22

– Andrzej! Ewa sobie nie życzy, żebyś do niej dzwonił. Prosiła, żeby cię o tym powiadomić – powiedziała do niego Aldona cztery dni po tym, jak Tomasza zabrało pogotowie.

– A ona sama nie mogła mi tego powiedzieć? – zapytał przywołując na twarz ironiczny uśmieszek, którym próbował odeprzeć kolejny cios.

– Myślę, że dawno już przekroczyłeś granice bezczelności. Przynajmniej teraz milcz – odezwał się niespodziewanie Michał.

– A ciebie co to obchodzi? – rzucił Andrzej przez zaciśnięte zęby.

– Tomasz jest moim przyjacielem.

Ten zawsze łagodny, niemal ciapowaty Michał miał wyraz twarzy, który Andrzeja zaskoczył.

– Przestańcie – zareagowała Aldona. – Nie życzę sobie w domu żadnych awantur. Idź, Michałku, do Leszka, chyba się obudził. – A kiedy Michał wyszedł, do Andrzeja: – Naprawdę nie zdajesz sobie sprawy, jak jej teraz trudno? Rozumiesz chyba, że życie, nawet cudze, to zbyt wysoka stawka.

– O, tak! Rozumiem. Cholernie dobrze zdaję sobie z tego sprawę.

– Michał już wszystko pozałatwiał. Zajmij się przeprowadzką.

Zajął się więc przeprowadzką. Pojechał do Katowic, gdzie koledzy, na czele z Zemłami, pomogli mu spakować dobytek. Gdy już wszystko było gotowe, Andrzej zdecydował się udać do Piekar. Z odrobiną nieokreślonej nadziei przyklęknął przed cudownym obrazem i wszystko o co mógł prosić, to było: „Matko Boża zachowaj go przy życiu”. Wyszedł z sercem nieco lżejszym. Pod powiekami z lekkim pieczeniem nie wypłakanych łez. Jeszcze nie wiedział, że te łzy już tam zostaną, na długo.

Tego samego dnia odbył się u Zemłów pożegnalny wieczór, pełen anegdot, wspominków, w atmosferze trochę sztucznej wesołości. Koledzy wręczyli mu prezent – szklany wazon we wnętrzu z trzema bryłkami węgla.

– Ta z twojego pierwszego urobku, coś to ją trzymał w domu. Ta z tego obwału, co cię zasypał. Ta coś ją podniósł, jak byłeś wczoraj na dole, żeby się pożegnać – powiedział Zemła.

Teraz kiedy Andrzej miał odjechać na zawsze, już nie wahał się mówić mu przez ty. Dodali do tego butelkę koniaku. Chciał ją otworzyć, nie pozwolili.

– Otworzysz na nowym mieszkaniu. Takeśmy uradzili.

Patrzył wzruszony na ich twarze, wierzący bez ograniczeń ich życzliwości.

– Dobrze się nam razem pracowało! – Ściskał im ręce, całował szorstkie policzki.

Noc, tę ostatnią w Katowicach, spędził jeszcze we własnym mieszkaniu.

– Eweczka! – mówił – dlaczego nie zostałaś tu ze mną? Wszystko by było inaczej.

A potem:

– Miałem cię tutaj. Miałem was oboje i pozwoliłem odjechać. Sam, głupi, was odwiozłem. Oddałem was!

I za chwilę:

– Co myśmy zrobili, mój Złoty Ptaszku!

I znowu:

– Ja wiem. Ja rozumiem. Jak ja będę żył bez ciebie, ukochanie moje.

O piątej rano podjechał pod blok ogromny meblowiec, przyszli koledzy, żeby pomóc w załadunku. Helena Zemłowa głośno płakała.

– To dla Piotruśka – powiedziała podając Andrzejowi niewielką paczkę.

***

Aldona już wcześniej zaprojektowała rozmieszczenie mebli i przy wnoszeniu ustawiano je od razu w odpowiednich miejscach. Zaraz się jednak okazało, że dobrze by było coś zmienić, coś poprzesuwać, coś poskręcać i trzeba było w tym celu zaprosić, prócz Michała, młodych Oleckich.

