Rozdział 4

Ostatni sierpnia, środa. Dzisiaj – wbrew niedawnemu oświadczeniu ministra Jerzego Urbana, że „Ruch Solidarności trwale należy do przeszłości” – przedstawiciel rządu Czesław Kiszczak ma się spotkać w Warszawie z przewodniczącym nie istniejącego-istniejącego związku „Solidarność”.

Marek gasi radio i zbiega po schodach. Na przystanku właśnie zatrzymuje się trzynastka. Ludzie zaczynają wysiadać. Trochę podniecony, radosny szybko podchodzi, żeby rzucić okiem, czy wśród czekających nie ma tamtej dziewczyny. Nie ma. I zaraz dostrzega ją nadbiegającą od katedry. Chyba nie zdąży! Pasażerowie już upchali się we wnętrzu. Marek staje jedną nogą na stopniu uniemożliwiając zamknięcie drzwi. Jeszcze moment i ona dopada! Drzwi się zatrzaskują. Stoi tuż zdyszana łapiąc powietrze. Podnosi na Marka oczy.

– Dziękuję – mówi głosem niskim, a może tylko zmienionym z powodu tego szybkiego biegu.

– Drobiazg – odpowiada Marek. – Może kiedyś nadarzy się okazja rewanżu.

I wtedy nie on, jak to sobie wcześniej wyobrażał, ale ona uśmiecha się skinąwszy głową na zgodę. Prawie zaraz jest przystanek przy poczcie. Muszą oboje zejść ze stopni, by wypuścić innych. Potem, kiedy wsiadają z powrotem, Marek tak manewruje, żeby znaleźć się obok niej, a nawet udaje mu się zająć na tyle dogodną pozycję, iż może powiedzieć:

– Proszę tutaj. Będę ochraniał panią przed brutalnym naciskiem.

Dziewczyna wsuwa się w kąt, mówiąc po raz drugi:

– Dziękuję.

Marek pośpiesznie myśli, jak wykorzystać sytuację, wreszcie pyta:

– Słyszała pani, że dziś Wałęsa ma się spotkać z Kiszczakiem?

– Nie słyszałam.

– Rano podawało radio.

– Nie miałam czasu słuchać rano radia.

Znowu w głowie kompletna pustka. I wreszcie banalne:

– Daleko pani jedzie?

Dziewczyna, zapatrzona wcześniej w okno, zwraca na niego wzrok.

– Czy mam rozumieć, że jestem podrywana?

Marek gwałtownie się rumieni.

– Nie jestem podrywaczem – protestuje.

– Pozwoli pan, że będę miała pewne wątpliwości.

– Gdyby wśród moich znajomych rozpisała pani plebiscyt na ten temat, wynik byłby sto procent „nie”.

– Gdybym ja znalazła się w tym szacownym gronie, wynik byłby tylko w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach „nie”.

– Zgadzam się – mówi szybko Marek.

– Na co? – patrzy zaskoczona.

– Na utratę jednego procentu za cenę znajomości z panią. Nazywam się Marek Wójcik, z wykształcenia historyk, zawód – urzędnik państwowy.

– Nowicka – odpowiada niemal odruchowo i znowu się uśmiecha. – Śmieszny pan jest.

– Gdyby pani wśród moich znajomych…

– Tak, wiem! – przerywa ona. – Śmieszny, ale dość sympatyczny.

Marek czuje koło serca sporą porcję ciepła.

– A na to, co pana znajomi? – pyta ona.

– Nie wiem – stwierdza trochę bezradnie.

– I niespecjalnie zarozumiały. Brawo!

Minęli już przystanek przy wejściu do parku. Na szczęście ona mówi:

– Już wysiadam.

– Ja oczywiście także. Muszę solidnie zasłużyć na utratę tego jednego procentu.

– Nie śpieszy się pan do pracy?

Autobus przystaje. Przechodzą na drugą stronę ulicy.

– Pani ma na imię Rozanna?

– Rozanna? Dlaczego?

– To imię do pani bardzo pasuje.

– Do mnie? Takie pretensjonalne imię?

– Pretensjonalne? Raczej niebanalne, poetyczne i piękne.

– Tym bardziej nie pasuje do mnie. Nie. Nie nazywam się Rozanna. Mam na imię Ruta.

– Jednak na er i też bardzo piękne.

– Uwaga! Ruta to ziele trujące.

