20

Znowu zaczyna wierzyć w swoje wielkie szczęście. Obolałe serce przycicha. Wraca z pracy i zastaje ich czekających. Siadają razem do obiadu przy kuchennym stole. W czasie posiłku spotykają się oczami i ona wzroku nie odwraca, oczy lekuchno mruży w uśmiechu – złote, dokoła tęczówek z jaśniejszymi plamkami. Tomasz przenosi wzrok na syna. Piotruś ma oczy równie złote, w otoczce ciemnych rzęs, oskrzydlone brewkami, które są miniaturą brwi matki – jedwabistych łuków podobnych rozpiętym w locie skrzydłom jaskółki. Patrzy na jej włosy prześwietlone słońcem, co właśnie zaczęło zaglądać w kuchenne okno i kiedy Ewa tak siedzi, słońce świecąc od tyłu wyzłaca aureolę z misternych pierścionków równie jasnych jak te na główce Piotrusia. Wzrusza go jej skręt głowy za łyżką, gdy karmi dziecko, bo w tym skręcie pojawia się na moment niepełny zarys jej czystego profilu, potem się cofa, aby za chwilę znowu się pojawić i gdy ich oczy ponownie się spotykają, ma ochotę powiedzieć: „Kochana moja”, a tylko pyta:

– Byliście na spacerze?

– Tak, oczywiście. Taka piękna pogoda. Czy zimy już wcale nie będzie w tym roku?

Po obiedzie wychodzi do sklepów, a kiedy wraca, zastaje Tomasza przy stole nad programem, razem z Piotrusiem, i zdumiewa się kolejny raz, że Piotruś potrafi tak zupełnie spokojnie siedzieć na kolanach ojca, z główką przytuloną do jego piersi jakby nasłuchiwał bicia ojcowego serca. Siedzą tak obaj sobie przynależni i Ewa myśli, że przecież to ona sama zdecydowała oddać Piotrusia ojcu, sama go Tomaszowi przywiozła, włożyła w jego ramiona i byłoby podłością zabrać mu to dziecko, które już zaczął kochać. Wyjmuje z siatek zakupy i przysiadłszy w kuchni chowa twarz w dłonie. „Andrzejku! – woła myślą. – Ja nie wiedziałam…” Fala dojmującej tęsknoty. Zaciska mocno powieki. Po chwili zrywa się, idzie do pokoju.

– Zabrać Piotrusia?

– Nie. Dobrze nam tak razem – odpowiada Tomasz.

I Ewie zachciewa się płakać.

Nastawia pranie, potem siada z książką w fotelu, a przecież tylko udaje, że czyta. Nie potrafi się skupić, zrozumieć choćby jednego zdania. Piotruś przytulony do Tomasza zasypia i ojciec odnosi śpiącego do łóżeczka, a po powrocie przykuca u kolan Ewy.

– Mogę ci poprzeszkadzać?

– Nie. – I żeby złagodzić odmowę: – Lepiej pracuj. Potem będziesz siedział w nocy. Nie lubię, jak tak siedzisz.

– A jeśli obiecam, że nie będę siedział?

Patrzy jej od dołu w twarz błagalnym wzrokiem.

– Nie teraz – mówi ona. – Proszę cię!

Tomasz jeszcze ciągle próbuje nie odejść. Kładzie głowę na jej kolanach. Trwa tak przez moment. Potem jednak odchodzi. „Jeszcze niedawno by mi tego nie zrobiła.” Siada do pracy, a przecież z góry wie, że nie będzie mógł pracować. Ona udaje zagłębioną w lekturze, on zagłębionego w programowaniu, bezmyślnie stawia znaki na papierze. Jak trudno. Coraz trudniej. Potem Ewa idzie rozwiesić pranie. Tomasz się zrywa, żeby jej pomóc. I kiedy wiesza ostatnią podaną mu pieluszkę, ona oplata go od tyłu ramionami, ostrożnie się do niego przytula. Radość! Tomasz zachłystuje się radością.