Przychodzą gromadnie, młodszy z narzeczoną, i wśród śmiechów i żartów meblują Andrzejowi mieszkanie. Podsuwają różne „znakomite” pomysły – cudownie rozbawieni, roześmiani – ot, gromada wesołych młodych ludzi. I w pewnym momencie Andrzej myśli, że dłużej tego nie zniesie. Właśnie Jacek Olecki natknął się na butelkę koniaku, którą Batowski dostał od kolegów i unosi ją triumfalnie.

– Ogłaszam wszem wobec, za chwilę nastąpi uroczysty moment chrztu tego przybytku. Pozwolisz? – zwraca się do Andrzeja.

Andrzej myśli, że po to przecież mu tę butelkę wręczono i że jest to jedyne grono gości, innego nie będzie miał u siebie w ciągu długiego czasu, więc kiwa głową. Wygrzebują jakieś szklanki, jakieś kubeczki. Piją ten koniak siedząc gdzie popadło – na kanapie, na krzesłach, na podłodze. Karolina i Jacek przyszli z kasetowym magnetofonem, puszczają muzykę i po chwili tańczą. Dołączają do nich Łukasz i Agnieszka. Potem Jacek prosi Aldonę, Karolina Andrzeja. „Dlaczego by nie?” – myśli Andrzej. Już wypił trochę koniaku i poczuł rozpierającą pierś zuchwałość, bunt przeciwko swojej sytuacji człowieka, który stracił wszystko, którego życie rozsypało się w proch. Zaczerwieniony od alkoholu i tańca staje w pewnej chwili przed Łukaszem.

– Jak tam doktor Furtak? – pyta z drwiącym uśmieszkiem.

Łukasz spogląda na niego szybko, uważnie.

– Nieźle, jeżeli cię to naprawdę interesuje. – Odchodzi i siada w fotelu, jakby nagle zmęczony, sącząc z kubeczka resztkę koniaku.

– Chodź, mała żmijko! Jeszcze z tobą nie tańczyłem – mówi Andrzej do Agnieszki. Chwyta mocno jej nadgarstek, aż dziewczyna syczy z bólu. Nie zwracając na to uwagi pociąga ją aż na środek. – Rozlej resztę – zwraca się do Jacka.

– Wystarczy – odpowiada tamten. – Resztę zostawimy na drugi raz.

– Więc zapraszam na jutro, na poprawiny.

Ale okazuje się, że ani Oleccy, ani Michał, nie mogą przyjść następnego dnia. Wkrótce zaczynają się żegnać. Odchodzą.

Andrzej zostaje sam z napoczętą butelką i brudnymi szklankami. Nalewa sobie nową porcję i rozsiada się wygodnie na wersalce. Nagła cisza przygniata go swoim ciężarem. Znowu czuje pod powiekami to pieczenie nie wypłakanych łez. Wstaje i ostrożnie wlewa z powrotem do butelki koniak. Wychodzi na balkon. Stoi długo, patrząc jak w sąsiednich blokach gasną stopniowo światła i dopiero chłód kwietniowej nocy wgania go do wnętrza. Nagłe pragnienie, żeby zadzwonić do Ewy, usłyszeć jej „słucham!” i uprzytamnia sobie, przecież nie ma telefonu. „Jak to dobrze” – myśli, bo wie, że by się nie powstrzymał, zadzwoniłby, choć ona sobie tego nie życzy.

Jeszcze przez jakiś czas Aldona pomaga Andrzejowi urządzać mieszkanie. Któregoś dnia zastaje go w łóżku z wysoką temperaturą.

– To tylko grypa, Aldonko. Uciekajcie, bo Leszek się zarazi.

Dwa dni później są chorzy także Leszek i Aldona. Aldona niespokojna o brata dzwoni do Oleckich. Trafia na Agnieszkę.

– Agnieszko, mam prośbę. Leszek chory, ja też, ale to nie koniec, chory jest także Andrzej. Trochę się o niego niepokoję. Mogłabyś tam zajrzeć? Podrzucić mu coś do jedzenia?

