21

Mógł jeszcze przez dwa miesiące nie wiedzieć. Żyć nadzieją, że ona… Żyć marzeniem, że z nią… Przez dwa miesiące mógł jeszcze być w sanatorfium pod troskliwą opieką siostry Krysi i doktora Apfela zwanego przez pacjentów i przez personel „Jabłuszkiem”. Mógł uczyć się pisać, czytać książki, biegać po lasku coraz bardziej pachnącym wiosną, a wieczorem śledzić podawane przez telewizję informacje z obrad przy Okrągłym Stole i konfrontować je z informacjami podawanymi przez stacje zachodnie. Mógł każdego kolejnego dnia, każdej kolejnej nocy, wysyłać ku niej ptaki tęsknoty, szybujące jak srebrzyste lotne czaple wyostrzonymi dziobami raniące boleśnie niebo, o szyjach i nogach wydłużonych w nieskończoność. Słał je lęgnące się w klatce serca, z małego pisklęcia w ciągu zaledwie godziny gotowe do lotu. Wybiegał przez park, przez lasek na wzgórze, gdzie można było z twarzą zwróconą ku północy stać przez chwilę pozwalając kolejnemu ptakowi na odlot. „Ewa! – mówił – Eweńka! To już niedługo. Będziesz na wyciągnięcie ręki, na podniesienie słuchawki…” Czasem mu się wydawało, że któryś z ptaków wraca i niesie w piórach perły jej uczuć, by gubić je na krawędzi jego snu, i wtedy widział ją ulotną – była z nim taka niedopowiedziana, niedookreślona… Marzenie!

„W porządku – powiedział doktor Apfel. – Niechże pan jedzie do tego swojego szczęścia, bo mi pan tutaj zwariuje. Załatwię to panu.” Twarz miał drobno pomarszczoną, z intensywnymi rumieńcami nadciśnieniowca i nie było właściwie wiadomo, czy to „Jabłuszko” bardziej wynikało z jego nazwiska czy z wyglądu, bo łysa głowa była pięknie kulista i przypominała dorodny owoc. Załatwił, że Andrzej mógł po czterech miesiącach opuścić sanatorium. Kiedy w podzięce chwycił doktora Apfela w objęcia, ten krzyknął: „Puszczaj, człowieku, bo mi kości połamiesz! Chyba co najmniej miesiąc temu powinienem cię wypisać.”

Andrzej znalazł się w pociągu jeszcze tego samego dnia. Rano był w Lublinie. O dziesiątej dzwonił do Ewy. Po pięciu minutach, a potem już z każdą chwilą dokładniej, wiedział, że śpieszył się niepotrzebnie.

***

Z rana przyjeżdżają codziennie do pracowni Aldona z Leszkiem. Andrzeja zastają początkowo już ubranego, przy śniadaniu. Następnie, w miarę jak jego depresja się pogłębia, coraz częściej w pościeli. Aldona bierze się do malowania. Leszek włazi na tapczan i próbuje Andrzeja podnieść. Podkłada małe łapiny pod jego tułów, dźwiga, a kiedy nie daje to pożądanego efektu, próbuje go zepchnąć na podłogę. Andrzej zesuwa się stopniowo na brzeg, a potem „spada”, co wywołuje ogromną radość Leszka, bo wie, że za chwilę wujek się ubierze i pójdzie z nim na spacer. Wracają po dwu godzinach. Andrzej Leszka karmi i kładzie spać. O drugiej Aldona wiezie ich samochodem do domu, gdzie zaczyna szykować obiad. Leszek ma wujka znowu tylko dla siebie i już po kilku dniach tak do niego lgnie, że Aldona patrzy na to ze zdumieniem, a Michał ze sporą porcją zazdrości.

Siódmego marca zaraz po obiedzie Thylmanowie jadą do Furtaków na przyjęcie z okazji imienin Tomasza. Andrzej wraca do pracowni. Leży z rękami zarzuconymi do góry, z dojmującym poczuciem osamotnienia. Meloman za ścianą nastawia Bacha i Andrzej zaczyna po chwili w tę muzykę krzyczeć, coraz głośniej, w końcu zrywa się, by krążąc w zapadającym już mroku obijać się o meble, wreszcie bić pięścią w ścianę, i wtedy muzyka milknie. Cisza… Stoi przez chwilę z czołem wspartym o gładką powierzchnię. Potem nakłada skafander i wychodzi w chłód wieczoru.

