24

Andrzej przeżywa rozterkę. On, który Tomaszowi powiedział „rozumiem”, stwierdza po godzinie, że właściwie nie rozumie niczego. Fakt, że Tomasz do niego przyszedł, że zaproponował mu współpracę, właśnie jemu, wydaje się Andrzejowi niemal absurdalny. „Zakpił sobie ze mnie – myśli. – Pójdę tam, a on powie, że szef się nie zgodził.” A potem: „Skąd Tomasz wie, że ona się o mnie martwi? Czy coś do niego mówiła?” I serce aż mu zamiera spragnione jej uwagi, jej zainteresowania, jej czułości. „Jak ona przyjmie, że pracuję z Tomaszem?” Ma to w sobie lekki posmak zdrady. Jakiej? Dlaczego? Potem nagle obawa, że w przyjściu tamtego kryje się pułapka, której nie jest w stanie na razie odkryć i jednocześnie świadomość, że propozycja Tomasza jest dla niego wielką szansą zdobycia nowego zawodu i to zawodu bardzo atrakcyjnego. „Eweńka, co ja mam robić?” Wreszcie myśli, że jeśli będzie pracował z Tomaszem, to wcześniej czy później zetknie się z nią, że przez to będzie jakby bliżej niej, choć znowu nie wie, na czym by to miało polegać. Tomasz! Nie myślał nigdy, nie pamiętał o Tomaszu. Tylko to było ważne, czy ona chce być z nim samym. A teraz będzie przebywał obok Tomasza każdego dnia ze świadomością, że Tomasz jest tym wybranym, a on odrzuconym. Tomasz! Co to za człowiek? Znosił go cierpliwie obok własnej żony, aż zbuntowało się jego serce. (Andrzej przecież nie wie, że powiedziane niegdyś przez niego zdanie: „To, że jest twoją żoną, nie znaczy, że jest twoją własnością” – aż tak zaważyło na postępowaniu Tomasza.) Przez ten chaotyczny kłąb myśli, dokuczliwych, bolesnych, przebłyskują to tu, to tam promyczki bliżej nie sprecyzowanych nadziei. W końcu, po całym dniu rozterki, Batowski zaczyna się skłaniać do przyjęcia propozycji, bo obecna sytuacja jest dla niego tak męcząca, że już nie potrafi dalej znosić tego nicnierobienia. Odkąd Agnieszka przestała przychodzić, zaczął popadać w stan abnegacji. Powinien się z tego wydostać. Spróbować jakoś żyć.

Następnego dnia rano rozpoczyna pracę. Wbrew jego podejrzeniom zostaje przyjęty przez pracowników „Novum” życzliwie. Pani Iza otacza go natychmiast płaszczem swojej macierzyńskiej opieki, której zaznają od dawna wszyscy pozostali. Tomasz zaczyna wprowadzać go w tajniki obsługi komputera, wykazując przy tym dużo cierpliwości. Wysyła też Andrzeja do Matuszewskiego. Profesor dostarcza mu fachowej literatury, potem na bieżąco wyjaśnia wątpliwości, aż pewnego dnia, zapewne sprowokowany mizernym wyglądem Andrzeja, zaprasza go na przedwieczorny spacer za miasto. Jadą we trzech. Słońce po upalnym dniu zaczyna schodzić za horyzont i Matuszewski proponuje kąpiel. Kiedy jednak zaczynają zrzucać ubrania, ogarnia ich nagle poczucie ogromnego wzajemnego skrępowania. Fakt, że wszyscy trzej są uczuciowo związani z Ewą, wywołuje u nich wrażenie, jakby obnażając swoje ciała jednocześnie obnażali swoje uczucia. Z trudem przełamują opory i unikając wzajemnie swego widoku prędko ukrywają się w bezpiecznej toni.

W powrotnej drodze do miasta Matuszewski rzuca pytanie:

– A cóż porabia panna Olecka?

