2

Morze! ogromne! nieustannie ruchome! dzisiaj zielonoszare i na tym tle jej smukła sylwetka podświetlona z ukosa przez słońce. Złota boginka co wyszła z pulsującego żywiołu i stoi już osobna, nieruchoma, kontrapunkt do kołyszących się fal.

Po chwili zabiera morzu swoje spojrzenie. Obraca się, idzie lekkim krokiem niosąc w dłoni długą łodygę morszczynu, siada na piasku obok Tomasza i tą przyniesioną łodygą związuje swoją prawą nogę z jego lewą. Opiera mu na ramieniu policzek. Tomasz podnosi do ust jej dłoń. Składa pięć rytualnych pocałunków na pięciu złotych palcach.

Morze zazdrosne, że odeszła zbyt daleko, że związała się łodygą morszczynu z nim, że jego zaznaje pocałunków, wysyła raz po raz ku niej gońców-fale, próbuje dopaść jej stóp. I tak on, który kiedyś sobie przyrzekał, że już nigdy i z nikim nie będzie się dzielił swoją kobietą, wbrew temu przyrzeczeniu oddaje ją morzu każdego dnia.

Porzuca go, żeby idąc brzegiem wypatrywać drobinek bursztynu bądź pięknych kamyków, a morze szczęśliwe całuje falami jej stopy. Wchodzi w toń tak daleko, jak to tylko możliwe, aż Tomasz śledzi w napięciu, czy nie będzie musiał biegnąć na ratunek. Ona jednak do nieprzyzwoitości zaprzyjaźniona z falami kładzie się i podpływa ku brzegowi. Morze wybiega za nią, łasi się, błaga szumem i ona zawraca, wchodzi z powrotem w jego objęcia, zaznaje jego ruchliwej pieszczoty.

Zazdrość. Odrobinka irracjonalnej zazdrości. Pragnienie: niechże porzuci je dla niego, niech tu przyjdzie – odzyskana! jedyna! Przychodzi. A on, nie mogąc jej tak jak morze ogarnąć i pokryć pocałunkami, cierpi z niespełnienia jeszcze dotkliwiej, niż wcześniej cierpiał z zazdrości. Czuje ciepło jej policzka na ramieniu. Ciepło jej nogi tuż przy swojej nodze. Ciepło jej dłoni w swojej dłoni i  już nie zwraca uwagi, iż ktoś może nadejść, porywa ją w ramiona. Leży na nim leciutko spięta, w każdej chwili gotowa do ucieczki. Pamiętając, jak bardzo nie lubi przemocy, rozluźnia uścisk i ona korzysta z tego, osuwa się bokiem na piasek. Nieco później, jakby chcąc wynagrodzić tę tchórzliwą ucieczkę, posypuje piaskiem brzuch Tomasza i pisze na nim dwa kabalistyczne znaki ET. Wyraźnie zadowolona ze swojego dzieła patrzy przez chwilę mrużąc bursztynowe oczy, pochyla się, dotyka wargami jego ust i szybko odchodzi. Spielbergowski ET – mały przybysz z kosmosu, dobry przyjaciel. A on? Kim dla niej jest? Ewa – Tomasz. Kim dla siebie są?

Kiedy w Londynie nagle dotarło do niego, co powiedziała, gdy wyjeżdżał, a czego w gniewie i zdenerwowaniu nie tyle nie usłyszał, ile nie zrozumiał – „Ja już nie mogę czekać”, nie „nie chcę”, ale właśnie „nie mogę” – więc dopiero w Londynie to do niego dotarło i przeraził się, bo odkąd zrozumiał, co znaczyło to „nie mogę”, już nie miał jednej spokojnej chwili. Pewność, że jeśli natychmiast nie wróci, straci ją bezpowrotnie, nie pozwoliła mu nic widzieć ani słyszeć. Ryszard trochę przestraszony jego stanem załatwił przelot na najwcześniejszy, jaki można było, samolot.

– Tak się dać kobiecie – westchnął. I dodał: – Zazdroszczę ci.