Wraca z postanowieniem, że jutro ją zobaczy.

Uprzedza Aldonę, że go nie będzie i czeka pod blokiem Ewy już od dziewiątej. Boi się pójść na górę, żeby mu nie zatrzasnęła przed nosem drzwi. Chce podejść do niej na ulicy, wręczyć bukiecik śnieżyczek stulonych w niewielką kulkę. Ewa wreszcie wychodzi, z Piotrusiem w wózeczku, i kiedy Andrzej zaczyna iść w jej kierunku, nagle się zatrzymuje, patrzy szeroko rozwartymi oczami. Andrzej nic nie mówi. Gardło po tym długim czekaniu ma mocno zaciśnięte. Podaje kwiaty. Ewa unosi na chwilę bukiecik do warg.

Idą. Piotruś coraz senniejszy przymknął oczka, zasypia. Idą za osiedle, w pole, milcząc. W myśli mówi jej wszystkie najczulsze słowa, wykrzykuje całą tęsknotę. Stają na krawędzi skarpy, skąd roztacza się rozległy zamiejski pejzaż – brązowe, zielone i szarawe pasma ziemi – przymglony.

– Ptaszynko!

Drga, cofa wózek i zaczyna szybko iść, potem nagle się zatrzymuje (być może dlatego, że nie idzie za nią), zostawia wózek w zagłębieniu, żeby wrócić, staje w „bezpiecznej” odległości dwu kroków.

– Andrzej!

„Już nie: Andrzejku” – myśli, podnosząc na nią wzrok.

– Ja muszę sama… Nie da się inaczej.

„Mam prawo o ciebie walczyć. Jesteś wszystkim, co mi zostało!” – odpowiada jej w myśli. Daje krok ku niej, chce ją chwycić w ramiona, ale ona już odchodzi do Piotrusia. Wracają. Znowu w milczeniu. Już są obok przystanku blisko domu. Podjeżdża autobus i Andrzej decyduje się wsiąść. Jeszcze przez moment widzi, jak ona stoi patrząc za nim odjeżdżającym, zamyka pod powiekami jej obraz, żeby go tam zatrzymać jak najdłużej, i udaje mu się ten obraz dowieźć aż na ostatni przystanek.

Przychodzi każdego kolejnego dnia i po tygodniu zauważa – Ewa tak ustawiła domowe sprawy, że ich spacery są dłuższe. Andrzej z uporem milczy, czeka na słowa, które powinny paść, a nie padają. „Może już zawsze będziemy tak do siebie milczeć?” – myśli i jednocześnie stwierdza, że dobrze mu z tym byciem obok w milczeniu.

Wiosna cichaczem rozsnuwa swoje zdradliwe sieci i teraz już ledwo ją opuści, zaczyna przywoływać. A kiedy leży wieczorem w pościeli, mówi jej wszystko, co przemilczał za dnia – najpiękniejsze słowa miłości. I w końcu: „Przyfruń do mnie, moja Złota Ptaszynko!” – tak do niej mówi zaciskając mocno powieki, rozkładając szeroko ramiona, gotowy do lotu, nie pamiętający o swoim kalectwie. Noc wbiega chłodem przez uchylone okno, obejmuje jego tętniące skronie i Andrzej zasypia, aby śnić ją tuż obok, z leżącą na poduszce poświatą włosów, szeroko w miłości dla niego otwartą.

– Słyszysz? To bije Serce!

– Moje? Czy twoje?

– Nasze Serce!

– Mamy więc jedno Serce?

– Jedno Serce i jedno Ciało!

Spadają, spadają w przepaść bez dna, spleceni – jedno ciało!

„Zatulę cię! Zakocham!…Zatulę!…”

Aby następnego dnia między dziesiątą a trzynastą trzydzieści – znowu do siebie milczeć.

