7

Gdy drugiego listopada Tomasz przyszedł do nowej pracy, czekało już na niego pierwsze zadanie. Program specjalny dla pewnej firmy polonijnej. Wziął się ostro do roboty i wkrótce zaczęło mu coś z tego wychodzić. W piątek wieczorem wpadł na pomysł udoskonalenia programu. Zasiadł do przeróbek i zanim się opamiętał, była pierwsza. Ewa dawno spała. Żeby jej nie zbudzić, położył się w śpiworze na wersalce.

Kiedy jednak i do śniadania usiadł z kartką i długopisem, spytała:

– Nie przesadzasz?

– Przepraszam. – Tomasz odłożył „narzędzia pracy” na bok.

– Nie trzeba. I tak nie będę miała z ciebie żadnej pociechy. Będzie cię to dręczyło. Wiem, jak to jest. Przywykłam do tego przy Zygmuncie.

To porównanie z Zygmuntem zabrzmiało jak ostrzeżenie. Toteż po śniadaniu, kiedy szła do sklepu, założył kurtkę, żeby pójść razem z nią.

– Pójdę sama, Tomku.

– Chcę z tobą.

Już więcej nie protestowała. Wzięła go na ulicy pod rękę, a Tomasz sobie uprzytomnił, że oto jego obawy zaczęły się sprawdzać. Ma dla niej zbyt mało czasu. Nawet w trakcie tego krótkiego wyjścia zaczął się niecierpliwić. Chciał wracać, usiąść znowu do programu.

Zaraz po decyzji o zmianie pracy całą drugą połowę października, wszystkie wolne chwile i część nocy przesiedział nad fachową literaturą. Ona cierpliwie to znosiła. Po południu trochę spała, potem zajmowała się różnymi domowymi czynnościami albo czytała. Raz i drugi poszła z wizytą do Thylmanów i Lisowskich.

Któregoś dnia, jeszcze przed pierwszym, przyszła Wolańska. Przyniosła Tomaszowi list, co dotarł pod stary adres. Był to list od ciotki Ireny, siostry jego ojca, zamieszkałej w Zwierzyńcu w pobliżu Zamościa. Ciotka pisała, że jest w posiadaniu starych rodzinnych zdjęć i proponowała, żeby Tomasz, jeśli wybierze się we Wszystkich Świętych na grób rodziców, wstąpił do niej, zabrał fotografie, bo: Kiedyś pewnie twój syn zechce wiedzieć, jak wyglądali jego dziadkowie i pradziadkowie.

Pojechał. Ewa nie chciała jechać, powiedziała:

– Ja tutaj mam groby swoich bliskich.

Wrócił pierwszego listopada wieczorem z paczką zdjęć starannie opisanych po drugiej stronie przez ciotkę. Bardzo zmarznięty, bo jechał nie ogrzanym autobusem. Ewy nie było. Zanurzył się w ciepłej wodzie w wannie. Cóż za rozkosz! I nagle zaczął się niepokoić jej nieobecnością. Niepokój był tak intensywny, że wyszedł z tego upragnionego ciepła i zatelefonował do Thylmanów. Ale Ewy nie było i tam.

– Spotkałam ją przed południem na cmentarzu – powiedziała Aldona, która odebrała telefon – zaprosiłam na obiad. Nie chciała przyjść.

Wrócił do kąpieli. Myślał, że pewnie jest u Lisowskich. Niepokój jednak trwał. Już nie był w stanie rozkoszować się ciepłem. Później usiadł w kuchni, gdzie nastawił wodę na herbatę, i rozpakował zdjęcia. Tak go zastała.

– Gdzie fruwałaś, Jaskółeczko? – zapytał całując jej oczy.

– Przygotuj mi kąpiel – poprosiła.