Był wtedy roztrzęsiony, zrozpaczony, nie wiedział, czego mu tamten zazdrości. Dopiero teraz, gdy przekręcony na brzuch, wsparty na łokciach obserwuje jej całowane przez morze ciało kryjące we wnętrzu ich wielką tajemnicę, teraz to rozumie.

Wstaje i idzie się obmyć. Ona wychodzi mu na spotkanie.

– Chodź, chodź – cała w kropelkach wody.

Prowadzi go nieco głębiej i tam nie zwracając uwagi, że nie są zupełnie sami, zmywa przylepiony do brzucha piasek pieszczotliwymi gestami obu rąk.

– Teraz szybciutko uciekaj. I wytrzyj się porządnie.

Tomasz wychodzi z wody szczękając zębami. Jeszcze jest osłabiony po chorobie. Nie ma mowy, żeby mógł korzystać z kąpieli.

***

W izbie pachnie rybą i wodorostami. Leżą każde w swoim łóżku, przedzieleni dwoma szafkami nocnymi. I pomimo że chce zanurzyć palce w jej włosach, dotknąć wargami jej skroni, nie jest to możliwe. Ewa leży zbyt daleko. Już śpi znużona całodziennymi igraszkami z morzem. Zapada w sen natychmiast, kiedy przytknie głowę do poduszki.

– To skutek ciąży – mówi.

Nie pozwoliła zestawić łóżek.

– Musisz nabrać sił po chorobie, a dobrze wiesz, jak to by wyglądało, gdybyśmy spali razem.

To prawda. W nie najlepszej jest formie. Nie chce mu się nawet przesunąć ręki. A jednak niepokoi go, że wszystkie kolejne noce spędzają z dala od siebie. Postanawia pójść rano do jej łóżka, choć na pół godziny.

Jego zamiar spełza na niczym. Gdy się budzi, łóżko Ewy jest posłane. Na szafce kartka: Tomeczku! Poszłam z Wiloniową i Mariolką na grzyby. Wrócimy na obiad. Miłego wypoczynku! Zły, bo mogła go uprzedzić, zjada śniadanie i wychodzi przed dom. Wiloń siedzi z ojcem przy wiązaniu sieci.

– Zostawiły nas baby – mówi.

– Dawno poszły?

– O, jeszcze przed piątą. Pana żona wstała, zobaczyła, że się wybierają i też zachciało się jej pójść.

Więc nie mogła go uprzedzić. Ulga.

– Nie będzie dzisiaj spiekoty. Chmurzy się – mówi dziadek. – Jak pójdzie nad morze, niech coś na siebie weźmie, będzie wiało – radzi.

Tomasz zabiera sweter i idzie. Morze szare, złe, że sobie od niego poszła, całuje wczorajsze ślady jej stóp na piasku, skarży się bolesnym szumem. Teraz kiedy jednako są przez nią osieroceni, wydaje mu się przyjaźniejsze. Nieogarniony wzrokiem obszar jego dziecinnych marzeń. Ileż to razy na łodziach wikingów, w pirackich korwetach i zbrojnych galeonach mknął po morskich falach. „Nie dotkniesz jej!” – wołał do kapitana pirackiego statku i przebijał jego wrażą pierś ostrą szpadą, drugą ręką obejmując wiotką kibić Najpiękniejszej. „Hurrra! – krzyczeli piraci. – Ty będziesz teraz naszym kapitanem.” „Nie bój się. Nikt nie uchybi twojej czci!” Przyklękał na kolano całując białą drobną dłoń. A okręt mknął po błękitnej fali, niestraszne mu były żadne burze. „Błagam! Odwieź mnie do matki, kapitanie.” „Jestem na twoje rozkazy, Najpiękniejsza.” Tamta miała oczy lazurowe, sploty włosów jak słoneczne promienie. Nie była Złotą Boginką, co wyszła z morskiej toni. Nie miała tęczówek z przejrzystego bursztynu i włosów jak splątane wodorosty wysrebrzone blaskiem księżyca. Przymyka oczy. Usiłuje przywołać obraz wychodzącej z morza. Umyka. Postanawia, że tego wieczoru nie uda się Ewie prędko zasnąć.