***

Na Wielkanoc Ewa z mężem i synkiem wyjeżdża do Zwierzyńca do ciotki Tomasza. Andrzej razem z Thylmanami gości w niedzielę u matki Michała w Lubartowie, a w poniedziałek u Oleckich. I być może ta wizyta nie miałaby dla niego żadnego znaczenia, niczym by się nie utrwaliła w jego pamięci, gdyby nie incydent z Agnieszką. Siedzieli przy stole i  Andrzej dość bezradnie dłubał widelcem przy kawałku kurczęcia. Wtedy ona powiedziała tonem uszczypliwym, ze złością, niemal z odrazą:

– Daj to, bo już nie mogę patrzeć na tę twoją niezdarność.

Pierwszy raz ktoś dał mu odczuć tak dotkliwie jego kalectwo. Zacisnął zęby czekając, aż pokraje mu mięso. Nie podziękował. Miał ochotę chwycić ją za warkocz i ciągnąć, aż zaczęłaby krzyczeć, zadać jej ból. A ona jadła sobie spokojnie, nie przejmując się jego emocjami, nie zwracając na niego uwagi, natomiast zaraz po obiedzie powiedziała:

– Chodź, pomożesz mi rozwiązać takie jedno zadanie. Nie mogę tego rozgryźć.

Zabrała go do swojego biureczka i podsunęła pod nos notatnik z zadaniami z fizyki. „Ja nic z tego nie pamiętam” – pomyślał. Siedział nad notatnikiem nic nie rozumiejący, bezradny, aż Agnieszka parsknęła pogardliwie:

– Inżynier, psiakrew! Już się nie męcz. Zapytam Tomasza albo Matuszewskiego – zatrzasnęła zeszyt.

W ten sposób Agnieszka uświadomiła mu jego niższość fizyczną i intelektualną – jemu, człowiekowi dotychczas bez kompleksów – i leżąc wieczorem w łóżku Andrzej czuje w sercu zimną klingę strachu, że Ewę jego kalectwo napawa odrazą, że to stąd jej rezerwa. Nie pomaga wcale wspomnienie ich ostatniej wspólnej nocy, jak mu się dotychczas wydawało, nasyconej po brzegi miłością, bo przecież jest możliwe, że właśnie wtedy Ewa zauważyła tę różnicę między nim przedtem a nim teraz, że musiała już wcześniej wiedzieć o intelektualnej wyższości Tomasza. „Ja? Cóż ja? Prosty człowiek. Inżynier górnik, były. Teraz kaleka, bezrobotny pasożyt, co ma za wiele czasu, więc każdego dnia idzie tam i narzuca się jej ze swoim kalectwem. Trzeba z tym skończyć.” I wspomina ich wspólny pobyt w gajówce – najpiękniejszy, najszczęśliwszy miesiąc w życiu. Cała była jego. Nie miał cienia wątpliwości. Cała była jego! Tak. Tylko że wtedy jeszcze nie był kaleką. „Podła mała żmija – myśli o Agnieszce. – Byle komuś dopiec. Miała chęć, więc pocałowała Tomasza nie licząc się z tym, że Ewa była w ciąży. Wstrętna egoistka. Podła!” – i znowu ma ochotę zadać jej ból.

Tak Agnieszka z młodzieńczą bezkompromisowością zniszczyła jego marzenia, sprowadziła Andrzeja na ziemię w niewesołą rzeczywistość. I we wtorek po świętach Andrzej, choć wie, że Ewa musiała wrócić i wkrótce wyjdzie z Piotrusiem, dzwoni do Aldony.

– Jeżeli masz ochotę pomalować, przyjedź. Zabiorę Leszka na spacer.