Andrzej sobie uprzytomnia, że nie ma pojęcia, co się z nią dzieje. Odpowiada Tomasz:

– O ile wiem, wyjechała z grupą kolegów do Grecji.

„Do Grecji – myśli Andrzej. – Miałem tam jechać z tobą, Złoty Ptaszku.” Zamyka oczy, przywołuje obraz ukochanej. „Ty tam, a ja z Tomaszem…– A potem: – To niemożliwe, że już się nie spotkamy. Sama dobrze wiesz, że to niemożliwe.” I Ewa nie opuszcza już jego myśli. Jeszcze leżąc w pościeli przemawia do niej tak długo, aż znużony zapadnie w sen.

Andrzej nie ma już teraz czasu na książki. Rano – w pracy. Po obiedzie – nad fachową literaturą. Następnie jedzie z nimi, z Tomaszem i Matuszewskim, za miasto. Potem wraca do lektury. Wkrótce jest tak senny, że musi książkę odłożyć. „Jaki człowiek jest zachłanny – myśli – chciałby tyle wiedzieć, tyle umieć, tyle mieć…” Teraz kiedy jego samopoczucie się poprawiło, zaczyna snuć co do Ewy coraz zuchwalsze plany. „Przecież możemy się spotykać tak, żeby Tomasz nic o tym nie wiedział.” Już projektuje, już widzi w wyobraźni te ich przyszłe spotkania. „Eweczka, to nieprawda, że się mnie wyrzekłaś.” Nadzieja! Radość! Ulga!

Któregoś dnia, już po połowie lipca, dzwoni przełączony do nich telefon. Tomasz podnosi słuchawkę. Okazuje się, że to Agnieszka Olecka.

– Zastałam Andrzeja? Daj mi go.

– Cześć! – mówi Andrzej. – Wróciłaś już do naszej socjalistycznej rzeczywistości?

– …

– Bardzo możliwe. Nie zauważyłem.

– …

– Tak. Dobrze. Zgoda. – A potem, po odłożeniu słuchawki, do Tomasza: – Cóż to za zwariowana dziewczyna.

Tomasz się uśmiecha.

– Rzeczywiście. Chyba żadnej innej nie przyszłoby do głowy, żeby tu przyjść i oferować twoje usługi.

I zaraz się reflektuje. Zdradził tajemnicę Agnieszki. Może to lepiej. Niech Andrzej wie, jak dziewczynie na nim zależy. Decyduje się wszystko powiedzieć. Pomija jednak milczeniem, iż Agnieszka wyraziła chęć zostania żoną Andrzeja, bo już wcześniej się zorientował, że Batowski nie ma pojęcia o tym jej zamiarze. Wystarczy zresztą tego, co powiedział. Andrzej jest wściekły.

– Co za smarkata – syczy. – Wobec jej zagrań jestem bezsilny.

„Ja niestety też” – myśli Tomasz, a potem do Andrzeja:

– Przecież nie wyszło nam to na złe. Kiedy byłem sam, przez cały czas czułem taki męczący przymus pośpiechu. Tobie chyba też nieźle się u nas pracuje?

– Wolałbym więcej umieć.

– Jeżeli polubisz tę robotę, nauczysz się wszystkiego.

Andrzej myśli: „To stąd Agnieszka wiedziała, gdzie mnie znaleźć”. A później: „Cóż to za bezczelna osóbka!” I przypomina sobie, ile razy wyprowadzała go z równowagi, jak zgodnie z własną zachcianką znalazła się w jego łóżku – znowu Andrzejowi z tego powodu wstyd i tym bardziej jest zły.

Toteż kiedy o siedemnastej Agnieszka przychodzi, żeby zabrać książki z biblioteki uniwersyteckiej, które zostawiła w jego mieszkaniu, kiedy wkłada je do siatki i zaraz chce odejść, Andrzej mówi:

– Agnieszka! zaczekaj. Usiądź na chwilę. – A potem do już siedzącej: – Tomasz mi opowiedział, jak byłaś u niego w mojej sprawie.

– Mężczyźni! Cóż to za plotkarski klan! – wybucha złością Agnieszka.

