Rozdział 3

Ulica – dość szeroka – o secesyjnej zabudowie, pełna balkonów wdzięczących się giętymi w żelazie skrętami kwiatów – te obcując z petuniami, aksamitkami i nasturcją gardzą ich nietrwałością – ulica pusta a przez to rozległa i cicha – oaza spokoju – idąc nią nie ma chęci dojść końca, nie chce mu się wyjść na plac, gdzie stoi biały klasycystyczny kościół w swoich proporcjach przedziwnie harmonijny i czysty – a przecież tam dochodzi i spostrzega krążące po placu, umęczone do ostateczności wycieczki oprowadzane przez równie umęczonych przewodników; wsiada do wagonika kolejki, a ta unosi pasażerów szybko, bezgłośnie, nad zapadlinę rozległego wąwozu, gdzie na przeciwległym brzegu widać średniowieczny zamek – mury, baszty, blanki, ostry łuk bramy rozwartej jak krzycząca w przestrzeń paszcza – dołem cienistą zieleń lasu – kołysane wiatrem czupryny liściastych drzew – i migotanie w oddali czerwono i niebiesko neonu „STACJA”, czerwono i niebiesko, czerwono i niebiesko, coraz bliżej! Sen się urywa. Nigdy już się nie dowie, co to była za stacja. Nie istniejąca stacja w nie istniejącym mieście. Jak krucha jest granica między snem a jawą. Balansuje na tej granicy pełen żalu – przez chwilę pełen żalu – potem zrywa się do codziennych porannych czynności i kiedy je śniadanie, przychodzi mu na myśl, że tamta dziewczyna tylko w poniedziałki jeździ tak wcześnie, a że dziś poniedziałek trzeba znowu zajrzeć na przystanek. Więc robi to przekonany, że tym razem ją zastanie, i zawiedziony, bo jej nie zastał, nawet trochę zły. Budzi się w nim odrobina uporu, żeby próbować dalej – tamten pierwszy impuls przestaje się liczyć – ważna jest ta niewielka porcja złości i uporu. Kupuje po drodze gazetę i idąc zagląda, co tam w kinach. Nareszcie coś! „Dzieci gorszego Boga” Hainesa. recenzje były pochlebne. „Oscar” za główną rolę żeńską. Trzeba pójść, zobaczyć. Zadzwoni później do Wiktora.

W wydziale ożywienie. Wrócił z urlopu dyrektor Barwiński, próbuje się zorientować w bieżących sprawach, rozmawia kolejno z pracownikami. Nie wygląda na wypoczętego. Twarz ma zafrasowaną, zmęczoną, może to skutek upału i powrotnej znad morza podróży.

– Da pan sobie radę? – pyta Marka.

Chodzi o „działkę” Ewy, która przed wyjazdem na wakacje złożyła podanie o urlop wychowawczy.

– Spróbuję. Liczę jednak, że jeśli zacznę tonąć w papierkach, pani Lusia mi pomoże.

– Oczywiście. Oczywiście. Od papierków jest sekretarka.

Dotychczasowa praktyka w wydziale nie potwierdza tej zasady, ale Marek nie ma ochoty z Barwińskim dyskutować. Ma nadzieję, że jeśli przyjdzie mu zastępować Ewę, będzie zmuszony co jakiś czas do niej dzwonić, pytać o to i owo, zasięgać jej rady i wydaje mu się to śmiesznie mało wobec tego, co było o dwa, trzy lata wcześniej, kiedy to Ewa po rozwodzie z Zygmuntem często szukała jego towarzystwa, rozchwiana wewnętrznie, na zmianę to przygnębiona, to nadmiernie ożywiona, a on był przekonany – wystarczy odrobina cierpliwości i będzie jego! będzie z nim! Tonął, tonął w oceanie marzeń szalonych i słodkich. Tonął w ogromnym oceanie…

– Może dać panu do pokoju panią Alę? – proponuje Barwiński.

– Tylko nie to, dyrektorze. Jeżeli mam ciągnąć dwa etaty, niechże przynajmniej zaznaję skromnego luksusu samotności.

– No tak. Oczywiście. Oczywiście – mówi Barwiński i odchodzi.