– Lubię zioła. Wszystkie! Nawet trujące.

– Pija pan zioła? Żołądek? Woreczek? Nerwy?

– Lubię zioła oglądać. Poza tym, że jestem historykiem i urzędnikiem państwowym, jestem też turystą. Gdybyśmy poznali się tydzień temu, zaprosiłbym panią na piękny rajd. Trasa: Góra Puławska – Sadłowic – Nasiłów – Janowiec. Z Janowca przepływa się przez Wisłę do Kazimierza, wchodzi na Górę Trzech Krzyży, tam się siada i patrzy, patrzy… Potem trzeba pójść na lody na Sadową i na przystanek PKS. Odjeżdża się do Lublina.

– Powinnam więc żałować, że nie spotkaliśmy się przed tygodniem.

– To ja powinienem żałować.

– Naprawdę by mnie pan zaprosił?

– Naprawdę.

– W pana głosie brzmi szczerość. Ale teraz już do widzenia!

– Tu pani pracuje? W bibliotece? Nigdy tam pani w czasie studiów nie spotkałem.

– Może wtedy jeszcze nie pracowałam?

– Oczywiście! Znowu się zbłaźniłem.

Ale ona już szybko odchodzi, wbiega po schodkach.

– Do zobaczenia! – krzyczy za nią, nim zniknęła za przeszklonymi drzwiami.

Potem szybko na ukos przez park. Chyba zdąży. Zdumiony własnym zachowaniem, zadowolony. Przychodzi mu na myśl, że gdyby nie poranna radiowa wiadomość, która wprawiła go w radosne podniecenie, nie zdobyłby się na to wszystko. Ale po kolei, spokojnie, zaczyna sobie wydarzenie przypominać, dopiero gdy otworzy szeroko okno i usiądzie za biurkiem. Jej zielone trochę ironiczne spojrzenie, niechętne ściągnięcie brwi, trójkątną twarz o  odkrytym wysokim czole, głos – jednak niski – delikatne bijące od niej ciepło, kiedy tak stała zdyszana całkiem blisko. „Ruta! Nie wiedziałem, że jest takie imię. Podobnie jak Rozanna. Miałaś rację, zasłużyłem w pełni na miano podrywacza, ty śliczna!” – tak do niej mówi, jak nigdy przecież nie mówił do Ewy. Ewa, to było marzenie wysokie! Zachwyt serca! Nie mówiło się do niej żadnych czułości, czekało gestu łaski. Spełnianie jej życzeń uszczęśliwiało! A ta dziewczyna jest śliczna, zwyczajna i budzi wzruszenie. „Jutro znowu ją spotkam – myśli. – Zaproponuję kino. Jaka szkoda, że to nie tamten tydzień, że nie była ze mną na trasie. Pokazałbym jej wszystkie najpiękniejsze miejsca. Wcale się nie oburzyła. Taka naturalna i chyba mądra dziewczyna.” Przypomina sobie, że nazwała go śmiesznym. O tym woli nie pamiętać. Bierze się do pracy. Odrywa go od papierków telefon Wiktora.

– Cześć, Marek. Wiesz, jaka jest różnica między NRD a RFN?

– No?

– Pierwsi mają Marksa, a drudzy kapitał.

– Niezłe. Warte sprzedania. Z okazji spotkania Kiszczaka z Wałęsą poderwałem dzisiaj w autobusie dziewczynę – wyznaje niespodziewanie.

– Żartujesz! Zupełnie mnie przytkało.

– Nie żartuję. Ale na razie to tajemnica. Niepotrzebnie się przed tobą wygadałem. Kompletne milczenie i żadnych aluzji, bo zapeszysz.

– Gdzieżbym śmiał! Grób! Ani słowa! Coś ładnego?

– Zwróciła moją uwagę. To chyba dość. Ma warkocz.