***

W środę koło dziesiątej dzwoni telefon i Ewa zamiera. Ale to Matuszewski.

– Ewelinko, pojechałabyś z Piotrem do Dąbrowy nad zalew? Nie mogę już dłużej siedzieć i pisać. Muszę się przewietrzyć.

Lustro wody brudne, z zatopionymi we wnętrzu strzępami chmur. Krajobraz z brązów i szarości. Zieleń sosen jeszcze przyćmiona, półmartwa. Siedzą na kocu położonym na pniu sosny. Ewa rzuca na Matuszewskiego krótkie spojrzenie i dostrzega jego bladość, głębokie bruzdy od nosa do ust.

– Jesteś zmęczony?

– I zmęczony, i zmartwiony.

– Nie wolno ci się martwić.

Matuszewski przez chwilę milczy.

– Wami się martwię. Tobą i Tomkiem. Co dalej będzie, Ewelinko?

Słońcu udaje się przedrzeć przez oponę chmur. Wszystko nagle rozlśniewa. Powiew wiatru marszczy drobno wodę od jednego ku drugiemu brzegowi.

– Ja nie wiem – mówi ona. – Nikt tego nie wie, co będzie.

– A przecież coś tam zależy od nas samych. Zdecydowałem się napisać tę książkę i napiszę, jeśli zdążę.

– To nie jest taka sama ani nawet podobna sytuacja. Tu wszystko zależy od ciebie. I nie jesteś zmuszony nikogo krzywdzić.

– Przepraszam. – Matuszewski podnosi rękę Ewy do ust.

Już teraz milczą, aż podjadą pod blok Ewy.

– Zapraszam cię na górę – mówi ona i wysiada.

W jej tonie brzmi coś szczególnego, więc Matuszewski idzie z odrobiną niepokoju. W mieszkaniu Ewa karmi synka i układa do snu. Nalewa do szklanek herbatę. Przy stole siedzi ze spuszczonymi oczami. Wreszcie pyta:

– Czy ty zawsze rozumiesz sam siebie?

– Wydaje mi się, że tak. Ale być może tylko mi się wydaje.

Podnosi na niego wzrok.

– Myślałeś kiedy o tym, żeby być ze mną w łóżku?

– Myślałem – odpowiada i podziwia własną odwagę, że tak zwyczajnie i wprost jej to powiedział.

– Chcesz teraz?

– Co teraz? – Zasycha mu nagle w ustach.

– Być ze mną w łóżku.

– Dlaczego ty tak?…

Ewa odrobinę się uśmiecha, uśmiechem niepełnym, smutnym.

– To skaza zawodowa. Kobieta proponuje ci łóżko, a ty pytasz „dlaczego?” Zupełnie jak Zygmunt, mój pierwszy mąż. – Zaczyna patrzeć przez Matuszewskiego, w dal. – Czasami mi się zdaje, że tylko jego naprawdę kochałam. Nie przeżywałam z nim w łóżku żadnych rozkoszy. Nie masz pojęcia, jakie ubożuchne było całe nasze cielesne pożycie, a przecież kochałam go. Nie mam cienia wątpliwości. Właściwie dopiero Tomek zrobił ze mnie kobietę. To dzięki niemu wiem, jak mężczyzna może obdarzyć. „Moje Szczęście” – tak go nazywałam w myślach. „Moje Wielkie Szczęście”. Chciałam mieć dziecko i chciałam, żeby to on był ojcem tego dziecka. Nie myśl, że cokolwiek się zmieniło. Dalej tak jest, jak – kiedy instrument bierze do ręki mistrz. Wtedy instrument śpiewa. Płacze i śpiewa! Śmieje się i śpiewa! Krzyczy i śpiewa! Tomek może ze mną zrobić, co tylko chce. Na szczęście – on o tym nie wie. Proszę, nie zdradź mnie. Mężczyzna nie powinien wiedzieć o kobiecie takiej rzeczy. Byłam cała tym śpiewem, tym płaczem, śmiechem i krzykiem. I wtedy on mnie zostawił. Wyjechał do Londynu. Gdyby nie uraz, którego nabawiłam się wcześniej, przez wyjazd Zygmunta, pewnie bym cierpliwie Tomka doczekała. Ale kiedy minęły trzy tygodnie bez żadnej wiadomości, bez jednego słowa, poczułam, że albo zacznę się ratować, albo oszaleję. Chyba nie jest dla ciebie tajemnicą, jak w takim wypadku ratuje się kobieta? Idzie do łóżka z innym.