Znowu chodzi na spacery z Leszkiem. Z zaciśniętym boleśnie sercem, z zaciśniętymi zębami, bo ta dłoń, której nie ma, boli go dotkliwie. „Boże! Przecież ja nie mogę tak żyć!” Dziwi się niedawnej swojej naiwności, jeszcze tam w sanatorium, choć rozumie, że gdyby Ewa nie wysiadła wtedy w grudniu z samochodu Michała, nie przyszła za nim do pracowni, nie spędziła z nim tej nocy, byłby w tej chwili zupełnie innym człowiekiem. Ta noc stała się dla niego źródłem zupełnie szalonych nadziei. Wydawało mu się, że mieszkając tak blisko, będą mogli zaspokajać bez ograniczeń każde pragnienie serca, będą biegli ku sobie, aby się obejmować, że wiele razy w ciągu dnia będą podnosić słuchawkę, żeby usłyszeć swój głos, że… Niemal zapomniał o istnieniu Tomasza. „Może to skutek tego uderzenia w głowę? Może ja jestem trochę nienormalny?” Lęk. Ucisk w skroniach. Ból ręki. Andrzej zacina zęby. „Co się ze mną dzieje? Jak ja będę żył?” A potem serce zaczyna łomotać: Ewa! Ewuś! Ewa!

Leszek szczęśliwy, że znowu ma wujka dla siebie, niemal go nie odstępuje i to spontaniczne garnięcie się dziecka przynosi sercu Andrzeja ulgę.

– Będę musiał poszukać sobie jakiejś pracy – mówi do siostry.

– O, to dopiero jak komisja lekarska pozwoli.

– Czegóż by mieli nie pozwolić? Chyba jestem normalny, nie?

I fakt, że Aldona nie odpowiada, znowu budzi niepokój.

A Aldona z ogromnym współczuciem obserwuje to jego bolesne szarpanie. Zawsze był dla niej uosobieniem opanowania, odwagi, optymizmu, a teraz… Domyśla się przecież, że widywał Ewę i że te spotkania nie były dla niego źródłem radości. Teraz jej nie widuje. Aldona ma do Ewy żal. Tak jak poprzednio miała jej za złe, że bywa z Andrzejem, tak teraz ma żal, że nie chce z nim być. W końcu dzwoni do przyjaciółki:

– Ewuniu, co ja mam robić?

Tamta przez chwilę milczy, potem pyta:

– Co z nim?

– Źle. Przecież wiesz, jaki on jest. On tak nie może żyć.

Milczy.

– Przepraszam – Aldona odkłada słuchawkę.

Ona taka zawsze wobec Tomasza lojalna, tym razem zawiodła. Nie powinna była dzwonić. A poczucie winy nagle narasta, gdy trzy dni później Andrzej po odebraniu telefonu, mówi do niej zdławionym głosem:

– Aldonka, nie będziesz dzisiaj po obiedzie w pracowni?

– Nie – odpowiada – robię pranie.

Andrzej rzuca się na wersalkę i leży z twarzą ukrytą w poduszce, aż do powrotu Michała. Zaraz po obiedzie wychodzi i kiedy autobus długo nie podjeżdża, omal nie krzyczy, a przecież wie, że Ewa przyjdzie dopiero po siedemnastej. Sama mu to powiedziała.

Ale dzwoni do drzwi dopiero o siedemnastej czterdzieści.

Czeka, aż powiesi jej płaszcz, bierze go za rękę i razem wchodzą do pracowni. Tu szuka wzrokiem obrazu z pietą – już skończonego, odstawionego dla wyschnięcia pod ścianę – przez chwilę mu się przygląda i Andrzej czuje drgnięcie jej palców w swojej dłoni. Tuli te palce z czułością. Nic jeszcze nie wie o decyzji, którą Ewa podjęła przed przyjściem, ani że decyzja ta, wydawałoby się ostateczna, nagle niebezpiecznie się zarysowała. A Ewa kładzie głowę na jego piersi, nagle przerażona, ona, która myślała, że to już koniec rozterki, już była wszystkiego pewna, znowu niczego pewna nie jest.

– Andrzejku!

Podnosi ją i delikatnie układa na tapczanie. Kładzie się obok.