A Marek myśli: „Tylko Ali mi tutaj trzeba, tej maszynki do trzepania językiem. Nie daj Bóg mogłoby jej przyjść do głowy, że nadaję się na obiekt jej uwodzicielskich zakusów”. Po chwili sekretarka, przynosi mu zadekretowaną korespondencję. Zanim zacznie ją przeglądać, dzwoni do Wiktora.

– Cześć! Idziemy dzisiaj do kina.

– Wedle rozkazu! Gdzie? O której? Na co?

– „Kosmos”. Osiemnasta. „Dzieci gorszego Boga”

Zabiera się za papierki. Na razie niewiele ich. Urlopy. Dopiero we wrześniu wszyscy się wezmą za odrabianie zaległości. Marek układa sprawy w kolejności załatwiania. Telefon!

– Cześć, Marku. Tu Iśka.

– Cześć, Isiu. Co nowego? – w głosie Marka ciepłe tony.

– Nowego? Nic. Chcę się wprosić do ciebie na popołudnie.

– Przed chwilą umówiłem się z Wiktorem do kina. Pójdziesz z nami?

Spotykają się przed osiemnastą. Iśka i Wiktor nadchodzą równocześnie. Marek już czeka. Patrzą na siebie z uśmiechem.

– Jak za dawnych lat – mówi Wiktor. – Tylko Kaśki brakuje.

– Toż rozstałeś się z nią nie dalej jak przed dwudziestu czterema godzinami. Nie pojękuj – strofuje go Marek.

– Ona i tak poza Erykiem świata nie widzi. Ja już się wcale nie liczę.

– O ile wiem, to nie z Erykiem spała poprzedniej nocy.

– Co ty tam wiesz! Ledwie dzieciak piuknie, ona już cała spięta, gotowa się zerwać, nasłuchuje…

– Przecierpisz. Nie ma rady – uśmiecha się Iśka.

Wchodzą na salę. Na dwie godziny rezygnują z własnych spraw, aby uczestniczyć w sprawach głuchoniemej dziewczyny i młodego nauczyciela, obserwować burzliwą historię ich wzajemnego uczucia i rozstania zwieńczoną happy endem typowym dla amerykańskich filmów, niosącym widzom odprężenie – wyjdą z kina z dobrym samopoczuciem, zadowoleni powiedzą „fajne” albo „sympatyczny film, nie to co te polskie pseudoartystyczne gnioty”, albo „chyba nie żałujesz, żeśmy przyszli?” Filmowi kochankowie znowu są razem. Na sali zapala się światło.

– Jak w życiu, tylko odrobinę piękniej – mówi z ironią Iśka.

– Na dyskusję i na herbatę zapraszam do siebie – proponuje Marek.

Idą na piechotę, Isia w środku, oni po bokach – troje starych przyjaciół.

– A twoja druga połowa gdzie? – pyta Wiktor.

– Jacek? Wyjechał na kontrakt do Libii, jeszcze w marcu.

– Jako?

– Inżynier elektryk – odpowiada Iśka.

– To jednak coś konkretniejszego od naszego zawodu. A ty, gdzie teraz pracujesz?

– Ciągle w wydawnictwie. Ale dopiero od sierpnia. Wcześniej byłam na wychowawczym. Teraz Paulinka pójdzie do przedszkola.

– Mój Maciek już całkiem stary. Skończył pięć lat. Strasznie szybko te dzieci rosną.

To nie jest temat, na który Marek mógłby wiele powiedzieć. Milczy. Myśli, że przyjemnie jest iść tak z przyjaciółmi ulicą w ten pogodny letni wieczór. Potem sobie przypomina, jak przeszło rok temu wracał z kina z Ewą. Byli na „Przypadku” Kieślowskiego, dokładnie to pamięta. Poprosiła, żeby z nią poszedł, a on już wcześniej zauważył, że między nią a tamtym znowu dzieje się coś złego, i nadzieja, która wcześniej już przygasła, ponownie strzeliła wysokim płomieniem. Współczuł jej i jednocześnie się cieszył. Siedział w pracy naprzeciwko i przemawiał do niej w myśli: „Nie zamartwiaj się tak strasznie. Jestem przy tobie. Jestem z tobą”. I właśnie wtedy poprosiła, żeby poszedł z nią do kina.