– Kończę ćwiczenia o trzynastej. Mogę wpaść.

– W razie potrzeby poproś Łukasza, dobrze? I daj znać, co zastałaś.

– Rozkaz! – odpowiada Agnieszka.

Zaraz po trzynastej dzwoni do drzwi Andrzeja. Otwiera jej nie od razu, rozpalony od gorączki, zaskoczony.

– Aldona kazała mi zajrzeć, czy jeszcze żyjesz. Przyniosłam żarcie – mówi Agnieszka.

– Jeszcze żyję.

– No, co tak stoisz? Idź do łóżka. Przygotuję ci jakieś jedzenie.

– Chcesz się zarazić?

– Aha – odpowiada ona.

Nastawia wodę i bierze się do zmywania brudnych naczyń, których spora sterta leży w zlewie.

I tak Agnieszka przychodzi przez kilka kolejnych dni w przerwie między zajęciami. Przynosi zakupy. Szykuje dla Andrzeja, a przy okazji i dla siebie, obiad. W czasie gdy jedzenie się gotuje, siada z książką w kuchni, i tam sobie czyta czy też się uczy, zupełnie jakby Andrzeja nie było.

Toteż któregoś kolejnego dnia Andrzej, zły, mówi:

– Skoro już tu przychodzisz, to mogłabyś zamienić ze mną od czasu do czasu dwa zdania.

Podnosi na niego duże bardzo niebieskie oczy.

– Na jaki temat? – pyta.

– Choćby na temat pogody.

– Wystarczy spojrzeć w okno. Czy ty aby nie jesteś już zdrowy? – Patrzy na niego uważnie taksującym spojrzeniem.

Na drugi dzień już nie przychodzi. I w ten sposób zamiast zaskarbić sobie wdzięczność Andrzeja, znowu doprowadza go do wściekłości. Dopiero kilka dni później Andrzej dowiaduje się od Aldony, że Agnieszka chora, widocznie się od niego zaraziła, i jest mu głupio.

Andrzej już nie bywa na obiadach u siostry. Zrezygnował z nich wobec jawnej niechęci Michała. Teraz gdy Ewa z Piotrusiem w Nałęczowie, czuje się jeszcze bardziej samotny. Zaczyna szukać pracy. Po doznaniu kilku przykrych upokorzeń rezygnuje i z tego. Zostają mu książki.

Agnieszka przychodzi we czwartek, czwartego maja.

– Cześć! Widziałam u ciebie na półce „Bohiń” Konwickiego, możesz mi pożyczyć? – A potem: – Jadłeś obiad? To chodź do baru. Już nie zdążę pojechać do domu.

Po drodze pyta:

– Chodzisz na „Konfrontacje”? To co ty całymi dniami robisz?

I Andrzej, znowu na nią zły, nie wie, co powiedzieć.

Zjadają pomidorową, trochę przypaloną, i naleśniki z serem, potem Agnieszka spojrzawszy na zegarek pyta:

– Mogę u ciebie godzinkę posiedzieć? Powtórzę sobie materiał.

I rzeczywiście, spędza tę godzinę z nosem w książce, popijając herbatę przygotowaną przez Andrzeja. Dopiero tuż przed czwartą nagle się zrywa.

– Lecę. Świetnie mi się tu u ciebie uczy. Cisza. Spokój. Nie to, co w naszym zwariowanym domu.

– Jak chcesz się tutaj uczyć, to przychodź – mówi Andrzej i zaraz żałuje swojej pochopnej propozycji, choć „dziękuję” Agnieszki wcale nie oznacza, że zamierza z zaproszenia skorzystać.

Pojawia się za trzy dni.

– Słuchaj, z tym uczeniem to ty mówiłeś serio? Bo potrzebuję przygotować zaliczenie.

– Wchodź – mówi Andrzej.

Agnieszka siada na wersalce, akurat na jego ulubionym miejscu, i zagłębia się w notatkach.