Wtedy on przez zaciśnięte zęby:

– Jak śmiałaś tam pójść? Jak mogłaś mu coś takiego powiedzieć?

– Chodzi ci o nasze małżeństwo? Przecież to był blef. Nie zamierzam na siłę ciągnąć cię do ołtarza.

Zaskakuje Andrzeja tak, że w jednej chwili przygasa jego poprzednie oburzenie. Patrzy badawczo na Agnieszkę.

– Rzadko kto ma taki dar wyprowadzania mnie z równowagi, jak ty.

Wbrew temu co mówi, jego głos brzmi daleko spokojniej.

– Powtarzam – mówi Agnieszka – że nie mam zamiaru ciągnąć cię na siłę do ołtarza. Byłam z tobą w łóżku i to mi wystarczy.

– I cóż przez to zyskałaś? – pyta z goryczą.

– Bardzo wiele. Przekonałam się, że nie należy iść z byle kim do łóżka, wobec czego w Grecji nie skorzystałam z trzech kolejnych okazji.

Andrzej ugodzony blednie.

– Więc jestem dla ciebie „byle kim”? Ot, godny litości kaleka?

Zapada milczenie. A potem Agnieszka nagle mówi:

– Żebyś ty, Andrzej, nie miał obu rąk, to i tak wolałabym ciebie niż tamtych wszystkich razem i po kolei.

Patrzy mu prosto w oczy, z determinacją, i nie sposób tego inaczej zrozumieć niż, że jest to wyznanie miłości.

Andrzej głośno przełyka ślinę. Znowu sytuacja dokonała obrotu o dalsze dziewięćdziesiąt stopni.

– Oszukałaś mnie – mówi zupełnie cicho. – Gdybym wiedział, że to tak, nigdy bym się nie zgodził, żebyś tu została.

– No właśnie! Nie zgodziłbyś się… Wiedziałam, że byś się nie zgodził.

„Wszystko się zaplątuje w coraz misterniejsze supełki” – myśli Andrzej. Jeszcze niedawno życie wydawało mu się zupełnie proste, piękne w swojej prostocie. I to proste piękno promieniowało z niego samego, przyciągając ludzi jak magnes. I nagle jakby znalazł się w jakimś innym świecie… Skomplikowanym, najeżonym ostrymi igłami. Gdzie się człowiek obróci, rani siebie albo innych.

– Już wszystko jasne? – pyta Agnieszka. – Mogę iść?

Przytrzymuje jej rękę.

– Jeszcze nie! Zaczekaj. Więc jak to było? Ot, poszłaś do Tomasza i powiedziałaś mu, że się z tobą żenię i żeby załatwił mi pracę?

– Mniej więcej tak.

– I uwierzył?

– A dlaczegóż by nie?

– A jeśli Tomasz o tym do niej napisał? – Twarz Andrzeja boleśnie się kurczy.

– Prosiłam Tomasza, żeby absolutnie nikomu nie mówił, ale skoro pomimo to powiedział tobie, mógł napisać i do niej.

Andrzej trzyma mocno nadgarstek Agnieszki, jakby się bał, żeby nie odeszła, póki wszystkiego do końca nie wyjaśnią.

– Ach, Agnieszka! – mówi i opiera głowę na tym kalekim przedramieniu leżącym na blacie stołu. Trwa tak przez chwilę. Czuje, jak Agnieszka zakrywa dłonią jego dłoń, jak palce dziewczyny leciutko dygocą.

– Przepraszam. Nie przyszło mi do głowy, że on może… Nie chciałam ci zrobić nic złego – głos jej się załamuje.

Andrzej spogląda na dziewczynę. Widzi jej oczy pełne łez, a potem te łzy zaczynają spływać po twarzy.

– Co ty, Agnieszka?

– Ściskasz mi rękę.

Natychmiast rozluźnia uścisk, a potem tę rękę trochę ku sobie przyciąga, przytula do niej wargi.