Ewa wraca wzrokiem do Matuszewskiego. Miesza się nagle pod jego pełnym miłości spojrzeniem. Przez pewien czas próbuje nad sobą zapanować. Gdy zaczyna znowu mówić, jej głos – przedtem nieco oschły, rzeczowy – teraz drży, załamuje się co chwila.

– Miałam szczęście, czy też nieszczęście, trafić na Andrzeja. Choć przecież mógł to być każdy inny. Ale ja trafiłam na Andrzeja. – Jej oczy napełniają się łzami. – Janusz, może ja jestem taką kobietą, którą psychologia określa mianem „kobiety poligamicznej”, a nasz proletariat dużo krócej i dosadniej. Może ja mogę z każdym iść do łóżka? Tych trzech mężczyzn w moim życiu to za dużo? czy za mało? Może żeby zrozumieć cokolwiek, zrozumieć siebie, powinnam spróbować jeszcze z kim innym? To mógłbyś być ty – mówi dużo ciszej – ale ty się nie zgodzisz. Ja wiem.

– Proszę cię! Nie myśl nawet o czymś takim. Dość nieszczęścia.

– Tak. Muszę szykować obiad. Zostaniesz?

– Dziękuję. Mam obiad w stołówce. Już pójdę, Ewelinko.

I do głębi wzburzony, jadąc do śródmieścia uprzytomnia sobie, że Ewa mówiła o Zygmuncie i o Tomaszu, a o Andrzeju nie powiedziała nic.

***

Minął styczeń – ciepły, niemal wiosenny. Na początku lutego zaczęły śpiewać ptaki. Jeszcze pięć, jeszcze trzy dni i między rządem a „Solidarnością” zaczną się obrady przy Okrągłym Stole. Ewa dostała od Andrzeja kartkę. Po jednej stronie śmieszny kudłaty piesek z przekrzywioną mordką, a po drugiej – niezdarnym „dziecinnym” pismem tekst:

Ewa! Ewuśka! Eweńka!
Ewka! Ewuś! Eweczka!
Ewulko! Ewuniu! Ewuszko!
Mój Złoty Ptaszku!
Andrzej

Kartka została wysłana bez koperty. I Ewa szczęśliwa, że ją dostała, jednocześnie jest trochę zła, bo każdy mógł tekst przeczytać, łącznie z Tomaszem, który na szczęście nie wyjął pocztówki ze skrzynki, ale przecież mógł wyjąć, i dopiero gdy mija dzień po dniu, a kolejna korespondencja nie nadchodzi, serce Ewy zaczyna wypełniać żal. Jest go coraz więcej i więcej, aż w końcu Ewa rozmawiając przez telefon z Aldoną, pyta:

– Co u Andrzeja? Masz od niego wieści?

– Nie, to ja mam wieści dla niego. Znalazł się chętny do zamiany mieszkania. Michałowi i mnie to mieszkanie się podoba, ale wolałabym, żeby Andrzej decydował sam.

– A ja mogłabym zobaczyć? – pyta Ewa.

– Jeżeli chcesz… – W głosie Aldony odrobina wahania.

