentkę. Proszę zaczekać.” W izbie przyjęć trzech zdenerwowanych mężczyzn w różnym wieku oczekuje narodzin potomka. Po chwili przychodzi niska kobieta i płaczliwym głosem długo przekonuje o czymś rejestratorkę. Potem pojawia się młoda para. Ona tuż przed porodem, chudziutka i wystraszona. On, chyba równie wystraszony, ale zgrywający się na „dzielnego mężczyznę”, pełen opiekuńczej czułości, całujej jej dłonie i jasne kosmyczki włosów na spoconej skroni.

– No, no – mówi. – Będę tu czekał. Nie bój się.

– Ja się nie boję – opowiada ona rozdygotanym głosem.

Odprowadza ją do wejścia na oddział i tu jeszcze raz całuje jej skroń i ręce. Potem stoi przez chwilę przed drzwiami, które pielęgniarka zamknęła mu przed nosem, odwraca się i napotyka uważne spojrzenie Ruty. Widocznie czyta w nim pytanie, bo wyjaśnia:

– To nasze pierwsze.

Ale Ruta nie odpowiada. Nagłe wzruszenie chwyciło ją za gardło. Straszliwa tęsknota za czułością Marka! Wydaje jej się czystym szaleństwem, że nie powiadomiła go do tej pory o swoim stanie, że z nim nie porozmawiała – Roman też z Paulą! – że tak długo czekała – na co? Nie miała prawa! Kładzie dłoń na brzuchu. „Wiesz, co tam jest?” – pyta nieobecnego.

Zrywa się przerażona. Gdyby Marianowi nie przywieziono pacjentki, już by było po wszystkim! Zabiłaby dziecko swojej miłości! „Marek! Ratuj!” Ruta niemal biegnie na Królewską. Kiedy on otworzy drzwi, ogarnie go ramionami, krzyknie: „Ja nie chcę! Obejmij mnie! Przytul mnie! Zatrzymaj!” Łzy spływają jej po twarzy. Niewiele widzi przez te łzy.

Na górę po schodach! Zaczyna na zmianę dzwonić i uderzać pięściami. Potem wyczuwa z tyłu czyjąś obecność. To on! Szybko się odwraca. Na przedostatnim stopniu kondygnacji, wsparta o poręcz, stoi Iwonka Duszakowa. Drugą dłonią ochrania duży ciężarny brzuch.

– Nie ma co stukać – mówi. – Jego nie ma. Wyjechał. Wczoraj. Chyba na urlop. Z plecakiem.

Lublin, marzec 1991

Późniejsze losy bohaterów w powieści: „Ciąg dalszy nastąpił”.