– No, nie płacz! – A po chwili: – Nie udało się ani mnie, ani tobie.

„Nie udało się ani mnie, ani Agnieszce. A jej? Ma Tomasza, Tomasz ją kocha, ona kocha Tomasza, więc chyba jej się udało. Tak, udałoby się, gdyby nie ja. A Tomaszowi?…” Już teraz nie sposób omijać Tomasza myślą. Teraz kiedy są razem, kiedy każdego kolejnego dnia doznaje jego życzliwości, na którą niczym przecież sobie nie zasłużył. To przez niego Tomasz znalazł się w szpitalu. (Nie przychodzi Andrzejowi na myśl, żeby obwiniać Ewę.) „Dlaczego on to zrobił? Dlaczego przyszedł? Za namową Agnieszki? No tak. Nie musiał jednak przyjść. Matuszewski też nie musi… On też ją kocha.” I leżąc w pościeli Andrzej wyszeptuje, wykrzykuje słowa tęsknoty: „Eweńka! Mieliśmy być razem, a ty znowu daleko!” I wspomina ostatnie ich spotkanie – piękną ucztę miłosną. A potem ostra świadomość, że ją utracił, że już jej nie będzie miał, że ona już się nie odważy z nim spotkać za cenę życia Tomasza. „Przyrzekłam Tomkowi, że już się z tobą nie spotkam, Andrzejku!” To wszystko, co od niej usłyszał po iluś tam telefonach, kiedy zaraz odkładała słuchawkę, choć wołał do niej: „Złoty Ptaszku, powiedz do mnie chociaż jedno słowo!” I to powiedziane drżącym, jakby pełnym łez głosem, „Andrzejku!” brzmiało jak „ukochany!” „Czy ona mnie kocha? – I myśli: – Dla niej byłoby lepiej, żeby nie kochała, byłoby jej lżej. – A potem: – Skoro kocha Tomasza, to ze mną tyle, że zechciała być.” I wie, że to nie tak, bo czymże było to ich absolutne, doskonałe zjednoczenie, ile razy miał ją w ramionach? „Przecież tyś dla mnie stworzona!” Wreszcie dodaje z bolesnym smutkiem: „A ja dla ciebie”. I ze świadomością, że skoro już się nie spotkają, już nie będzie jej miał, to stwierdzenie pozostaje zaledwie pustym dźwiękiem. A nocą śni mu się Ewa. Śni mu się, jak suszy świeżo umyte włosy i te jej piękne bladozłote włosy unoszone prądem ciepłego powietrza fruwają łagodnie dokoła twarzy. Uśmiecha się do niego tkliwie. „Andrzejku!” Jej usta! o cierpkim smaku pigwy. I jest to sen tak intensywny, tak wyrazisty, że kiedy się budzi, przejście w świat jawy wydaje mu się przejściem z istnienia jedynie realnego – do snu. Więc myśl: „Może mnie się to śni. Że nie mam ręki. Że nie mam jej. Może to tylko zły sen?”

Mija kolejny tydzień. Tym razem słuchawkę podnosi Andrzej.

– „Novum”. Słucham.

W słuchawce milczenie.

– Słucham, kto mówi?

I wtedy słyszy głos Ewy.

– Z panem Furtakiem proszę. Dzwoni żona.

Zakrywa dłonią mikrofon.

– Tomasz!

Podaje tamtemu słuchawkę tak zmieniony, tak pobladły, że Tomasz natychmiast się domyśla, że to Ewa.

– Dzień dobry, Eli.

Widocznie zapytała, kto odebrał telefon, bo odpowiada zmieszany:

– To nasz nowy pracownik.

Potem dowiaduje się o Piotrusia i podaje dokładny termin swojego przyjazdu. Za cztery dni będzie z nią. Żegna Ewę krótkim „do zobaczenia”.

Andrzej stoi przy oknie zapatrzony w krzew róży o drobnych czerwonych kwiatkach tak długo, aż Tomasz pyta:

– Już skończyłeś?