Nie zdziwiła go ta prośba. Miał w pamięci własne przemarznięcie. Kiedy się kąpała, naszykował kolację. W czasie jedzenia zaczęła przeglądać zdjęcia, ale oczy się jej kleiły do snu. Musiał zaraz posłać tapczan.

– Byłaś u Lisowskich? – zapytał kładąc się obok.

Coś tam niewyraźnie mruknęła i już spała. Dobrze, że jej zapotrzebowanie na sen jest teraz tak duże, dzięki temu może spokojnie przesiadywać nocami nad robotą, która go pasjonuje.

Polega to na tworzeniu struktur, w których wszystkie elementy trzeba doprowadzić do harmonii jak w utworze muzycznym, a potem zakodować w pamięci komputera, porozumiewając się z maszyną jej własnym językiem. Bawi go to i cieszy. Jak dobrze, że zdecydował się na tę pracę. I cieszy go to, i bawi. Do tego stopnia, że nie potrafi oderwać się od myślenia o programie po przyjściu do domu. Z niechęcią odkłada swoją robotę, kiedy trzeba zrobić co innego. Ona to widzi i w zasadzie z niczym się do niego nie zwraca. Aż mu głupio, a jednocześnie jest zadowolony.

Gdy wrócił z nowej pracy pierwszego dnia, opowiedział jej o swoich wrażeniach, a potem siedli przy stoliku i zaczęli oglądać przywiezione przez Tomasza zdjęcia. Ewa wzięła lupę i patrzyła przez nią uważnie na twarze jego dawno zmarłych bliskich. Nie musiała o nic pytać. Ciotka Irka umieściła na drugiej stronie napisy, wyjaśniające kogo zdjęcie przedstawia. Wpisała też daty, czasem tylko przybliżone.

– Jaki jesteś podobny do ojca, a ojciec do swojej mamy – powiedziała w pewnym momencie – a teraz nasz syn będzie podobny do ciebie.

– Skąd wiesz?

– Tak sobie wymarzyłam.

Wziął do ręki fotografię babki Rozalii z Grudniów Furtakowej, „Pięknej Rozalii”, córki bogatego korzennego kupca, która popełniła mezalians wychodząc za mąż za szewca, choć mistrza z własną renomowaną pracownią, ale przecież tylko szewca, i stała się, jak głosiła wieść rodzinna, magnesem przyciągającym do tej pracowni sporo męskiej klienteli, bo mimo że urodziła wkrótce dwoje dzieci – jego ojca i ciotkę Irenę – nie straciła nic na urodzie.

Fotografia ojca. Już po studiach, gdy rozpoczął adwokacką karierę. Tomasz miał wtedy cztery lata i przenieśli się do Zamościa, do domu dziadka (babcia Rozalia już nie żyła). Tu razem z dziadkiem Władysławem Furtakiem obserwował wieczorami niebo przez lunetę zainstalowaną na facjacie. Dziadek miał dużo wolnego czasu, bo zlikwidowano warsztat, by w tym lokalu ojciec mógł założyć kancelarię.

Zdjęcie ślubne rodziców z czterdziestego piątego roku. Ojciec, po wojnie jeszcze w mundurze kapitana, matka w toalecie uszytej z koronkowych firanek zdjętych z okien salonu dziadka mecenasa Celińskiego (jak mu, jeszcze dziecku, sama opowiadała), w welonie skrzętnie przechowanym przez jej matkę od własnego ślubu, z bukietem róż, z których usunięto kolce, ale widocznie nie dość starannie, skoro zakłuła się w palec i zaplamiła kroplą krwi skraj ślubnej sukni. Boże! jak dokładnie się pamięta takie opowiadania z dziecinnych lat.

Kolejne zdjęcie. Matka! – słodka ukochana twarz otoczona jasnymi włosami. Dobry duch jego dzieciństwa. I fotografia matki z jej młodszą o siedem lat siostrą, Emilią. Ewa wzięła lupę i długo się przyglądała.

– Co się z nią dzieje? – zapytała.