Okna pracowni są od wschodu. O tej porze już dawno pozbawione słońca pozwalają snuć się po wnętrzu półcieniom. I w tych półcieniach jej zwrócone ku niemu oczy – promienieją. Andrzej się pochyla, delikatnie dotyka policzkiem twarzy Ewy. Zdarzają się doznania niespodziewane, wstrząsające i gdy policzek Andrzeja, pokryty nie golonym od dwu miesięcy zarostem, dotyka jej policzka, Ewa doznaje takiego wstrząsu-olśnienia. To odrobinę szorstkie a jednocześnie miękkie dotknięcie sprawia, że wszystko w niej zamiera. A on wita ustami jej usta, jej oczy, potem znowu przytula policzek i doznanie się powtarza. Rozświetlona twarz, omdlałość ciała jakby zapadającego w bezwład sprawiają, że Andrzej zaczyna Ewę gorączkowo obnażać, szarpać niezręcznie jej ubranie swoją jedyną dłonią. I gdy kładzie na jej nagie piersi twarz, ona doznaje kolejnego wstrząsu tak intensywnego, że wyrywa się z jej gardła krzyk. Andrzej zamiera. Domyśla się, że ta reakcja ma związek z jego nie zgolonym zarostem, że mógł boleśnie urazić jej delikatne ciało.

– Mam się ogolić?

– Ach, nie! Przyrzeknij, że tego nie zrobisz.

Andrzej milczy przez chwilę, zaskoczony dokonanym odkryciem.

– Przyrzekam. Wszystko będzie, jak chcesz – mówi wzruszony.

Wyciągają ku sobie ręce.

Błogość! Przemożna fala błogości. „Wiedziałem, że tu przyjdziesz, że zechcesz ze mną być!” Kłamie sobie myślą, bo przecież właśnie był zwątpił. Łomot przyśpieszonego tętna.

Błogość! Przemożna fala błogości. „Przyszłam! Chcę z tobą być!” Jeszcze tłumi wołanie, zwleka, jeszcze woli, żeby nie wiedział. Oplata go, odzyskanego, ramionami. Już są jednością! Zespoleni po granice możliwości.

– Złoty Ptaszku!

Ręce szeroko rozpostarte do lotu. Jej smukła dłoń przedłuża jego ramię i Andrzej nie pamięta o swoim kalectwie.

– Mój Złoty Ptaszku!

To zaraz. To już. Rozpoczyna się ich wielkie szybowanie.

Nie pozwala mu spaść, roztrzaskać się w proch. Trzyma go tak zawieszonego w błękitnej przestrzeni w stanie nieważkości, by razem z nią – powoli – powoli – opadał na wzburzoną biel pościeli.

Cisza… Jakim szczęściem potrafi być cisza.

Wreszcie Ewa wyzwala ręce spod ciężaru jego bezwładnych rąk, otula dłońmi jego twarz. Andrzej czuje, zadrżała. Przepełnionemu miłosną pokorą nie przychodzi na myśl, że mógłby wyzyskać to niespodzianie odkryte źródło przewagi, zesuwa się, aby dotknąć policzkiem jej szyi, piersi – zdumiony, zachwycony, że może ją obdarzyć emocjami, jakich istnienia wcale nie podejrzewał.

„Jeszcze trochę!…Jeszcze chwilka!…Zaraz mu powiem” – myśli Ewa. Rozkosz, jakiej zaznaje na skutek pieszczoty, wyzwala jej gardłowy śmiech. „Miałeś rację, Andrzejku! Zawsze powinniśmy z sobą być!” – tak mu zaraz powie. Za chwilę. Zaciska zęby w nowej fali dreszczy.

Dzwonek telefonu – nachalny, ostry – i Ewa dłonią leżącą tuż obok słuchawki zdejmuje ją, żeby się pozbyć tego wibrującego dźwięku, móc dalej ulegać pieszczocie.

– Andrzej! Andrzej! To ty? Jest tam Ewa? – słychać z oddali krzyk Aldony. – Andrzej! Co to? Nie słyszysz?

Ewa bierze słuchawkę.

– Słucham, Aldonko.

– Tomka zabrało pogotowie. Janusz jest w domu z Piotrusiem.

– Tak. Już jadę. Jeśli możesz, przyjedź i ty, może będziesz potrzebna.

Zmieniony głos, nagła bladość Ewy nie pozwalają Andrzejowi o cokolwiek pytać, skoro nie mówi nic sama. Dopiero kiedy błyskawicznie się ubrawszy zatrzaskuje drzwi, Andrzej dzwoni do siostry. W domu już jej nie zastaje, telefon odbiera Michał.

