Rozdział 8

Niespodziewana dymisja rządu Messnera, złote „Lwy Gdańskie” dla Kieślowskiego, kolejne spotkanie Wałęsy z Kiszczakiem w sprawie Okrągłego Stołu, olimpiada w Seulu – wszystkie te ważkie przecież wydarzenia, które kiedy indziej budziłyby żywe zainteresowanie Marka – tracą na znaczeniu. Marek odkrywa, że tak naprawdę ważniejsze od tego typu wydarzeń są indywidualne ludzkie losy – los Ruty, jego, Iwonki, Wiktora… Są to myśli dla historyka wręcz niebezpieczne. Przecież dymisja rządu do rzecz niesłychana. Pierwszy taki przypadek w państwie socjalistycznym. A jednak ważniejsze, niż kto zostanie premierem, jest dla Marka, że za kilka godzin znowu ją zobaczy. Teraz kiedy wydaje mu się, że odkrył przyczynę nerwowych reakcji Ruty, kiedy zaczął każdego popołudnia bywać w jej domu, stała mu się niezwykle bliska. I gdy rano jadąc do pracy przygarnia ją do piersi, jego przedtem ostre przypływy pożądania są łagodzone przez porcję czułej troski. „Jak ci przeszła noc? Mogłaś spać spokojnie?” – pyta ją myślą i lekko przytula.

Ruta tę różnicę zauważa i odczuwa niepokój. Ostra reakcja na bezpośrednią bliskość jej ciała, to rzecz dobrze znana – tak właśnie reagował Roman. Czułość to coś, co wprawia ją niemal w panikę. Coś, czego niegdyś czekała od męża i – nie doczekała się. Aż w końcu zaczęła wierzyć, że tego typu zachowania są właściwe tylko kobietom. Mężczyźni, zgodnie ze swoją naturą, reagują bardziej zmysłowo, ostro. Trzeba było się z tym pogodzić. Kiedy Ruta poczuła pierwszy raz, w autobusie, charakterystyczne napięcie ciała Marka, na które i jej ciało odpowiedziało podnietą, pomyślała: to okazja do odegrania się na Romku; pomyślała: byłoby zabawne i dość perwersyjne uwieść własnego anioła stróża; pomyślała: wszak to epoka swobody seksualnej, więc dlaczegóż by nie? Ot, takie sobie myśli, od których do czynu bardzo daleko. I dopiero zmiana zachowania Marka Rutę przestraszyła. To już nie było to, z czym przyzwyczaiła się obcować.

Edukacja seksualna Ruty rozpoczęła się dopiero po ślubie. Kiedy ich pierwszej wspólnej nocy Ruta sięgnęła po koszulę, Roman powstrzymał ją.

– Daj spokój! Po co to?

Twarz miał lekko napiętą, skrzywioną w sztucznym uśmiechu, za odrobinę rozchylonymi wargami bielały zaciśnięte zęby. Stojąc nagi – przygarnął ją nagą; poczuła między udami jego twardy członek. Spróbowała opanować strach, który w niej eksplodował jak raca – drobnymi kłującymi igiełkami rozbiegł się po całym ciele – zadrżała.

– Zimno ci? – zapytał. – No już, już…

Przechylił ją na krawędź tapczanu zakrywając swoim ciałem. Miała teraz pod plecami przytulną miękkość pościeli. Poczuła lekki ból – to Roman wtargnął do jej wnętrza. Zdziwiła się, że tak niewiele ją zabolało. Przez chwilę doznawała jego nieruchomej obecności. Potem Roman zaczął wykonywać powściągliwe, nieśpieszne ruchy, jakby badał nowy dla siebie teren – tak wtedy pomyślała – aż wreszcie, widocznie nie mogąc dalej nad sobą panować, ruchy przyspieszył, wzmocnił, przyspieszył, poczuła we wnętrzu ciepły wytrysk jego nasienia. To były wszystkie doznania – ból i ciepło spermy. Roman przez chwilę leżał na niej bezwładnie.

– Dwa lata na ciebie czekałem! – powiedział.