– Zrobić ci coś do picia? – pyta Andrzej.

– I do jedzenia – odpowiada.

Więc Andrzej musi iść do sklepu, gdzie udaje mu się, poza pieczywem, kupić pasztet i biały ser. Potem robi kanapki. W krajaniu chleba doszedł już do dużej wprawy. Smarowanie kromek to drobnostka. Dumny przynosi jej kanapki i herbatę, ale ona zabiera się do jedzenia, jakby uważała, że brak jednej dłoni nie jest żadną przeszkodą w przygotowaniu poczęstunku.

– Przydałoby się do tego trochę zieleniny albo ogórek – komentuje.

– Ty jesteś potwór, nie kobieta! – wybucha Andrzej.

Podnosi wzrok, zdziwiona.

– Chyba potworzyca. Potwór – to rodzaj męski.

– Potwór i tyle!

– Słuchaj – mówi – ja tu przyszłam uczyć się fizyki, a nie wdawać się z tobą w biologiczne spory – i znowu zagłębia się w podręczniku.

Dopiero kiedy idą na obiad do baru, ona pyta:

– Dlaczego ty się upierasz przy tym „potworze”? Przecież to bez sensu.

I Andrzej czuje się rozpaczliwie bezsilny.

Teraz już Agnieszka korzysta z mieszkania Andrzeja dość często. Przychodzi o różnych zupełnie niespodziewanych porach. Na przykład nie pokazuje się przez trzy dni, a potem nagle dzwoni do drzwi o ósmej rano (trzeba uczciwie przyznać, że z zakupami) i siedzi przez cały dzień z nosem w książce.

– Agnieszka, ty zwariujesz.

– Jeżeli komuś z nas to grozi, to nie mnie – ripostuje.

Andrzej siada z książką i próbuje na nią nie zwracać uwagi.

– Zrobiłbyś coś do jedzenia – mówi Agnieszka po dwu godzinach.

– A ty nie możesz?

– Uczę się.

– A ja czytam.

Podnosi głowę. Brązowy warkocz zesuwa się jej z ramienia na pierś.

– Przeszkadzam ci?

– Ależ skąd! Ten sąsiad z lewej ma kanarka, z prawej psa, sąsiadka z naprzeciwka dwa koty, a ja mam ciebie. Zawsze coś żywego w domu.

– Pewnie liczyłeś na to, że się obrażę i pójdę, ale cholernie dobrze mi się tutaj uczy. Zwracam ci przy tym uwagę, że ani kanarek, ani pies, ani koty nie karmią swoich państwa, tylko są przez nich karmieni. Tak że łaskawie zechciej zrobić te kanapki, bo jestem głodna – i znowu wkłada nos w książkę.

O siedemnastej idzie zaliczyć. Wraca po dwu godzinach.

– Fajnie mi poszło – mówi – na bede. Oblewamy? Rób herbatę.

Rozwija przyniesione pudełko z ciastkami. Potem siada po turecku na wersalce, przerzuca do tyłu warkocz i zaczyna się nagle śmiać. Jest to śmiech żywiołowy, niepowstrzymany i Andrzej mimo woli parska śmiechem, choć przecież nie ma pojęcia, dlaczego Agnieszka się śmieje. W końcu ona mówi:

– Pod drzwiami, na giełdzie, opowiadaliśmy sobie przez cały czas kawały. – Znowu się śmieje jak szalona. – Wstawiłeś wodę, bo chce mi się jeść.

– Ty powinnaś być już gruba jak beczka. Nic tylko jesz.

– Przecież te ciastka to za moją forsę. Co mi tak wypominasz?

Andrzej już tylko wzdycha i idzie nastawić wodę. A Agnieszka ożywiona, odprężona plecie byle co, pogryzając ciastka. W końcu jest po dziesiątej.

– Już późno – mówi Andrzej. – Chcesz drałować na piechotę?

Agnieszka jednak nie rusza się z miejsca, a po chwili pyta:

– Mogę tutaj zostać na noc?

– Poprztykałaś się z rodziną i szukasz azylu?