Następnego dnia przed południem Aldona zabiera Ewę z Piotrusiem, jadą. Mieszkanie chce zamienić dwoje emerytów, których syn z rodziną od lat mieszka w Katowicach. Dwa dość duże pokoje. W tym większym, z balkonem, jest teraz pełno słońca. Kuchnia obszerna, jeszcze sprzed mody na kuchnie miniaturki. Dotychczasowa lokatorka wypytuje o mieszkanie w Katowicach i Ewa rysuje plan, mówi o tym, jak daleko jest do sklepów, o Zemłach, którzy z pewnością będą dobrymi sąsiadami.

– Już się państwo zdecydowali?

Starsza pani zwraca się do Ewy. Bierze ją widocznie za przyszłą użytkowniczkę mieszkania.

– Właściwie tak – odpowiada Aldona. – Chciałabym jednak, żeby ostateczną decyzję podjął brat, który, jak mówiłam, jest teraz w sanatorium.

– Jeżeli pani się mieszkanie podoba, będzie się podobało i mężowi. – To nadal pod adresem Ewy.

Wychodzą. Chwila niezręcznego milczenia. Potem wybuchają śmiechem, i ten śmiech rozładowuje sytuację.

Andrzej dzwoni następnego dnia przed południem.

– Ewulka, zapuszczam brodę. Aldonka mówi, że mieszkanie ci się podoba, więc oczywiście zamianę akceptuję. Teraz Michał będzie załatwiał formalności. – A po chwili: – Ewa!… Ewuńka!… Ewuś!…

Ewa zaciska na słuchawce palce i z zamierającym sercem czeka na kolejne wołanie. A Andrzej robi przerwy coraz dłuższe i w końcu jest tak spięta, że kiedy on, po bardzo już długiej przerwie, mówi: „Mój Złoty Ptaszku!” – ona zanosi się szlochem.

– Co tobie? – krzyczy Andrzej – Ewuśka! Ewulka!

Ale ona odkłada słuchawkę.

***

W pracy Tomasz ma nie najlepszy dzień. Bielawski przyniósł program, który robił na zlecenie. Zaczęli wyrywkowo sprawdzać, okazało się, że nie jest dobrze. Doszło do przykrej wymiany zdań. Bielawski się zdenerwował, program zabrał i wyszedł ostentacyjnie trzaskając drzwiami.

W drodze do domu Tomasz jest świadkiem kolejnej awantury. W autobusie dwaj mężczyźni chcą sobie „coś pokazać”. Na szczęście jeden z nich wysiada na najbliższym przystanku.

Na placu Litewskim tłum. Młody człowiek z kozią bródką przemawia przez ręczny megafon. Hasła, transparenty. „Bez atomu w naszym domu!”, „Lepsze życie bez prądu niż prąd bez życia!” Manifestacja przeciwko elektrowniom atomowym. Tomaszowi trochę wstyd. Znowu ktoś próbuje za niego załatwić jego własną sprawę. Chętnie dołączyłby do tamtych, ale autobus rusza.

Winda zepsuta. Zły wspina się po schodach, otwiera drzwi do mieszkania i słyszy – kaskady dźwięcznego śmiechu. Kiedyś Aldona namalowała taki obraz. Kobieta trzymająca wysoko w górze dziecko. I właśnie tak ich zastaje, swoją Złotą Boginkę z triumfalnie uniesionym w górę, radośnie się śmiejącym ich synem. Patrzą na niego oboje rozjaśnionymi oczyma i fala ciepła napełnia Tomasza. Maleją i odpływają w dal niepowodzenia dzisiejszego dnia. Podchodzi. Ona całuje go żartobliwie w nos i podaje mu dziecko. Idzie nałożyć jedzenie. Na stole w wazoniku bukiecik stokrotek.

– Kupiliśmy z Piotruśkiem. Śliczne, prawda?

Robi mu się wstyd. Zbyt dawno nie przyniósł jej żadnego kwiatka. Ogarnia ich spojrzeniem, radosnych, zarumienionych po niedawnej zabawie, i myśli, że tak siedzący razem przy stole, złączeni pasmem miłości są żywym uosobieniem rodzinnego szczęścia. Piotr nabija na widelec kawałeczek ziemniaka i tak go to absorbuje, że niemal nie widzi wkoło świata. Ona przeciwnie. Cały czas patrzy na męża, a oczy ma nadal rozświetlone.