„Niezupełnie” – pomyślała. Wiedziała przecież o tamtym z Paulą, a wcale nie była pewna, czy jego kontakty z innymi dziewczętami z paczki nie wyglądały podobnie. Była na Romana trochę zła, trochę rozczarowana, że nie przeżyła za jego przyczyną daleko silniejszych emocji. Raca strachu przygasła. Snuło się zaledwie trochę dymu. Ale zasnąć Ruta nie mogła. Leżała jeszcze długo na boku, obserwując z chłodną uwagą bezbronną we śnie twarz męża.

Ta pierwsza noc uzbroiła Rutę w niewielką tarczę sprzeciwu i być może dlatego wszystkie dalsze wyglądały podobnie, choć musiała przyznać, że Roman ze sporą porcją cierpliwości i pewnym znawstwem prowadził dalszą jej edukację. Jego pieszczoty – długotrwałe, namiętne, rozległe – stopniowo przyniosły efekt. Ciało Ruty zaczęło pragnąć, oczekiwać. Jeszcze się z tym nie zdradzała. Grała obojętność. Ale czekała już jego ust na piersiach, dłoni na biodrach, potem zaczęła oczekiwać zapełnienia w sobie tego pustego miejsca ukrytego w ciemnym gąszczu, wciąż jednak Roman musiał z pewnym wysiłkiem rozdzielać jej nogi, przez co zdobywanie jej miało posmak brutalności. Zaczęło to Rutę fascynować.

– Moje ty zieloniutkie! – wtargnąwszy w nią, mówił patrząc w jej oczy – Moje ty zieloniutkie!

Im dłużej Roman zabiegał o rozbudzenie chęci Ruty, tym więcej odczuwała satysfakcji ze swojego wciąż trwającego oporu. Aż przyszedł moment, że sztucznie stawiana tama pękła. Doznała po raz pierwszy orgazmu lekkiego i słodkiego jak wiosenny wiatr. Zrozumiała, że oto za przyczyną Romana stała się kobietą, poczuła dla niego wdzięczność. Zniknęły opory. Zaczęła być uczennicą pilną i pojętną. Roman, który – już teraz wiedziała – z napięciem i pewną niecierpliwością czekał na efekty swoich starań, także się zmienił. Bywał teraz w łóżku bardziej spontaniczny, radosny. Uprawiali seks dla obopólnej przyjemności, z czasem coraz bardziej wyrafinowany. Nie przeszkodziła im w tym ciąża Ruty, a tylko na krótko narodziny Bogny.

– Nieźle nam to wychodzi, co? – pytał w momentach jakiejś nowej próby.

Ruta nie odpowiadała. Mocno zaciskała powieki. Wolała, kiedy nic nie mówił. Dokładniej wtedy czuła rozkosz. Wchodziła w rozkosz jak w ruchome fale morza. Czasem zastanawiała się, czy Romanowi z innymi, choćby z Paulą, było tak dobrze, jak z nią. Miała nadzieję, że nie. Zaczęła być o Romana zazdrosna.

Toteż gdy któregoś dnia wrócił po północy, krzyknęła:

– Gdzie byłeś? Znowu u Pauli w łóżku?!

Spojrzał z uśmiechem rozbawienia.

– Zazdrosna? A skąd ci to przyszło do głowy?

– Myślisz, że nie wiem?! Myślisz, że nie zauważyłam wtedy w kwietniu?!

– No cóż, mężczyzna to takie stworzenie, które czasem potrzebuje być w łóżku z kobietą – przyjął ton żartobliwy.

– Mnie nie było!

Zapodział się gdzieś jego uśmiech. Rucie się wydało, że pierwszy raz widzi prawdziwą twarz Romana.

– Miałem zrobić z ciebie kurwę i dopiero potem wziąć za żonę?

Przez chwilę patrzył na nią uważnie, jakby rzeczywiście czekał odpowiedzi. Potem położył ręce na stole.

– Widzisz? Naprawialiśmy z Bogdanem samochód. Takiej roboty nie przerywa się, póki nie jest zrobiona.

Ręce miał zabrudzone smarem. Na lewej dwie czerwone krechy. Dotknęła ich delikatnie palcem.

– Umyj. Trzeba coś z tym zrobić.

Poszła szukać opatrunku, żeby ukryć zmieszanie. Rozumiała i jednocześnie nie rozumiała Romana. Mężczyźni! Cóż to za śmieszna nacja.