Od razu wiedział, że pyta o Milę, pierwszą kobietę, w której był nieprzytomnie zakochany i za sprawą której przeżył fascynacje erotycznego wtajemniczenia. Potem zaś, gdy okazało się, że nie jest bynajmniej jedyny, męki zazdrości.

– Nie mam pojęcia. Od kiedy zażyczyła sobie, żebym po studiach wyprowadził się z jej mieszkania, nie kontaktowałem się z nią. Wiem, że przez kilka jeszcze lat błyszczała jako gwiazda miejscowej operetki.

– Może potrzebuje pomocy? Ma poza tobą jakąś rodzinę?

– Chyba nie.

Zrobiło mu się nieprzyjemnie.

Na następnej fotografii on pięciolatek z dziadkiem Władysławem. Potem zdjęcie jego pięknej babki z ojcem jako niemowlęciem. Wreszcie wszyscy czworo: babcia Rozalia, dziadek, jego tata dziesięciolatek i pięcioletnia ciotka Irka. I inne. Każde z nich budzi szereg wspomnień. Za Tomaszem kawał życia, już ponad połowa. Ojciec w jego wieku miał dwunastoletniego syna. On zostanie ojcem dopiero za kilka miesięcy.

– Skąd wiesz, że to będzie syn? – zapytał.

– Paweł mi powiedział.

– Tak. Już raz to mówiłaś. To jakiś lekarz? Niby skąd on wie? Równie dobrze może to być córeczka i to podobna do ciebie.

– Nie. To będzie syn. Piotruś. A Paweł? – Zamyśliła się na chwilę. – Nie wiem, nie mam pojęcia, kim on jest. Spotkałam go kiedyś u Hanki. Ona też nic o nim nie wie. Pytałam. Powinnam była uwierzyć mu od razu, a nie uwierzyłam. – Przeciągnęła rękami po twarzy, jakby chciała zgarnąć pajęczynę. – Powinnam mu uwierzyć. Wszystko by było inaczej.

Nie zwrócił na to, co mówiła, uwagi. Dotknięty, że wybrała imię dla syna nie pytając go o zdanie, zostawił ją przy zdjęciach i zasiadł do pracy nad programem.

***

Budzi się rano odprężony, spokojny. Wczoraj, a właściwie dzisiaj, bo o godzinie pierwszej dwadzieścia, skończył swoją robotę. Ona śpi zakryta wysoko, zaróżowiona od snu. Patrzy na ciemne łuki brwi, delikatne płatki powiek z frędzlą ciemnych rzęs.

– Eli, Elinko!

Nie. Nie otwiera oczu. Wyciąga ręce, obłapia go w pasie, przyciąga ku sobie, uśmiecha się sennie, szuka ustami jego ust, szuka dłoni, a odnalazłszy rozkrzyżowuje szeroko na tapczanie ich ręce. Leży na niej. Serce przyspiesza bieg. Całuje raz po raz różowe wargi. Najpierw górną, wielokrotnie, lekko. Potem dolną. Aż pod wpływem pieszczoty rozchyla uda. Kiedy jednak Tomasz dotyka kolanami prześcieradła, więzi jego nogi, przytrzymuje, nie daje mu się podsunąć. Czeka na dalsze pocałunki, mocno zatulając powieki. Znowu całuje jej wargi. Powtarza pieszczotę w nadziei, że rozluźni uścisk, że pozwoli zagłębić się w jedwabistym wnętrzu. Nie pozwala. Nadal go mocno trzyma, więc zaczyna być zły.

– Ach, ty… Ach, ty niedobra!

Przemaga siłą jej opór i aż serce mu na chwilę przystaje, aż ciemnieje mu przed oczami.

– Eli-Elinko! – mówi z trudem. – Ukochana moja!