Już wchodzą po schodach. Marek otwiera drzwi, wpuszcza gości przodem.

– Zanim zagotuje się woda na tradycyjną herbatkę, posłuchajmy czym nas uraczy „Wolna Europa”.

I wtedy…

– Dziś w Jastrzębiu, w kopalni węgla kamiennego „Manifest Lipcowy” ogłoszono strajk!

***

Potem już idzie coraz szybciej. „Moszczenica”, „Borynia”, „Andaluzja”, „Brzeszcze”. W Szczecinie port i miejska komunikacja. Wreszcie Port Północny, Stocznia Gdańska i Huta Stalowa Wola. Początkowo informują tylko stacje zachodnie, wreszcie i Polskie Radio musi złamać zasadę przemilczania „niewygodnych” spraw.

Spotykają się prawie każdego popołudnia. Słuchają, dyskutują, patrzą na siebie z nadzieją (może to już!). Potem zwykle następuje moment, kiedy Marek lub Sławek zaczynają grać. Nucą wtedy piosenki Kaczmarskiego albo Gintrowskiego, w miarę upływu dni coraz głośniej – w którymś momencie zauważają to i śmieją się z siebie samych – rozgorączkowani, ożywieni. Tamci nadal strajkują, trzymają się, domagają legalizacji „Solidarności”. W Krakowie ma się rozpocząć Międzynarodowa Konferencja Praw Człowieka. Tli się na Śląsku i na Wybrzeżu. Wystarczy byle wiatr – cały kraj stanie w płomieniach. „Czego ja się tak cieszę? – myśli Marek. – Ileż to może się zdarzyć nieszczęść.” Przypomina sobie, że miał zaglądać na przystanek. Dziś wyszedł z domu wcześniej, może znowu spróbować.

Dostrzega ją już z daleka. I pomimo że dziewczyna ma głowę odwróconą, wypatruje autobusu, i że przecież wcale dobrze jej nie pamięta, wie – to ona. Widzi szczupłą sylwetkę, zwisający na kremowym tle bluzki ciemny warkocz, staje czekając, aż się obróci, żeby zobaczyć jej profil, sprawdzić, co było w nim tak fascynującego. Dziewczyna jednak głowy nie obraca i Marek zaczyna się niecierpliwić. Chce tylko rzucić okiem i pójść do pracy pieszo, nie ma ochoty się tłoczyć. Potem przychodzi mu na myśl, że wystarczy obejść stojących, aby jej profil zobaczyć od drugiej strony. Lecz zanim da krok, wszyscy – przedtem zastygnięci w wyczekujących pozach – ożywają, podchodzą bliżej krawężnika – jedzie trolejbus. Marek nie myśli zaprzepaścić okazji! Wchodzi do środka za innymi. Niestety, od dziewczyny dzieli go pewna ilość osób, a ona znowu stoi tyłem i w tej ciasnocie nie ma nadziei, żeby zmieniła pozycję. W Marku budzi się żyłka detektywistyczna. Postanawia jechać, póki nie uda mu się zobaczyć jej profilu. Okazja nadarza się dość szybko. Koło poczty wysiada dużo osób i dziewczyna staje teraz bokiem. Marek dostrzega profil, którego zarys jest jedną łagodną linią – odsłonięte wysokie czoło, kształtny nosek, nadmiernie wypukłe wargi i pięknie zaokrąglony podbródek przechodzący w smukłą szyję – jest w tym coś rozczulającego. Pewnie te wargi, ten podbródek. Coś ciepłego – jak u dziecka. „Śliczna jesteś! Nie zawiodłaś mnie!” – mówi do niej w myśli i wysiada przy Ogrodzie Saskim, skąd do pracy ma równie blisko jak z poprzedniego przystanku.