Czułość. Ruta po paru latach współżycia z Romanem nabrała przekonania, iż różnica między uczuciem do partnera seksualnego i do dziecka polega na tym, że czułość jest zarezerwowana dla dziecka. Mężczyznę obdarza się namiętnością. Mniema, że o miłości wie wszystko.

Doświadczenia Marka są czymś zupełnie różnym. Doświadczył miłości czystej i niespełnionej, poetycznej i wysublimowanej, bolesnej i pięknej. Doświadczył drgnień serca, dojmującego poczucia obecności i nieobecności ukochanej, całowania wzrokiem, uśmiechów jak cień przelotnego ptaka, tęsknoty, marzeń o rozległości kosmosu, i teraz mimowolnie powiela poprzedni wzorzec. Spowija dziewczynę w jedwabisty kokon czułości. Odczucia erotyczne uwięził, zepchnął na drugi plan. „Jeszcze nie! – powiedział sobie. – To potem, kiedy ona zapragnie.” Nastawił się na „odbiór”.

Jego ostrożna czułość Rutę przeraża. Prędzej gotowa jest przystać na wariant „uwiedzenie anioła”. Przez „uwiedzenie” rozumie rozbudzenie jego namiętności w stopniu nie przystającym do „ducha czystego”. Wtedy go sobą obdarzy albo nie – jeszcze nie zdecydowała. Na odgrzebywanie dziewczęcych marzeń nie czas. Ma dwadzieścia osiem lat. Czuje się dojrzałą kobietą. Wie, że zabawa w uwodzenie Marka jest dla niej szansą, drogą wyjścia z psychicznej zapaści. „W końcu to on zaczął mnie podrywać. Zobaczymy, kto kogo, mój aniele!” Człowiek przed samym sobą nie do wszystkiego się przyznaje.

***

Pani Wanda Lubicka wpada wieczorem, tuż przed dziesiątą, żeby się upewnić, czy następnego dnia Ruta ma dyżur w czytelni. Zastaje w przedpokoju właśnie wychodzącego Marka.

– To Marek, pani Wando – przedstawia go Ruta.

Marek całuje rękę starszej pani i odchodzi, a wtedy pani Wanda siląc się na ton życzliwie obojętny pyta:

– Co to za chłopiec, Rutko? To od ciebie z pracy?

– Ach, nie! To ten, co mnie zatrzymał, kiedy miałam wpaść pod samochód. Mówiłam pani o nim.

– O nim? Nie pamiętam. Chyba nie mówiłaś. Powiedziałaś, że powstrzymał cię anioł stróż.

Wtedy Ruta wyjmuje z szafki w regale swój pamiątkowy obrazek od pierwszej komunii. Przynosi, podaje pani Wandzie.

– Ten sam? – pyta.

Co jak co, ale wzrok pani Wanda ma jak na swój wiek doskonały, okularów nie używa, przyznaje więc z wyraźną niechęcią:

– Rzeczywiście podobny.

Potem zmienia temat, ale Ruta zauważa – nadal jest niespokojna. Nie wiadomo jednak, czy zaniepokoił ją sam fakt wizyty Marka, czy wątpliwości co do jego natury. Jeśli chodzi o sprawy pozaziemskie, pani Wanda grzeszy sporą dozą naiwności. Kto wie co tam sobie myśli.

Następnego dnia pani Wanda przychodzi po południu wymyśliwszy jakiś błahy pretekst. Wystarczy jednak zaledwie kilka uśmiechów Marka, kilkanaście zamienionych z nią zdań i Marek zostaje przez Lubicką zaakceptowany. Ruta jest trochę zaskoczona, a trochę zła o to, iż z taką łatwością uległy mu wszystkie trzy – i ona, i matka, i pani Wanda. Jeszcze trochę i zacznie wzbierać w niej ten sam rodzaj buntu, który nie pozwolił jej zbyt szybko ulec Romanowi. Okresy buntu Ruta przeżywała wcześniej wielokrotnie. Były to jakby próby podkreślenia własnej od Romana niezależności. Jednak odnosiła wtedy wrażenie, że Romek nie traktuje ich zbyt poważnie. Próbował je cierpliwie przeczekać, jak przeczekuje się kaprysy dziecka, od czasu do czasu dając przyjazny sygnał typu: no, już dość fochów, czy nie przyjemniej bez tego? Udawało mu się w końcu ją rozbroić – tak zapewne mniemał – choć naprawdę Ruta rezygnowała z buntu, bo kolejny raz dochodziła do wniosku, że Roman w ogóle nie rozumie jego istoty i czuła się bezsilna.