– Ach, nie. To nie to. Nigdy jeszcze nie byłam z mężczyzną. Chcę spróbować jak to jest.

– Oo! to nie ze mną. Czułbym się głupio wobec twojej mamy i wobec Aldonki, która cię nieopatrznie tu przysłała.

– Andrzej! Ja mam dwadzieścia dwa lata. Ja naprawdę mam prawo decydować o sobie. Jeżeli się nie zgodzisz, zrobię to z pierwszym lepszym. Wolałabym jednak z tobą.

„Cóż za głupia sytuacja – myśli Andrzej. – Dziewczyna jest chętna i śliczna. Czegóż więcej trzeba? Tylko co potem?”

– Nie masz ochoty zaczekać na Wielką Miłość?

Oblewa się ciemnym rumieńcem.

– Chcę spróbować – powtarza z uporem.

Trudno się sobie samemu nie przyznać, że ma na to ochotę. Przecież Ewy już miał nie będzie, swojego Złotego Ptaszka. I nagle aż ściska mu się gardło.

– Żeby wszystko było jasne, kocham inną.

Milczy. Rumieniec powoli spływa jej z twarzy.

– Ja wiem – mówi cicho – kochasz Ewę Furtakową. Ale przecież ona z tobą nie będzie. Nie zostawi Piotrusia i Tomasza.

Jakby mu wymierzyła cios.

– Głupiaś, dziewczyno! – wybucha złością. – Głupiaś! Chcesz, to zostań. Tylko potem bez żalów i pretensji.

Szarpiąc niezdarnie jedną ręką sweter zdejmuje go i idzie do łazienki. Widzi w lustrze, że aż mu nabrzmiały na skroniach żyły. Oczy ma pełne łez. Pod prysznicem trochę się uspokaja. Kiedy wychodzi, tapczan posłany.

– Jak się położysz, zgaś światło – prosi Agnieszka.

Andrzej wchodzi do pościeli i gasi lampkę. W miarę upływu czasu zaczyna coraz bardziej żałować, że dał się ponieść złości i pozwolił jej zostać. Agnieszka przybiega naga, szybko chowa się pod kołdrę.

– Andrzej – mówi po chwili szeptem – może tu coś podłożyć, zabrudzi się prześcieradło.

– To będziesz prała – odpowiada ze złością, choć już mu się nie chce na nią złościć. Wzrusza go, taka dziecinnie spłoszona. – Chodź tutaj. Mam tylko jedną rękę do przytulania, a ty dwie.

Obejmuje go i Andrzej czuje, jak drży.

– Agnieszka, na pewno chcesz? Jeszcze pora się wycofać. Prześpimy tu spokojnie, a rano pójdziesz do domu.

Mówi tak, ale jego ciało już poczuło tamto kobiece i nabrało na nie ochoty.

– Chcę – odpowiada, a zęby jej szczękają jak na lutym mrozie.

– No, nie bój się.

Głaszcze dziewczynę po głowie tą jedyną dłonią, co mu została, i delikatnie rozdziela kolanem jej nogi.

– Andrzej!

– Co, malutka?

– Chodź już do mnie. Chodź. Och! – tylko raz krzyknęła, gdy wszedł w nią mocnym ruchem.

Nie pierwszy raz ma w łóżku kobietę, ale świadomość, że jest jej pierwszym mężczyzną, jednak go deprymuje. Może ją to boli? Stara się więc być ostrożny i jakoś nie najlepiej to wszystko wychodzi. W końcu on, który już dawno żadnej nie miał, zaczyna zdążać do finału i już wie, że Agnieszka nie zazna żadnej przyjemności. Trudno. Nie jej jednej nie udał się ten pierwszy raz. Zły na siebie i trochę na Agnieszkę leży w pościeli i czuje, że znowu boli go prawa dłoń – ta, której już od miesięcy nie ma – i to boli tak dotkliwie, że jęknąwszy zagryza wargi.

– Co tobie? – słyszy szept Agnieszki.