Po obiedzie Tomasz chce jej pomóc, ale wyprasza go z kuchni.

– Idź, idź, połóż się trochę. Tak długo siedziałeś w nocy. Pozmywamy we dwoje z Piotruśkiem.

Tomasz kładzie się na wersalce w „salonie” i wolny od stresów zapada w krótką drzemkę. Kiedy otwiera oczy, ma w głowie gotową koncepcję programu, nad którym zaczął pracować przed południem. Wstaje, bierze papier i zaczyna notować. Cóż za radość!

***

Andrzej przyjeżdża pierwszego marca.

– Puścili mnie. Zgodzili się na ambulatoryjne leczenie. Mam jeszcze coś tam łykać, pływać i robić różne ćwiczenia, po których będę zdrów jak ryba, oczywiście bez jednej płetwy, i silny jak Herkules. Choć po co odwoływać się do odległych i obcych przykładów. Będę silny jak Zbyszko Cyganiewicz. Był przed wojną taki polski zapaśnik o światowej sławie. – Podniecony mówi dużo i szybko, barwę głosu ma zmienioną przez tłumioną radość. – Kiedy mogę do ciebie przyjść?

– Przyjść?

Zapada milczenie.

– Ewuniu!

– Ja nie wiem – odpowiada.

Bała się pamiętać, bała się myśleć o tej chwili, kiedy on na stałe przyjedzie do Lublina, i teraz stoi bezradna, trochę przerażona. Spadło to na nią nagle.

– Przyjdę jutro o dziesiątej, chcesz?

– Nie – mówi ona. – Nie jutro. Zaczekaj! Ja zadzwonię. Zaczekaj! Gdzie będziesz?

Teraz milczy on. Potem głosem, w którym już nie ma śladu tamtej radości:

– W dzień pewnie u Aldonki, wieczorem i w nocy w pracowni, bo z tą zamianą to jeszcze co najmniej miesiąc, jeżeli nie dłużej. – Potem dodaje ciszej: – Przestraszyłaś się, Ptaszynko?

– Tak – odpowiada szeptem Ewa.

Piotruś pewnie przebudzony przez dzwonek telefonu, kiedy matka nie przychodzi, zaczyna zanosić się płaczem i Ewa mówi:

– Muszę iść do Piotruśka.

Nie takiego spodziewał się powitania. Przypomina sobie, jak z podobną dzisiejszej nadzieją jechał do Lublina po telegramie Ewy. Jakie przeżył początkowo rozczarowanie, a potem – jakie ogromne szczęście i pociesza się, że tym razem będzie podobnie.

Na próżno jednak czeka przez cały następny dzień i jeszcze następny. Aldona widzi jego podenerwowanie, chce bratu pomóc. Sama telefonuje do Furtaków. Słuchawkę podnosi Tomasz.

– Tomku – mówi odważnie – może byście do nas wpadli. Przyjechał Andrzej.

– To ta okazja, żebyśmy „wpadli”? Poproszę Ewę. Myślę, że zaproszenie dotyczy jej – stara się mówić spokojnie.

Ewa to słyszy i po chwili odpowiada Aldonie:

– Nie mogę, Aldonko. Ani dziś, ani jutro.

Teraz już Tomasz wie, skąd u Ewy ten, od dwu dni dostrzegany przez niego, ogromny niepokój.

Gdy siadają do kolacji, widzi jej podkrążone oczy i pierś wypełnia mu współczucie. A potem, w łóżku, czule ją przygarnia, trzyma w objęciach, kołysze.

– Śpij, Jaskółeczko. Śpij.

Ona leży cichutko, wydaje się, zasnęła. I nagle – ciężkie westchnienie.