I to cała informacja. Samego go to rozśmiesza. To ci dopiero szczegółowy opis kobiety: ma warkocz. A przecież sporo się w tym opisie mieści. Przynajmniej dla niego. „Ruta!” – znowu sobie przypomina jej imię. Musi się dopiero go nauczyć. Nie myśleć już o niej „ta dziewczyna z autobusu” albo „ta dziewczyna z warkoczem”, tylko „Ruta! Ruteńka! Rutka!” – znowu ciepło koło serca. I bunt przeciw Ewie. „Nie uznała mnie godnym swojej miłości!” Usprawiedliwia w ten sposób swoje zainteresowanie inną. Znowu zadowolenie. Jutro podejdzie wprost do niej, zapyta: „Czy choć trochę pani żałowała, że nie byliśmy razem na rajdzie?” Albo nie tak. Trzeba skończyć ze stylem pewnego siebie podrywacza, wymyślić coś sensowniejszego. Może zaprosić ją na duże lody z bakaliami. Czy to będzie lepiej? Wiadomo, są różne style podrywania. Który wybrać? Gastronomiczny? intelektualny? artystyczny? frywolny? ironiczno-żartobliwy? A może zagrać rolę nie zrozumianego i na gwałt poszukującego bratniej duszy? Po takim początku? Trochę go niepokoi, co o nim pomyślała. Może jednak nic złego, skoro powiedziała „sympatyczny”.

Przed bramą własnego domu Marek spotyka Iwonkę Czarnecką. Rozradowany, usposobiony przychylnie do całego świata, wita ją ukłonem mówiąc:

– Dzień dobry! Tak dawno już dla pani nie grałem…

– Jaka ja tam „pani”. – A potem: – A no, nie grał pan.

– Zapraszam więc na koncert. – A gdy idą po schodach: – Właściwie powinniśmy po tylu latach znajomości mówić sobie po imieniu.

– Co też pan! – oburza się. I po chwili: – Niech będzie – zmieszana odwraca twarz.

Pani Nulakowa nie zaniedbuje uchylenia drzwi.

– To pan, panie Mareczku? Przepraszam, że ja tak, ale znowu okradli mieszkanie tu niedaleko, na początku Krakowskiego.

– Dziękuję za troskę – mówi z przesadną powagą Marek. A po wejściu do mieszkania: – Nie ma kobieta rodziny to „troszczy się” o sąsiadów. Zrobić ci herbaty?

– Tak. Proszę – poprawia się prędko.

– Usiądź wygodnie w fotelu. Koncert zaraz się rozpocznie.

Po chwili przynosi na tacy dwie filiżanki.

– Pomyślałem, że i ja się napiję przed graniem. Proszę cukier.

Iwonka cukier wsypuje powoli, a mieszając w szklance rozgląda się po mieszkaniu. Oczy ma nadal jak w dzieciństwie duże, czarne i uważnie patrzące. Włosy jasne, niegdyś gładko zaczesane, poskręcane w wiecznoondulacyjne pierścionki.

– Nic się tu nie zmieniło – mówi – przez te lata.

Wtedy dopiero Marek sobie uprzytomnia, że odkąd była tu ostatnio minęło wiele lat. Rozgląda się razem z nią.

– Chyba masz rację. Nic się tu nie zmieniło.

To tylko, że nie ma ojca i że on sam nie jest podrostkiem, lecz dorosłym mężczyzną, a Iwonka z małego milczącego stworzonka wyrosła na szczupłą, trochę ponurą kobietę. Spotykają się ich oczy i ona pod uważnym spojrzeniem Marka mocno się rumieni. Marek przypomina sobie uwagę Wiktora – wówczas uznał ją za żart – że nie jest Iwonce obojętny. Robi mu się nieswojo. Ma uczucie jakby w sposób nieuczciwy zabawił się jej kosztem. Wygłupił się. I z tym zaproszeniem, i z propozycją mówienia sobie po imieniu. Zmieszany zostawia herbatę, podchodzi do fortepianu.

– Nie zapomnę, co dla mnie zrobiłaś w czasie stanu wojennego – mówi.

– Co ja tam zrobiłam. Nic takiego nie zrobiłam.

Marek nie oponuje. Otwiera instrument i zaczyna grać. Po chwili zapomina o słuchaczce. Gra swoje dzisiejsze podniecenie, swoją radość, swoją nadzieję. A kiedy kończy, dostrzega jej zalaną łzami twarz.

– Co tobie? – pyta zaniepokojony, zaskoczony.