I Ewa, która w momencie zniewolenia zesztywniała w nagłym proteście, ulega. Podaje ku niemu biodra. Tomasz kolistym ruchem wtula się coraz mocniej, aż ona zaczyna zanosić się krzykiem. Podąża za nią na oślep!

Ciągle jeszcze leży na niej, bo oplotła go rękami i nie puszcza. Pyta:

– Ty też mnie tak caluteńką czujesz?

– Tak! I całe serce mam ciebie pełne.

– Jaka szkoda, że musimy już wstawać. Tak dawno nie miałam cię bliziutko.

– Będziesz mnie miała wieczorem. Skończyłem program.

Patrzy na niego rozjaśnionymi oczami.

– Naprawdę? O mój bardzo mądry mężu!

***

Tomasz idzie do profesora Matuszewskiego. Niech rzuci okiem na jego pierwsze dzieło. Przedstawia ogólną koncepcję i siadają przy komputerze. Po godzinie profesor proponuje pewną zmianę. Chwali. Przed wyjściem Tomasz ponawia zaproszenie na herbatę.

– A jeśli, panie Tomaszu, uwiodę panu żonę? – żartuje Matuszewski. – Musiał pan zauważyć, jak bardzo mi się podoba.

– Mnie także – uśmiecha się Tomasz – więc będę jej pilnował. Nie dopuszczę do niczego złego.

– W takim razie pozostanie strawą tylko duchową, a przecież i ciału, choć stare, też się coś należy. Proszę więc o kolejną szarlotkę. Można jutro?

– Będziemy czekać.

I profesor Matuszewski przychodzi z bukietem pięknych czerwonych róż.

– Skąd pan wziął o tej porze roku tak cudowne róże? – zdumiewa się obdarowana.

– To tajemnica – odpowiada profesor, trzykrotnie całując jej rękę. – Przecież pani ma także swoje tajemnice. Choćby przepis na tę szarlotkę, na którą się wprosiłem. A jeżeli można, to i na Prokofiewa.

– Jeszcze herbata, profesorze. Tym razem naprawdę dobra.

Ale profesor Matuszewski nie od razu siada w fotelu. Staje przed wiszącym nad stolikiem obrazem Aldony i uważnie przygląda się kobiecie zamkniętej we wnętrzu szklanego sześcianu w towarzystwie barwnego motyla.

– Dlaczego ona tak bezradnie siedzi? Nie próbuje się uwolnić.

– Widocznie brak jej motywacji. Jeżeli będzie ją miała, uwolni się na pewno – odpowiada Ewa.

– A motyl?

– To tylko jej marzenie. Aż – marzenie! Dzięki niemu pewnego dnia zacznie bić pięściami w szklaną ścianę.

– Nie wolno zamykać pięknych kobiet w szklanych klatkach. Nie tam ich miejsce.

– A gdzie, profesorze? W waszych łóżkach?

– W naszych sercach. W naszych marzeniach. W naszych ramionach. A jeśli to możliwe, także w łóżkach.

– Jest pan drugim matematykiem, jakiego poznałam, i również poetą. Nie wiem teraz, czy mam to uogólnić czy za wcześnie na wnioski.

– Może wcale nie trzeba uogólniać. Każdy człowiek jest odrębną jednością. Kto namalował ten obraz?

– Aldona Batowska-Thylman, moja przyjaciółka. Już w tej chwili i dość znana, i dobrze sprzedająca swoje obrazy. Proszę siadać, profesorze. Pójdę po herbatę.

Matuszewski wypytuje o wrażenia z nowej pracy, więc Tomasz opowiada.

– Rozumiem, że pan zadowolony – reasumuje profesor.

– Tak. Przypominają mi się czasy, kiedy obaj przesiadywaliśmy, nawet nocami i w niedzielę, przy nowo zakupionym przez uczelnię komputerze.