A teraz Ruta obserwuje, jak matka, u której zaczął się kolejny okres wzmożonej pobudliwości, uspokaja się w obecności Marka. Jak bez najmniejszego oporu przyjmuje z jego rąk lekarstwa. Stara się być blisko niego, a przynajmniej w tym samym pomieszczeniu, co on. Obserwuje, jak pani Wanda – widocznie specjalnie dla niego – piecze i przynosi raz i drugi ciasteczka, czego nigdy przedtem nie robiła. Jak chętnie siada wtedy obok matki pokazującej Markowi zdjęcia ze swoich występów i artystycznych podróży, których byle komu nigdy nie pokazywała. Marek zostaje zaanektowany przez obie panie, a Ruta idzie do kuchni szykować obiad na następny dzień i zastanawia się, czyim właściwie Marek jest gościem: jej, matki czy pani Wandy. Zła – choć udaje, że niby nic – myśli, iż dla siebie ma go tylko rano w autobusie, kiedy jadą do pracy, kiedy przytula ją czule do piersi. Wtedy czuje się Rutą ufną, łagodną, bezbronną. Ale teraz jest Rutą złą, zbuntowaną, głośno stuka garnkami, „zafajdany anioł” – cedzi przez zęby i do oczu napływają jej łzy.

Przed szóstą pani Wanda idzie na nieszpory. Matka jeszcze przez chwilę siedzi spokojnie, potem jakby odejście przyjaciółki zburzyło korzystny dla niej układ wstaje i zaplótłszy ręce na karku zaczyna krążyć po mieszkaniu.

Marek przychodzi do Ruty do kuchni.

– Chcieli, żebym w piątek pojechał na rajd po Roztoczu, ale przecież nie zostawię was samych.

– Oo! czujesz się aż tak nieodzowny? – mówi Ruta z ironią. – Myślę, że powinieneś jechać. Zrobi to doskonale wszystkim. I tobie, i mnie, i mamie, i pani Wandzie.

Marek patrzy na nią przykro dotknięty. Widocznie Ruta ma dość jego codziennych wizyt, jego ciągłej obecności. Nie rozumie. On chętnie by się z nią wcale nie rozstawał.

– Żartujesz? O co jesteś na mnie zła?

– Nie, nie żartuję. Proszę, jedź! Tak naprawdę będzie lepiej.

– Jeżeli masz mnie dość, pójdę już – mówi.

Czeka, żeby Ruta zaprzeczyła, odwołała poprzednie słowa, ale ona dalej myje sztućce rzucając je z rozmachem na suszarkę. Marek zakłada skafander i szybko wychodzi, urażony. „Pojadę! Oczywiście pojadę.” Wyobraża sobie piękny jesienny las, którym będą szli.

Wiktor zatelefonował do niego wczoraj.

– Cześć! Kupić bilet i dla ciebie?

– Bilet? Na co?

– Jak to? Nie jedziesz na Roztocze? Wszyscy jadą. Nawet Iśka.

– Nie, nie kupuj – powiedział pośpiesznie. – Chyba nie będę mógł. Dyrektor coś szykuje dla mnie na niedzielę. Jak się odmieni, kupię sam.