Ona jednak nie odpowiada. Wstaje i szybko odchodzi. Fala współczucia zalewa piersi Marka. Coś powinien dla niej zrobić! Co może dla niej zrobić? Czuje się bezsilny. Wspomina ślub Iwonki i Sylwka. Minęło od tego czasu wiele lat. Na ten ślub został zaproszony przez oboje młodych. Najpierw przyszedł do niego Ludwik zapytać, czy mogą przyjść. Nie chcieli narazić się na nieprzychylne przyjęcie. Dopiero od Ludwika dowiedział się, że Iwonka wychodzi za mąż – miała wtedy zaledwie siedemnaście lat – że Sylwek, który pochodzi ze wsi, właśnie skończył samochodówkę i zaczął pracować w jakiejś bazie transportowej, a z Iwonką spotykał się już od roku, że młodzi nie mają mieszkania, więc zajmą jeden pokój u matki, i że Iwonka chce go zaprosić na ślub. Przyszli w godzinę później. Iwonka w różowej marszczonej sukience wydawała mu się prawie ładna. Obok niej Sylwek – ciemny, krępy chłopak z szerokimi zrośniętymi brwiami i mocno wysuniętym podbródkiem. Iwonka jak zwykle milczała. To Sylwek powiedział:

– Serdecznie prosimy pana na nasz ślub. W niedzielę o trzynastej, tu w katedrze. Iwonka mi o panu dużo opowiadała.

Marka zaskoczyło ostatnie zdanie. Nie potrafił sobie wyobrazić Iwonki, która dużo opowiada. Chciał ich na chwilę zatrzymać, poczęstować, ale Sylwek wymówił się nawałem przygotowań do uroczystości i zaraz oboje odeszli zostawiając kartonik zaproszenia z konwencjonalnym nadrukiem.

Dwa miesiące później przyszedł do niego sam Sylwek.

– Pan jest uczony. Niech mi pan powie, co ja mam robić?

Nie miał przed ślubem pojęcia, kim są matka i siostra Iwonki. Kim jest jej brat. A oni krępowali się go zaledwie przez dwa tygodnie. Co Marek mógł poradzić?

– Jeżeli pan Iwonkę kocha – powiedział – proszę ją stąd zabrać. Wyjechać gdzieś daleko, na jakąś budowę, gdzie można zdobyć pokój w hotelu robotniczym, albo coś w okolicy wynająć. Może i dla niej znajdzie się tam praca. Tutaj nic się nie zmieni. Tak jest od wielu, wielu lat.

Wkrótce po wizycie Sylwka przestał ich oboje widywać. Nawet o nich nie pytał, przekonany, że Sylwek posłuchał jego rady. Po trzech latach Iwonka wróciła do matki sama. Dowiedział się wtedy od Ludwika, że wyjechali nie na daleką budowę, ale na wieś do rodziców Sylwka, gdzie ten ostatni dostał w kółku rolniczym posadę traktorzysty. Nieszczęście chciało, aby Sylwek – poczęstowany wódką przez gospodarza, któremu właśnie skończył orać pole – wracając do bazy potrącił idącą skrajem drogi kobietę i ta w wyniku obrażeń zmarła. Sprawca został aresztowany i skazany na siedem lat. Widocznie współżycie Iwonki z rodzicami i rodzeństwem męża nie układało się najlepiej, skoro wróciła do Lublina, do matki. Tu zapewne przypomniano jej, że już jest dorosła i powinna „zarabiać na życie”. Markowi teraz się wydaje, że Sylwek, przychodząc przed laty po radę, jakoś go zobowiązał. Może kiedy tamten znalazł się w więzieniu, powinien pomóc Iwonce w wyrwaniu się z rodzinnego domu, w znalezieniu pracy. Powinien chociaż spróbować. Nie, nie spróbować. Załatwić. I to jak najszybciej. Z tym postanowieniem Marek wychodzi do sklepu po zakupy. W niedzielę po południu mają wszyscy spotkać się u niego. Trzeba będzie coś na stole postawić.

***

Wiktor dzwoni wieczorem, zaraz po powrocie Marka z katedry z koncertu Pendereckiego. Penderecki przyjechał do Lublina z orkiestrą i chórem filharmonii krakowskiej. Nie sposób było nie skorzystać z takiej okazji. Otóż Wiktor oznajmia, że oboje z Kasią jutro nie przyjdą, bo zachorował Eryk.

– Może przyjdziesz sam – proponuje Marek.

– Czyś ty zupełnie zgłupiał? Jak to sobie wyobrażasz? Zostawię Kaśkę z chorym dzieckiem i przyjdę?

Marka trochę zaskakuje oburzenie przyjaciela. Potem się niepokoi.

– Eryk bardzo chory?

– Ma prawie czterdzieści stopni. Lekarz coś tam zapisał, ale pewnie na razie sam nie wie, co mu jest.