Zaledwie dwie godziny później stwierdza, że ma ochotę znowu na nią popatrzeć. Trzeba było pojechać dalej, zobaczyć gdzie wysiada, gdzie idzie. Choć – co by to dało? Niewiele. Potem przychodzi mu na myśl, że spotkał ją, bo wyszedł z domu nieco wcześniej niż zwykle. Więc to tylko to! Ona po prostu jeździ wcześniej. Wystarczy jutro zejść na dół o tej porze co dziś. Jest tym odkryciem nadspodziewanie uradowany, jak ktoś, kto rozwiązał trudne zadanie. Postanawia sprawdzić następnego dnia, czy jego wniosek jest trafny. Okazuje się, że tak. Ledwo jednak z daleka ją zauważył, podjeżdża autobus. Nie zastanawiając się wsiada za nią do wnętrza. Tym razem jest zupełnie blisko. Z lekkim wzruszeniem patrzy na jej głowę. Z tej odległości widać, że jest nieco starsza, niż mu się wydawało. Wreszcie, może czując jego wzrok, dziewczyna unosi powieki i przez moment patrzy na Marka oczami dość szeroko rozstawionymi, zielonymi, pod łukami szerokich ciemnych brwi. Zaskakuje go widok jej twarzy o jasnym czole i zwężającym się w trójkąt podbródku. Usta ma duże, wypukłe, w typie negroidalnym, twarz śniadą, zmęczoną. Zaskakuje go nieprzystawalność jej profilu do wyglądu en face. I wyglądu en face do profilu, kiedy już z powrotem odwróciła głowę. Zaskakuje go własne wzruszenie, przyspieszony rytm serca, odrobina wstydu – jakby popełniał coś zakazanego patrząc na nią. Przystanek. Trzeba wysiąść.

Wysiada niechętnie i idąc przez park próbuje ją sobie dokładniej przypomnieć. Jak obojętny był jej wzrok! Czuje się z tego powodu urażony. A ona? Co zauważyła w jego spojrzeniu? Czy choć zainteresowanie, życzliwość, podziw, czy po prostu nic. To nieprawda, że z oczu można wiele wyczytać. Czy Ewa czytała w jego oczach miłość? Jeżeli tak, dlaczego nigdy tego nie okazała? Odnosiła się do niego przyjaźnie, życzliwie i – tyle. Wie, nie wykorzystał jak należy sytuacji, gdy po rozwodzie była sama. Cierpiała, więc nie śmiał się narzucać. Znalazł się inny, który nie miał skrupułów. Zagarnął ją jak swoją. Nie czekał wytrwale przez kilkanaście lat. Gorycz! Już nie potrafi wrócić myślami do dziewczyny z autobusu. Wspomnienie Ewy zatarło jej obraz.

Puste biurko naprzeciwko przygnębia go jeszcze bardziej. Traci chęć do jakichkolwiek działań. Zapatrza się bezmyślnie w wiszący na ścianie pejzaż pędzla Stefana Antarka. „Zapach kwitnącej łąki” – nosi taki tytuł i jest swojego tytułu godny – ulubiony obraz Ewy. Specjalnie go tutaj powiesiła. „Widziałem w życiu tyle łąk – myśli Marek – ale to jest kwintesencja ich wszystkich.” Dopada go pragnienie, żeby wziąć plecak i pójść przed siebie. Jutro piątek. Zaraz po pracy może jechać! Wiktor i Iśka pojadą do Krasnobrodu. A on – sam. Zaczyna tęsknić za zielonością i przestrzenią. Nie poprawia to jego samopoczucia, nadal jest pełen niepokoju. Zanim wyjedzie musi oddać do informatora artykuł. Potem myśli: „Gdyby ona poszła ze mną!” Śmieszna myśl. Dlaczego ludzie miewają takie śmieszne myśli? W sobotę i w niedzielę w Warszawie odbędzie się kolejne plenum Komitetu Centralnego partii. Ciekawe czym to się skończy. Już niemal w całym kraju podejmowane są kilkugodzinne solidarnościowe strajki wspierające tamtych w kopalniach, na Wybrzeżu, w Stalowej Woli. Czy partia znowu wypnie się na naród? Po południu trzeba napisać artykuł, wieczorem wpaść do Iśki, gdzie się umówili. Ani na jedno, ani na drugie nie ma chęci. „Ta twarz! Zmęczona. Może nie była jeszcze na urlopie, bo choć śniada, to nie tak znowu mocno opalona. Jakież ona ma zielone oczy! Brwi miękko zarysowane, dość szerokie. I te usta!” Wspomnienie jest niezwykle wyraziste. Marek czuje się przez to winny – wobec, naprzeciwko, pustego miejsca po Ewie. Zmieszany, niespokojny, z odrazą sięga po teczkę „Sprawy do załatwienia”.