Wraca szczęśliwa, bo udało się jej znaleźć dwanaście grzybów. Zaraz je kraje, nawleka, wiesza nad okapem w kuchni. Potem przychodzi i pyta:

– Puścisz mnie z Mariolką i Jackiem na zabawę?

– Z jakim Jackiem?

– To chłopiec Mariolki.

– Nie. Bez siebie nigdzie cię nie puszczę.

Patrzy zaskoczona, niepewna, czy żartuje.

– Pójdziesz? – a zaraz potem: – To bez sensu. Nie możesz jeszcze tańczyć, a siedzieć tam… Zimno będzie w nocy. Więc nie idę – decyduje.

Później jednak okazuje się – idą także Wiloniowie i gospodyni po nią przychodzi.

– Co tam pani będzie pytać chłopa – mówi. – Chory, to niech siedzi w domu. A my idziemy. Fajna będzie zabawa. Chłopaki wróciły z morza.

Ewa się waha. Stoi w rozterce między nim a Wiloniową, patrzy to na niego, to na nią. Czeka, czy Tomasz coś powie. Ale on nie mówi nic. Decyduje więc: „Idę”. Narzuca sukienkę, wiąże apaszką włosy, sweter na ramiona. Na odchodnym całuje Tomasza w policzek. „Dobranoc” – szepcze mu do ucha i wychodzi z tamtą.

Zostaje w całym domu sam. Jak łatwo Ewa go opuszcza z byle powodu. Nie jest tak, jak było przed jego wyjazdem do Londynu. Wie, wiele musiała przeżyć podejrzewając ciążę i nie będąc pewna jego powrotu. Jest w niej jakaś rezerwa. Obdarza go całą masą drobnych czułości, ale Tomasz zaczyna mniemać – umyka przed tym najważniejszym.

Wracają, gdy szarzeje świt – wesoło, gwarnie. Słyszy jej ciepły kochany śmiech. Do izby wchodzi cicho, zrzuca sukienkę, zapada w pościel. Zaraz zaczyna leciutko posapywać. Śpi.

Wieczorem przychodzą goście. Jacek i trzech młodych dryblasów. Dwu wesołych, chichotliwych, trzeci jak młody wiking, bardzo piękny i bardzo ponury. Wszyscy trzej do Ewy. Zapewne jej nocni danserzy. Ci dwaj zabawiają ją opowiastkami z morza, wiking milczy jak grób, tylko chłonie oczyma. Po jednego z nich przybiega młodsza siostra. Następnego dnia wypływają, a on zaniedbał jakichś przygotowań. Razem z nim odchodzi ten drugi wesołek. Sytuacja, która Ewę wyraźnie bawi, Tomasza denerwuje. W końcu żegna wszystkich, idzie się położyć. Po półgodzinie widzi przez okno, jak jego Boginka odprowadza wikinga do furtki. On, zanim odejdzie, obejmuje jedną ręką jej kibić, drugą przytrzymuje głowę i nie przejmując się wcale jej oporem zaczyna całować z pasją, jak na barbarzyńcę przystało. Przez moment Tomasz czuje odrobinę satysfakcji. Ma, czego chciała. Ale kiedy rzecz się przedłuża, gorączkowo zaczyna naciągać spodnie. Wtedy chłopak nagle ją puszcza, odchodzi. Ona opiera się o sztachety, stoi tak przez moment, a potem ostrożnie (jak chodzą ślepcy) przechodzi ścieżką od furtki do drzwi. Tomasz wraca do pościeli i udaje sen. Ewa wchodzi do łóżka i po chwili Tomasz słyszy dwa krótkie chlipnięcia. Wziąć ją w ramiona. Przytulić. Jednak już wcześniej sobie postanowił czekać, aż przyjdzie do niego sama. Leży bez ruchu. Czeka.

***

Ona jednak nie przychodzi. Jakby spłoszona jego rezerwą, jego milczeniem, nawet na plaży kładzie się nie tak blisko jak na początku. Coraz rzadziej przytula policzek do ramienia Tomasza, coraz rzadziej całuje go, zanim odejdzie w fale. Mająca do wyboru być z nim i być z morzem, morzu daje więcej i więcej od niego bierze. Tomasz patrzy za odchodzącą po wilgotnym piasku i ma dużo czasu na złe myśli, na wspomnienia.