Po odłożeniu słuchawki Marek przez chwilę sobie wyobraża, jak przykrą musi być dla Wiktora i Kasi ta sytuacja. Takie chore maleńkie dziecko, dla którego niewiele można zrobić, najwyżej czekać – co dalej. Ulga, że jego to spotkać nie może, i zaraz niepokój, czy synek Ewy zdrowy, czy Ewa nie przeżywa z jego powodu jakichś ciężkich chwil. Myśli, że w jej przypadku choroba dziecka musi być przeżyciem jeszcze trudniejszym niż w przypadku Kasi (Ewa przed laty utraciła pierwsze dziecko, córeczkę), a on w niczym nie mógłby jej pomóc – nie zostawiłaby przecież chorego dziecka, żeby pójść z nim do kina.

Te myśli wytrącają Marka ze stanu błogiej wzniosłości, w którym wrócił z koncertu. Potem jednak, gdy leży w łóżku, muzyka do niego wraca. Napływa wspomnienie obszernych fragmentów, wraz z echem odczuć, jakich doznawał słuchając. I tuż przed zaśnięciem odrobina złości, że dziewczyny nie było we czwartek ani w piątek na przystanku – znowu mu się gdzieś zapodziała – nie mógł zaprosić jej na koncert, nie przeżyła z nim tego piękna – „Ruta! Rutka! Ru-teń-ka…” Zapada w sen.

Koło dziesiątej rano dzwoni z kolei Regina.

– Marku! Przyjechali rodzice Sławka. Z naszego spotkania nici.

Marek traci cały zapał do odkurzania. „Wszystko mi się ostatnio rozłazi” – myśli. Staje przy oknie. Trzynastego grudnia w osiemdziesiątym pierwszym stali tu oboje, on i Ewa, patrzyli, co dzieje się na placu Łokietka. Ewa przyszła zaledwie dwie godziny po aresztowaniu Zygmunta. Z oczami suchymi, lśniącymi jak w gorączce, z drżącymi ustami. Chyba w ogóle się nie czesała – włosy miała ogromne, niczym nie spięte, nie związane – odniósł wrażenie, że jej zmalała pobladła twarz została częściowo przez te agresywne wszechobecne włosy pożarta. Jej oczy miały w sobie zimny blask i przejrzystość drogich kamieni. Pomyślał wtedy, że przypominają topazy – wcześniej zawsze porównywał je do promieniujących ciepłem bursztynów. Widok jej – takiej – wstrząsnął nim do głębi. Doznanie było tym bardziej dojmujące, że przecież dopiero się obudził i dowiedział o ogłoszeniu stanu wojennego, a wyjrzawszy przez okno zobaczył kordon ZOMO-wców przed siedzibą „Solidarności”. Niemal zaraz zadzwoniła do drzwi Ewa.

– Aresztowali Zygmunta! – powiedziała, kiedy otworzył. – Widziałeś, co tam się dzieje?

Odebrał od niej płaszcz, a ona już szła do okna i przy tym oknie stała nieruchomo przez trzy godziny patrząc na gęstniejący tłum i naprzeciw ZOMO-wców ubranych w hełmy, trzymających pałki i plastikowe tarcze – tak z góry wyglądali jak przybysze z innej planety; on, tuż obok Ewy, chłonął wzrokiem ten widok, podświadomie czekał na moment – aż od tego czekania czuł w całym ciele dreszcze – kiedy tłum rzuci się na ZOMO-wców, zaleje ich, jak powódź zalewa i znosi wszystko, co napotka po drodze. Przy drugim oknie siedział przez jakiś czas jego ojciec, ale potem odszedł, zaszył się w swoim pokoju. A Marek, tak stojąc, czuł coraz intensywniej bliską obecność ukochanej. Narastało stopniowo pragnienie porwania jej w ramiona, przytulenia do serca, usprawiedliwiane przed samym sobą chęcią jej obrony. I oba te uczucia były tak silne, tak się splotły, zasupłały, że zachciało mu się nagle krzyczeć, płakać, oparł czoło o zimną szybę i trochę oprzytomniał.

Dzisiaj, w niedzielny poranek, Królewska jest bardzo słoneczna i niemal wyludniona. Gmach po „Solidarności”, zajęty teraz przez poradnię zdrowia psychicznego, zamknięty. Nawet samochody jeżdżą rzadko.