– Michał, co się stało?

– Dopiąłeś swego! Tomasz ma zawał.

***

moje łoże ogromna pustynia
rozległy kosmos
poplamiony gwiazdami łez
gwiazdy pożera piach

Czuje się, jakby była widzem w zaciemnionej teatralnej sali. A tam na scenie w jaskrawym świetle jupiterów rozgrywa się komediodramat życia. Jakby była jednocześnie bohaterką i widzem spektaklu.

moje łoże ogromna pustynia

Jeszcze wczoraj miała ich obu…

– Jeżeli on już od jakiegoś czasu cierpiał na serce, dlaczego nie skłoniłaś go, żeby dał się zbadać? – zapytał Łukasz Olecki.

Patrzyła na niego nie rozumiejąca oczami pociemniałymi od rozpaczy.

– Nic nie wiedziałam, żeby cierpiał na serce.

– Widocznie ukrywał to przed tobą – powiedział Łukasz. – Nie sposób przewidzieć, jak to się dalej potoczy. Na razie wygląda to na zawał niezbyt rozległy. Jeśli uda się opanować sytuację, będzie dobrze. Jedź teraz do domu. Wrócisz rano. Ja zostaję na dyżurze. W razie czego będę telefonował.

– Łukasz, ja muszę go zobaczyć.

W oczach miała tyle determinacji, że zaprowadził ją na salę reanimacyjną, gdzie leżał Tomasz z podłączoną kroplówką i monitorem. Oczy miał zamknięte, jakby spał. „Teraz on – pomyślała. – Teraz przyszła kolej na niego.” Dotknęła jego bezwładnej dłoni i natychmiast podniósł powieki. Cień bolesnego uśmiechu zagościł w kącikach ust.

– Boli? – spytała szeptem.

– Sama wiesz. – A po chwili: – Głupie serce.

– Stop! – przerwał Łukasz. – Nie wolno rozmawiać. Wrócisz rano. Teraz noc, trzeba spać.

Wyprowadził Ewę na korytarz. Matuszewski czekał, odwiózł ją do domu. Aldona już uśpiła Piotrusia i po chwili wyszła. Ewa została sama.

moje łoże rozległy kosmos
poplamiony gwiazdami łez

„Sama wiesz.” Wiedziała! To powinno brzmieć: „Przecież wiesz, co mnie boli” – właśnie tak powinno to brzmieć.

Noc z szafirowej szkatuły wysypała swoje perły – mżą srebrnym blaskiem. Ciekawa zagląda w okno.

moje łoże ogromna pustynia

Jeszcze kilka godzin temu była z nim. Z mężczyzną, z którym powinna być zawsze. Już po tej szalonej, bolesnej decyzji sprowokowanej nieświadomie przez Andrzeja jego zachowaniem. Nie wiedział przecież, czym stały się dla niej ich codzienne spacery. Jak czekała dziesiątej z sercem omdlewającym od radosnego niepokoju. Jak to jej serce na jego widok zamierało. Jak śpiewało, kiedy szedł obok milcząc. Zaczęło się jej wydawać, iż przypadkiem odkryli bezpieczny sposób na bycie razem. I on – przestał przychodzić. To było jak runięcie głową w przepaść. Nagły krzyk serca: „Chcę z tobą być!” Pierwszy raz tak otwarcie, odkąd przyznała sama przed sobą, że go kocha. A potem jeszcze telefon Aldony. Tomasza przestała dostrzegać już wcześniej. „Andrzejku! chcę z tobą być!” Jeszcze dwa dni i stanęła przed Tomaszem z rozgorączkowaną, pałającą buntem twarzą. „Idę do Andrzeja!” Nie była w stanie niczego więcej wykrztusić, choć chciała natychmiast wykrzyczeć wszystko. Ale widocznie to „więcej” wyczytał z jej twarzy. Pobladł.