Z Londynu wracał w stanie zupełnego rozdygotania. W końcu znalazł się w Lublinie i dopadł autobusu. Gdy wysiadał na przystanku w pobliżu mieszkania Ewy, lunął gwałtowny deszcz. Zanim dobiegł do bloku, był całkiem przemoknięty. Niecierpliwie, drżącymi palcami, szarpał klucze w zamkach. Gardło miał tak zaschnięte, że łapczywie zlizywał spływające po twarzy krople. Pić! Chciał napić się wody. Na stole w kuchni leżał list. Najpierw zobaczył adres: Andrzej Batowski, Katowice… Spojrzał na początek strony. Jeżeli będziesz miała ochotę zwiedzić Grecję w moim przemiłym towarzystwie, jestem do usług jako organizator, kierowca i dobry kompan. Reszta będzie zależała wyłącznie od twojej woli. Nie był w stanie czytać dalej. Wydało mu się oczywiste – przyjechał za późno. Chwycił walizkę i  uciekł. Siedział na ławce na drugim końcu osiedla, z boleśnie skurczonym sercem, i dopiero przejmujące zimno przypomniało mu, że trzeba iść. Powlókł się do swojego sublokatorskiego pokoju. Musiał nie najlepiej wyglądać, skoro gospodyni powitała go przerażonym wzrokiem i okrzykiem „O, Boże!” Ukrył się w łóżku. Czuł, jak zaczyna mu się podnosić gorączka. Dygotał. Umęczony tym dygotaniem zapadał w pełne majaków sny. Samolot ulegał katastrofie, pikował prosto w dół. Strach! Otwierał oczy zlany zimnym potem, by po chwili znowu zapaść w sen. Wszystko się powtarzało. Lot – katastrofa – strach – i tak dokoła. Musiał krzyczeć, bo pośród tych majaków wyczuwał obecność swojej gospodyni. Pewnie zaniepokojona od czasu do czasu zaglądała.

Na drugi dzień Wolańska zaproponowała, że sprowadzi lekarza.

– Nie – powiedział. – Nie chcę.

– Więc zadzwonię do pani Ewy.

– Niech się pani nie waży!

Jego krzyk musiał ją trochę przestraszyć. Wyszła szybko z pokoju.

To nie była grypa. Choroba szybko robiła postępy. Ostry ból w płucach. Nic od przyjazdu nie jadł. Każdy oddech bolał. „Umrę – myślał. – Umrę! Już jej nie jestem potrzebny. Pojedzie z tamtym do Grecji. Może pojechała? Może to już.” I zaczął Batowskiego nienawidzić. Jedyne uczucie, na które jeszcze było go stać. Miał go przed oczami razem z jego bezczelnym uśmieszkiem i kpiącym wzrokiem. Chciał mu plunąć w twarz. Już nie myślał o niej, tylko o nim. Chciał mu plunąć w twarz! Nienawiść aż po grób – gdzieś to musiał przeczytać. Tak właśnie nienawidził. Aż do momentu kiedy poczuł wsunięte we włosy jej palce. Nienawiść znikła, jakby nigdy jej nie było. Ból, kiedy w szlochu spróbował wciągnąć powietrze. Sprowadziła lekarza. Przyniosła zastrzyki, lekarstwa. Niewiele jednak była z nim. Do południa w pracy, potem przychodziła z zakupami, siedziała trzy, cztery godziny, uśmiechała się – „Muszę już iść” – nie próbowała tłumaczyć, gdzie musi iść i dlaczego. Ale już wiedział, że jest, że nie wyjechała z tamtym, że przyjdzie następnego dnia, potrzyma w obu dłoniach jego rękę, zupełnie bezwładną i dziwnie wychudłą, dotknie jego czoła wargami, ogarnie go ramieniem, podnosząc, żeby poprawić poduszkę.

Seria zastrzyków i gorączka opadła. Osłabienie.

– Mieliśmy w sierpniu jechać nad morze. Tam jest zamówiony pokój.