– Raz, dwa, trzy, cztery…

Marek liczy bezmyślnie przejeżdżające pojazdy. Podnosi wzrok na siedzące na przeciwległym dachu gołębie – te się z nagła podrywają, odlatują za kościół Jezuitów. Więc nie musi już nic szykować. Przyjdzie tylko Isia. A może i ona nie przyjdzie? Trzeba pomyśleć, co zrobić z tymi podarowanymi mu przez los kilkoma wolnymi godzinami. Najpierw skończy odkurzanie, a potem… Nic sensownego nie przychodzi mu do głowy. Zdumiewa się kolejny raz, że partia jednak zdecydowała się na rozmowy z przedstawicielami opozycji przy Okrągłym Stole. Oczywiście – to skutek radzieckiej pierestrojki. Co jednak z tego wyniknie?

Potem decyduje się wykorzystać piękną pogodę, pojechać do skansenu. Lubi tu być! Teraz, kiedy żyto już skoszono, zrobiło się jeszcze przestronniej. Obejścia stoją rzadko. Przed domami kwiatowe ogródki, w warzywnikach okopowe, w stajni koń, w zagrodzie dwie małe kozy – gospodarstwo, z którego pracownicy muzeum są dumni.

– Panie Mareczku! – mówi magister Pączyńska. – Zapraszam na pieczenie chleba z naszego własnego żyta, zmielonego w naszym własnym wiatraku. Za dwa tygodnie.

– Jeżeli nigdzie nie wyjadę, przyjdę na pewno – obiecuje Marek. – Czy mogę zabrać kogoś do towarzystwa?

– Naturalnie. Zapraszamy! Jeśli pojawi się pan tutaj za godzinę, poczęstuję pana mlekiem prosto od krowy, będzie już po udoju.

Marek dziękuje i odchodzi. Najbardziej lubi się błąkać po nie zagospodarowanej części skansenu. Zawsze doceniał urok dzikich zakątków porośniętych ziołami: piołunem, cykorią, macierzanką. Mija piękny barokowy dworek, staje na skraju rozległego pełnego krzewów wąwozu – głogi, jarzębiny pysznią się koralami – przed nim rozległy krajobraz malowany barwami późnego lata. Przysiada na skarpie. Wraca poczucie winy wobec Iwonki. Jak mógł przez tyle czasu nie zainteresować się jej losem! Patrzeć obojętnie na to wszystko. Nie przeszkodziło mu to przecież skorzystać z jej dobrej woli, kiedy znalazł się w potrzebie. Tak był zajęty miesiąc po miesiącu, dzień po dniu, swoimi uczuciami dla Ewy, że nie widział wkoło świata. Od jutra zacznie rozpytywać znajomych, czy nie wiedzą o pracy dla Iwonki. Potem przychodzi mu na myśl – może Iwonka wcale sobie nie życzy, żeby wtrącał się w jej sprawy? Trzeba z nią najpierw porozmawiać.

Koło siedemnastej, zgodnie z wcześniejszą umową, przychodzi Iśka. Ubrana w białą bluzkę i ciemną spódnicę wydaje się Markowi taka sama, jak kiedy razem studiowali. Miniony czas nie zmienił ani jej figury, ani twarzy. Trochę zaskoczona, że jest jedynym gościem, uśmiecha się i mówi:

– Może to nawet lepiej? Chętnie pogadam tylko z tobą.

Ale gdy już siedzą oboje w fotelach, delikatnie obraca w palcach kieliszek pełen wina i milczy. Marek sobie uświadamia, że to milczenie być może bardziej jej potrzebne, niźli mówienie czegokolwiek, nie próbuje więc zabawiać Iśki rozmową, milczy razem z nią. Słońce zapada za kamienice po przeciwnej stronie ulicy i refleksy w kieliszku gasną.

– Jakaż ja byłam szczęśliwa, kiedy siedziałam tu z wami i słuchałam Zygmunta. Marek! Jakaż ja byłam wtedy szczęśliwa.

– Teraz nie jesteś? – przyjaźnie się do niej uśmiecha.

Iśka zwraca ku niemu oczy. Powoli odnajduje się w teraźniejszości.

– Nie ożeniłeś się. A ja! Nie umiałam udawać przed Jackiem, że go kocham. On dlatego wyjechał na kontrakt. Było mu z tym zbyt trudno. Było z tym zbyt trudno nam obojgu.