Niemal biegła przerażona podjętą decyzją – szczęśliwa. „Andi!” Z głową na jego sercu – szczęśliwa. „Kochany!” W jego ramionach – szczęśliwa. „Jestem!” Z nim! z nim – szczęśliwa. „Z tobą!” I nagle – dzwonek telefonu. Kto zabawia się tak okrutnie? Kto reżyseruje ten przewrotny spektakl? Po raz trzeci decydowała się być z Andrzejem i po raz trzeci zapalało się czerwone światło: stop! Tym razem ceną – życie. Płacisz, i światło zmienia barwę. Za późno! Powinna była wiedzieć od pierwszej z Andrzejem nocy. Wyjechać z nim. Nie wpuścić Wolańskiej. Nie iść do Tomasza. Powinna była zrozumieć natychmiast – tak jak zrozumiał on. Nie zrozumiała niczego!

moje łoże rozległy kosmos
gwiazdy pożera piach

Rano telefonuje Łukasz.

– Schodzę z dyżuru, więc dzwonię. Bez zmian, czyli zadowalająco. Być może, na tym się skończy. Uprzedziłem kolegę, że przyjdziesz.

– Mogę zabrać Piotrusia?

– Możesz.

– Łukasz, czy ja będę mogła Tomkowi o czymś powiedzieć?

– Jeżeli nie jest to informacja emocjonalnie obojętna to niestety nie. Z dobrą musisz zaczekać. O złej, jeśli zależy ci na jego życiu, zapomnieć.

– Rozumiem. Dziękuję ci.

Po chwili dzwoni Matuszewski, deklaruje podwiezienie jej z dzieckiem do szpitala. Wkrótce po nim Andrzej.

– Ewulka! – Głos ma schrypnięty, zmieniony.

Ewa odkłada słuchawkę. Matuszewski zastaje ją z twarzą mokrą od łez. Przerażony. A ona tylko potrząsa przecząco głową, nic nie może powiedzieć, płacząc ubiera Piotrusia. Jadą.

***

Ewa bywa w szpitalu dwa razy dziennie. Z tego co najmniej raz z Piotrusiem. Po którejś z kolejnych wizyt Łukasz Olecki zaprasza ją na rozmowę.

– Chyba cię nie zdziwi, że znam przyczynę zawału Tomasza. Oczywiście, nie jest to informacja od niego, tylko od Michała. Muszę cię zapytać, co dalej? W jednej chwili możesz zniweczyć wszystkie nasze wysiłki.

– Nie spotkam się więcej z Andrzejem. Właśnie to chciałam Tomkowi powiedzieć – mówi spokojnie Ewa.

– To nie wystarczy. Jeszcze musisz akceptować jego.

– Akceptuję go. On to wie.

– Ja też nie dzieliłbym się chętnie taką kobietą jak ty – Łukasz próbuje żartować. A potem już poważnie: – Niemal wszystko zależy od ciebie.

I któregoś kolejnego dnia pozwala, żeby Ewa powiedziała do męża:

– Z Andrzejem – to koniec. Już się z nim nie spotkam.

Tomasz przymyka oczy. Leży bez ruchu tak długo, że Ewa wzywa przestraszonym wzrokiem Łukasza. Szybko podchodzi.

– Tomek! – Pochyla się nad chorym i ten otwiera oczy.

– W porządku. Nic mi nie jest. – W jego źrenicach błysk radosnego ożywienia.

Z końcem kwietnia Tomasz opuszcza szpital. Ma teraz wyjechać na miesiąc do sanatorium w Nałęczowie. Łukasz poddaje Ewie myśl, aby wynajęła tam dla siebie i dziecka pokój i spotykała się z mężem każdego dnia.

– Zapewniłoby to Tomkowi psychiczny komfort, bardzo w jego stanie pożądany.

Początkowo propozycja ta wydaje się Ewie ze względów finansowych nierealna. Pożyczki od Matuszewskiego nie chce przyjąć. Już to, że aby zachować dla Tomasza posadę u Króla, Janusz zdecydował się go przez czas nieobecności zastępować, uważa za zbyt zobowiązujące. Potem znajduje kupca na pierścionek i może razem z mężem i Piotrusiem wyjechać do Nałęczowa na cały maj.