Jutro zadzwoni do Wiktora, powie, że jedzie. „Przecież nic jej nie zrobiłem – myśli bezradnie. Czego ona tak?…” Zmusza się, żeby myśleć o czym innym. Jak będzie wyglądał nowy gabinet Rakowskiego. Czego dokona. Jutro zaczyna się w Lublinie Konkurs Młodych Skrzypków. Ma pójść na oficjalne otwarcie. Posiedzi tam, posłucha. Może nawet zostanie na popołudnie. Jeżeli Ruta ma go dość, nie będzie się narzuciał. I tak za każdym razem. Myśli zataczają krąg i wracają do Ruty. Nic nie pomaga. W końcu przestaje się bronić. Dopiero wtedy z samego środka jego jestestwa wyłania się melodia. Marek siada do fortepianu, próbuje ją uchwycić, zamknąć w czarnych znaczkach nut. Wymyka mu się, rozrasta, przybywa w niej dźwięków. Marek bezradnie zamiera przy klawiaturze. Tego nie potrafi zapisać. Może popełnił w życiu błąd opuszczając muzykę dla historii? Ale w siedemdziesiątym siódmym, już po wydarzeniach w Radomiu i Ursusie, sztuka na burzliwej arenie wydarzeń zdawała się mało ważna. Razem z nim przyszli na studia chłopcy z Radomia. Wracając z domu przywozili w plecakach obok wałówki nielegalne wydawnictwa KOR-u. Kiedy zaczęły się rewizje w akademikach, przywieziona bibuła, przejęta po drodze przez kogoś trzeciego, docierała do mieszkania Marka. Nie ukrywał jej w żadnym specjalnym schowku. Nie wierzył, że jeśli przyjdą – to sami półinteligenci. Mieli czas nabyć w rewidowaniu wprawy. Fachowcy! Dość młody, żeby ufać sobie bez ograniczeń, bez zastrzeżeń, był pewny, że jeśli go zabiorą, niczego im nie powie. Dopiero pięć lat później, po śmierci Mariusza ta pewność się zachwiała. Już więcej wtedy wiedział o stosowanych w śledztwie metodach i o własnych ograniczeniach. Nie pragnął dla siebie ani roli bohatera, ani ofiary. Kochał Ewę i chciał być, gdzie była ona. Czasem myślał: „Czy zapłakałaby z mojego powodu?” Muzyka pełniła rolę służebną. Była ulgą i wsparciem dla nich próbujących w miarę sił popychać koło historii (Mariusz i jego gitara. On i fortepian matki). Tak więc Marek opuścił muzykę dla historii, aby po pewnym czasie stwierdzić, że i ta nie jest bliska prawdy, że nosi smutną twarz błazna. Wybór okazał się wątpliwy.

***

Pociąg do Bełżca, rano o czwartej z minutami, zostaje szczelnie zapełniony przez turystów. Marek z Wiktorem i Iśką siadają razem. Regina i Sławek muszą przejść dalej. Sąsiedni przedział okupuje grupa młodzieży w wieku licealnym, wyjątkowo głośna, z gitarą, na której brzdąka na zmianę dwu chłopców nie mających o muzyce zielonego pojęcia.

Marek dotkliwie z tego powodu cierpi.

– O Boże! Jeżeli zaraz nie przestaną, będę musiał się stąd wynieść.

Aż ciarki chodzą mu po grzbiecie. Wiktor postanawia interweniować. Idzie do tamtych i gitara milknie. Nie wiadomo, jak załatwił sprawę. Marek czuje dla przyjaciela podziw. Zresztą nie pierwszy raz. Wiktor w kontaktach z ludźmi jest bezbłędny. Ile razy trzeba było gdzieś coś załatwić, zawsze delegowano Wiktora. Nawet do targowania się z milicją w czasie ostatniej manifestacji ekologicznej, żeby im rozganianym pozwolono zabrać transparenty wykonane dużym nakładem pracy.

W Zawadzie zabierają się do śniadania. Gdy wysiądą z pociągu, będą mogli od razu wyruszyć na trasę.

– Kiedy twój wraca z egzotycznych krajów? – pyta Isię Wiktor.

– Powinien być na początku grudnia – odpowiada.

Gryzie jabłko zapatrzona w okno.

Marek dobrze pamięta, co mówiła niedawno o sobie i mężu. Myśli ze współczuciem, że Iśka pewnie boi się tego powrotu. A ona odwraca wzrok od ruchomego krajobrazu i napotyka spojrzenie Marka.

– Chcesz jabłko? – pyta. – Będę miała mniej do niesienia.

– Jeśli tak, nie wypada odmówić.

Podaje mu owoc. I Marek, niby dziękując, całuje jej dłoń.