***

„Idzie się – żeby iść!” Tak mówi do Niemczyka (Andrzeja) Malanowicz (chłopak) w filmie Polańskiego „Nóż w wodzie”. Obejrzeli to kiedyś całą ferajną i potem często korzystali z tego zawołania podczas swoich wędrówek. Na trasie bodajże Ewa pierwsza wzniosła ten okrzyk, wkrótce po tym jak zobaczyli film, i za nią już często powtarzali go inni. Ale Marek pamięta okrzyk Ewy. Szli przez Roztocze, lasem, gdzie w powietrzu jak gęsta zawiesina unosiła się woń żywicy. Słońce przesiane przez zieleń kładło pod nogi żywo drgające plamy. Zaczęła kukać kukułka i kukała długo, nieustająco. Czuć było poranną rzeźwość, która wkrótce miała zatonąć w upale. I wtedy idąca przodem, obok Zygmunta, Ewa zawołała głosem po brzegi nasyconym radością:

– Idzie się – żeby iść!

Poprzedni wieczór spędzili przy ognisku. Zygmunt mówił o partyzantce AK na Lubelszczyźnie, potem śpiewali. Ewa uczyła ich „Jędrusiowej doli”.

„Jędrusie” to w czasie okupacji byli ci z lasu – partyzanci. Głos Ewy brzmiał czysto, pięknie, a jego serce mocno biło pełne zachwycenia i miłości. Mariusz akompaniował Ewie na gitarze i po chwili już śpiewali wszyscy. Potem Dziuńka recytowała Herberta. Znowu śpiewali. Ognisko zaczęło dogasać. Mieli nocować tu, w lesie, wprost na mchu. Było bardzo ciepło. Po długotrwałych upałach ziemia rozgrzana, sucha, nawet mech nie zachował we wnętrzu odrobiny wilgoci. Wyjmowali śpiwory, układali się kręgiem, Zygmunt wziął rękę Ewy i odeszli oboje w las. Wszyscy dyskretnie udawali, że nie zauważyli ich odejścia. Leżał obok Iśki z sercem boleśnie skurczonym, napięty jakby całym ciałem nasłuchiwał; przerażony, że lada chwila dobiegną go jakieś odgłosy, których jego serce nie będzie w stanie znieść. Słychać było jednak tylko lekki, idący wierzchołkami drzew szum. I wtedy usłyszał płacz Isi, tłumiony w zagięciu łokcia, rozpaczliwy. Przyniosło to jego sercu niespodziewaną ulgę. Zapatrzył się w prześwitujące wśród gałęzi złote latarki gwiazd i wkrótce udało mu się zasnąć.

Rano Ewa miała pięknie radosną twarz. Uśmiechnęła się i do niego świetliście, bezosobowo – nie z jego powodu gościła na jej twarzy ta radość – nie był w stanie odpowiedzieć uśmiechem, odwrócił się szybko, bardzo zajęty pakowaniem plecaka – mieli podejść jeszcze kawałek, nad Tanew, tam zjeść śniadanie. Ruszyli. Ewa wsunęła dłoń w rękę Zygmunta i po chwili zabrzmiało jej radosne wołanie:

– Idzie się – żeby iść!

– Idzie się – żeby iść! – odpowiedział Wiktor.

I jeszcze ktoś na końcu zawołał:

– Idzie się – żeby iść!

Ale Marka zabolał tylko okrzyk Ewy, jej spontaniczna reakcja po spędzonej z Zygmuntem nocy; próbował się przed wiedzą o tej nocy bronić, okrzyk Ewy był jednak dowodem na coś, czego nie chciał przyjąć do wiadomości.

Marek idzie wałem z Góry Puławskiej do Sadłowic. Z wału nie widać głównego nurtu rzeki. Szlak prowadzi wzdłuż jednej z licznych odnóg. Brudnawe nieruchome lustro wody powiela wędrujące niebem chmury. Wisłę przysłaniają rosnące gęsto krzewy wikliny. Jest tak nieprawdopodobnie spokojnie, że nie sposób pamiętać o strajkach i o tych, co jutro się zbiorą, żeby bronić – czego już obronić się nie da.