– Leż cicho i śpij – mówi do niej ostro. – Przekonałaś się, że to żaden cymes, a teraz śpij!

Leży, może myśli, że zasnął, bo ostrożnie się przysuwa i lekko opiera o niego bokiem. Nie chce mu się jednak reagować, zapada w sen.

Rano zastaje ją śpiącą, przytuloną zaróżowionym od snu policzkiem do swojego kikuta. Na poduszce, jak wąż leży, brązowy warkocz na końcu z czerwoną frotką. I nagle przypomina mu się Ewa, obok niego na tym tapczanie, i jego ciało tak zaczyna tęsknić za jej ciałem, że zaciskając mocno oczy bierze tę leżącą tuż, całą .mocą serca przywołując ukochaną, obdarza ją z pasją, z czułością – „O! mój Złoty Ptaszku!” – aż zaczyna mu trzepotać. Wtedy ostra świadomość jej nieobecności. Zanosi się krótkim szlochem.

Leży z nadal zatulonymi mocno powiekami, żeby nie widzieć tej małej głupiej, co to chce „próbować” miłości. Jakby miłość była na sprzedaż albo ku zabawie. W końcu mówi przez zaciśnięte zęby:

– No więc spróbowałaś jak to jest drugi raz, a teraz idź. I jak będziesz chciała spróbować jak to jest trzeci raz, to już nie ze mną.

Słyszy – Agnieszka schodzi z tapczanu, narzuca ciuszki, a potem bez jednego słowa, pewnie obrażona jak diabli, wychodzi z mieszkania.

„Co mi tam – myśli Andrzej. – Dostała, czego chciała i szlus.” O, Boże! Gdyby mógł teraz zadzwonić do Ewy i usłyszeć jej głos… Chociaż tyle. A potem odłożyłby słuchawkę, bo przecież wie – nie chciałaby z nim rozmawiać. Ewa! Ewunia! Jak jej tam jest bez niego? Bez jego ciała, które jest dalszym ciągiem jej złotego ciała. „Ewa! Ewa!” – powtarza co chwila. Pod powiekami – znowu te nie wypłakane łzy. A potem jeszcze myśli, że to nie on, tylko Tomasz będzie ją pieścił. Że ma do tego dwie dłonie, ma do tego dziesięć palców. I gniew!

– Trzeba było zostawić sobie w łóżku tę dziewuszkę. Całkiem niezła! – mówi głośno i wstaje.

Rozpoczyna się dla Andrzeja okres ogromnej tęsknoty. W tej nieustającej udręce niemal nie zauważa, że Agnieszka przestała przychodzić. Jedzie do Nałęczowa i tam przez kilkanaście godzin próbuje natknąć się na Ewę. Żeby przynajmniej popatrzeć, choć z daleka. Nie spotyka jej. Pełen rozkwitłych drzew sanatoryjny park wydaje mu się terenem wrogim, obcym, tak że z ulgą wsiada wreszcie do lubelskiego autobusu. Ileż by dał, żeby mu się choć przyśniła! Śni mu się jednak kopalnia. W nieskończoność ciągnące się półciemne korytarze, narastające zagrożenie, i budzi się z kroplami potu na czole.

Agnieszkę spotyka na obiedzie w barze, w dość licznym towarzystwie. Niby to nie zauważa go, więc Andrzej przez przekorę siada przy stoliku obok i mówi:

– Cześć, Agnieszka!

Bez słowa patrzy na niego pociemniałymi oczami.

– Znalazłaś lepsze miejsce do nauki?

Dziewczyna gniewnie się odwraca. Wtedy dopiero Andrzej odkrywa dwuznaczność swojego pytania. Robi mu się wstyd. Nie tylko za to dzisiaj, ale i za tamto, o czym wcześniej nie pamiętał zajęty własną troską, i kiedy Agnieszka z całym towarzystwem wychodzi z baru, on się zrywa, wybiega za nimi na dwór i woła:

– Agnisia!

Agnieszka jednak udaje, że nie słyszy. Nie oglądając się, śpiesznie odchodzi z tamtymi.