Wtedy błyskawicznie się odwraca. Wzburzony. Rozdygotany.

– Co ty sobie wymyśliłeś?! – krzyczy. – W co ty mnie wciągnąłeś?! – krzyczy.

– Cicho, cicho. Nie mogę sobie pozwolić na krzyki – mówi niemal szeptem Tomasz. – Więc jak? Tamto już skończyłeś?

I Andrzej się opanowuje.

– Jeszcze trochę. Jeszcze godzina.

Zaraz się jednak okazuje, że nie może pracować i Tomasz proponuje, żeby się przeszedł po dworze.

– Potem skończysz i zacznę ci przekazywać robotę na sierpień.

– A jeśli nie wrócę?

– Znalazłbym się w fatalnej sytuacji. Pewnie nie mógłbym jechać.

Po godzinie Andrzej wraca. Jednak te dni przed wyjazdem Tomasza upływają im w atmosferze lekkiej wrogości i Tomasz myśli: „Nie powinienem go w to wciągać. To był błąd. Być może, będziemy musieli się rozstać. Szkoda. Dobrze mu ta robota idzie. Coraz lepiej.”

***

W sierpniu Andrzej zostaje sam. On, który podsycał swoje nadzieje, który powtarzał sobie: „To niemożliwe!” – zaczyna podejrzewać, zaczyna sobie uświadamiać, że Ewa może dotrzymać danego Tomaszowi słowa, że nie będzie już chciała się spotykać z nim. Na przemian opływają go fale bolesnego wzburzenia i rezygnacji. Matuszewski wyjechał do sanatorium i Andrzej samodzielnie musi się wgryzać w materiał, który przedtem z łatwością opanowywał z pomocą profesora. Porywa się na zrobienie swojego pierwszego programu. Siedzi nad nim całymi popołudniami. Nie jest zadowolony. Coraz bardziej daje mu się we znaki, że prawie wcale nie bywa na świeżym powietrzu. Wreszcie w którymś momencie nie może już wytrzymać. Zrywa się. Podchodzi do okna. Na dole stoi pod plandeką jego samochód. Trzeba by go sprzedać. Żal. Tyle kilometrów razem przejechali. Podarowałby go Ewie, ale przecież wie – nie przyjmie. A mogłaby sobie z Piotrusiem jeździć za miasto. No tak, i z Tomaszem, nie ma co omijać go myślą. A może dałoby się przerzucić kierownicę na prawo, umocować na niej specjalny uchwyt na prawą rękę, a lewą operować i w ten sposób jeździć. Ta myśl Andrzeja elektryzuje. Bierze papier, ołówek, zaczyna szkicować zmianę układu. Ożywienie. Radość, że może się uda.

Ktoś dzwoni do drzwi. Idzie otworzyć z uśmiechem na twarzy. Za drzwiami Agnieszka. Z rękami w kieszeniach. Spięta. Niepewna.

– Cześć, dziewczyno! Chodź, chodź. Popatrz, co wymyśliłem.

Trochę się cieszy razem z nim, a potem pyta, kiedy to będzie możliwe. To Andrzeja otrzeźwia.

– No, nie tak zaraz. Lekarze będą musieli łaskawie pozwolić. Jeszcze trzeba trochę poczekać.

Zapada milczenie. A potem Andrzej występuje z nowym pomysłem.

– Wiesz co? Pójdziesz na kurs samochodowy i będziesz mnie woziła. Ja za kurs zapłacę. Nikt nie będzie miał takiego ślicznego kierowcy jak ja.

Śmieje się, a ona rumieni się aż po włosy.

– Och, Andrzej! Myślałam, że jesteś na mnie zły.

– Za co? – niby to się zdumiewa.

Ale ona nie odpowiada. Mówi:

– Chodź się trochę przejść. Piękny dzisiaj wieczór.

Andrzej nakłada skafander i schodzą na dół. Po drodze zaglądają pod plandekę. Stoi wiśniowy i czeka.

– No jak? Pójdziesz na kurs?

– Pójdę.