Wiktor i Isia zapraszali, żeby pojechał z nimi do Krasnobrodu. Nie zgodził się. Nie zgodził się, ponieważ zanim wyszedł tego dnia z pracy wpadł na pomysł, że kiedy następnego ranka spotka tę dziewczynę na przystanku, spróbuje nawiązać z nią znajomość, a następnie – jeśli okaże się to możliwe – zaproponuje jej wspólny wyjazd na rajd. Pomysł, jak na niego, szalony! Marek Wójcik podrywacz – to byłoby jakieś zupełnie nowe wcielenie, które ani jemu, ani nikomu z grona znajomych nie wydawało się możliwe. Wówczas jednak niespodziewanie poczuł w piersi przypływ zuchwalstwa i wierzył, że potrafi projekt zrealizować. Dopiero wieczorem, po powrocie od Iśki, opadły go wyrzuty sumienia. I choć tłumaczył sobie, że Ewa jest szczęśliwa z tamtym, szczęśliwa, że urodziła dziecko tamtemu, a on nic już dla niej nie znaczy i nigdy nie będzie znaczył – nie pomogło. Śnił jednak nie Ewę, ale ową nieznaną dziewczynę – jej ciemny warkocz, czysty profil, nagły zwrot ku sobie twarzy o zielonych obojętnie patrzących oczach – i kiedy się zbudził, był zdumiony, że sen może tak dokładnie powielić rzeczywistość.

Było wcześnie, ale Królewską jechały już samochody, warczące głośno, gdy pięły się od ulicy Prymasa Wyszyńskiego pod górę, zegar na Bramie Krakowskiej uderzył dwa razy – wpół do szóstej – mógł jeszcze chwilę poleżeć patrząc na zimowy pejzażyk Fałata – pełen na śniegu niebieskofioletowych cieni. „Jak ona ma na imię? Rozanna! Czy w ogóle jest takie imię?” Ale to właśnie mu się narzuciło. Dlaczego? Nie wiedział. Wczorajszy pomysł zdążył już zredukować do jednego przyjaznego uśmiechu i paru słów na jakiś obojętny temat – jeśli będzie stała tuż obok. Poszedł do łazienki i pod chłodnymi strużkami wody znowu zaczął wierzyć, że tego dnia uda mu się wszystko, co zamierzył – może nawet jeszcze więcej – zaczęła w nim wibrować radość. Zjadł śniadanie i zszedł na przystanek na tyle wcześnie, aby mu nie umknęła. Czekał spokojnie – jak człowiek pewny swego – pomyślał, że będzie miał okazję zobaczyć, z której nadejdzie strony, rzucił okiem na leżące w kiosku czasopisma i dostrzegł duży tytuł „VIII Plenum KC PZPR rozpocznie jutro obrady”; czekał aż do momentu, gdy spojrzał na zegarek i stwierdził, że najwyższy czas biegnąć do pracy. Nie przyszła! Co się stało, że nie przyszła? Chora? Rozpoczęła urlop? To co poczuł, to nie był zawód – ale złość. Zbyt był pewny powodzenia. „Ładnie mi się zaczął dzień!” – pomyślał idąc przez Krakowskie Przedmieście. Tym bardziej zapragnął wyrwać się z Lublina. Plecak już stał przygotowany. Dostrzegł nagle całą absurdalność poprzednich zamierzeń. „Dobrze, że nie przyszła – pomyślał. – Ośmieszyłbym się i tyle!” Nadal jednak był zły. O dziesiątej zadzwonił do Mietka, żeby przysłał kogoś po artykuł. Pożałował, że nie zgodził się jechać z Wiktorem i Iśką, ale głupio mu było zmieniać decyzję. Kilka godzin później siedział w pekaesie.

A teraz już słońce nad horyzontem zaczyna się wspaniale rumienić, zapada za szczyty drzew. Zostawia za sobą zorzę. W jej różowości pływają łódki szarogranatowych chmur. Marek wchodzi na drogę do Sadłowc i wkrótce mija pierwsze domy wsi.