– Pojedziemy. Spóźnimy się dwa, trzy dni, to niewiele.

Podeszła, usiadła na krawędzi tapczanu.

– Tomeczku, jestem w ciąży.

Patrzył próbując zrozumieć.

– To te dwie noce tuż przed twoim wyjazdem do Londynu.

– Och!

Słabość. Czuł, jak krople potu ściekają jedna za drugą po twarzy. Obcierała je delikatnie.

– Jaskółeczko!

Łzy. Znowu miała co ścierać. Musiała wziąć nowy spłachetek ligniny.

***

Mewa z krzykiem rzuca się piersią w toń. Morze przesypuje z monotonnym szmerem szafiry i turkusy, turkusy i szafiry i nagle przychodzi Tomaszowi chęć, by popłynąć. Wchodzi do wody. Widzi, jak Ewa, która odeszła brzegiem, zaczyna biegnąć ku niemu. Nie czeka. Zagłębia się coraz bardziej, a potem płynie. Dalej i dalej. Ze zmęczenia brak mu tchu i wie, jeżeli zaraz nie wróci, już nie wróci. Kładzie się na wznak. Morze, kołysząc, podaje z fali na falę jego ciało. Niesie go ku brzegowi, wyrzuca u jej złotych stóp. Stoi pobladła, zbuntowana.

– Nie musisz się ze mną żenić – mówi łamiącym się głosem. – Jeżeli mnie już nie kochasz, nie musisz się ze mną żenić.

Staje przed nią.

– Słuchaj, dziewczyno! Czy w ciągu tych ośmiu lat, kiedy byłaś żoną Zygmunta, on nigdy nie wziął pasa i nie zlał ci porządnie tego ślicznego tyłeczka?

Potem odchodzi. Wyciera się ręcznikiem, aż furczy. Cały, od góry do dołu. Czuje, jak zaczyna mu szybko krążyć krew. Radość! Jest zdrowy. Precz z głupimi myślami.

Ona przyszła, uklękła, przygląda mu się spod rzęs. Bach na gorący piasek, ale tak, żeby głowa znalazła się na jej kolanach. Przytula usta do gładkich jak atłas ud. Wodzi po nich wargami. Ewa wsuwa palce w jego włosy, próbuje głowę Tomasza przytrzymać. On z kolei więzi w uchwycie jej ręce i robi w dalszym ciągu, na co ma ochotę. Zadatek na najbliższą noc. Nie będą spać na osobnych łóżkach, to pewne. Tomasz przekręca się na wznak i patrzy w przestworza. Radość! Za miesiąc Ewa będzie jego najprawdziwszą żoną. Jaki tytuł przysługuje mężowi Złotej Boginki? A synowi? O Boże! Jakie piękne, jakie rozległe jest niebo…!

***

Leży odwrócona nosem do ściany. Niby to nie zwraca na niego uwagi. Ale przecież Tomasz jest pewny, że w napięciu czeka jego przyjścia. Kładzie się za nią i ogarnia ramionami. Chowa twarz w pachnące morzem włosy. Jej plecy przy jego piersiach. Niżej te śliczne krągłości ukrywane w majteczkach jak dwa cenne, jemu tylko dostępne skarby. Korzysta z przywileju.  Dłonie od dawna jej spragnione swobodnie mogą przebiegać w miłosnej pieszczocie strome stożki piersi, wypukłość bioder, łagodne podkrojenie talii. Ale dopiero gdy ona nieco się zsunie, dosięga dna i wtedy już każdy najdrobniejszy ruch zalewa go falą słodkich dreszczy. Przeciąga dłońmi raz, drugi, po jej naprężonym ciele, wtula się mocno. Zaczyna się finał.

Leży przepełniony szczęściem. Chce mu się krzyczeć w nasyconą morskim szumem noc. I wtedy ona mówi szeptem:

– Bardzo się bałam, że teraz już tak nie będzie…

Tomasz wie, ma na myśli rozłąkę spowodowaną jego wyjazdem do Londynu. Ciągle pełen radości odpowiada:

– Zawsze, Eli, będzie dobrze. Zawsze!