Te nadprogramowe seanse dały początek bliskim kontaktom Tomasza z profesorem. Już na drugim roku studiów zaczął pod jego kierunkiem pisać pracę magisterską. Były też one dla Tomasza ratunkiem, bo właśnie zaczęły się jego perypetie z Milą. Początkowo hołubiony przez nią i rozpieszczany w łóżku, nie zdawał sobie sprawy, że dla niej była to tylko kolejna erotyczna przygoda – wprowadzanie dziewiętnastolatka w arkana seksu – że spotyka się także z innymi mężczyznami. Był zakochany w tej swojej pięknej ciotce tak, jak potrafi być zakochany chłopak w tym wieku – z pasją, na oślep, nieprzytomnie – i takież były jego cierpienia z zazdrości, gdy pewnie już nieco znużona stałą obecnością Tomasza, zaczęła mu się wymykać i wkrótce musiał zauważyć, iż nie jest jedyny. Tak więc seanse przy komputerze, w towarzystwie profesora, zdecydowanie pomogły mu w utrzymaniu równowagi psychicznej i ukończeniu studiów. Uprzytomnia sobie, że kiedyś, mszcząc się na Mili, zostawiał ją, żeby siedzieć z Matuszewskim, a teraz zaczyna zostawiać Ewę i – znowu chwila niepokoju.

Ewa wraca z herbatą i szarlotką, nastawia Prokofiewa.

– Wszystkie pana życzenia spełniłam.

– Więc może powinienem śmielej wyrażać życzenia?

– Może…

Słuchają muzyki… Herbata rzeczywiście znakomita. Skąd Ewie udało się taką zdobyć? I szarlotka znakomita. Jeszcze ciepła, niedawno wyjęta z piekarnika. Słuchają muzyki… Profesor siedzi z głową na oparciu fotela, patrzy z zachwytem na Ewę, która z okazji tej wizyty włożyła długą suknię w hinduskie wzory, u uszu zawiesiła duże złote koła. Słuchają muzyki… Ewa uśmiecha się do profesora – tajemnicze hinduskie bóstwo. Tomasz zaczyna czuć się nieswojo. Bierze jej leżącą na poręczy rękę i przytula do ust. Przypomina o swojej obecności. Obraca ku niemu twarz. Oczy pełne złotych iskierek, pytające. Tomasz kładzie jej dłoń, ale zakrywa własną, żeby czuła, że jest obok.

– Drodzy moi – mówi Matuszewski, bo właśnie płyta się skończyła. – Jeśli mam wyrażać życzenia śmielej, chciałbym wam zaproponować przyjaźń i mówienie sobie po imieniu. Co pani na to? – zwraca się do Ewy.

– Postanowiłam spełnić dziś wszystkie pana życzenia. Nie wiem jednak wcale, jak panu na imię.

– Janusz.

I profesor Matuszewski rumieni się jak sztubak.

– Ja Ewelina.

– Ewelina! – powtarza imię powoli, jakby je smakował. Potem patrzy pytająco na Tomasza.

– To dla mnie zaszczyt – mówi Tomasz, bo co ma powiedzieć. Tamten lojalnie go ostrzegał, a on uznał to za żart.

Matuszewski odrobinę zmieszany z powodu zaaranżowanej przez siebie sytuacji, zaczyna wypytywać Tomasza o sprawy agencji, o kontakty zagraniczne, możliwości importu sprzętu. Stara się nie patrzeć za często na Ewę, a ona pije herbatę i ogląda go sobie dokładnie – wydatny nos, niebieskie oczy i stanowczo zbyt już wysokie czoło.

„Niech nie spodziewa się, że go jeszcze kiedy zaproszę. Przesadził i tyle” – myśli Tomasz. Profesor siedzi dalsze pół godziny. W końcu wstaje, żeby się pożegnać. Całuje dłoń Ewy.

– Do zobaczenia, Ewelino!

Stoi, jakby się wahał, czy odejść.

– Tylko dziś… – prowokuje ona cichym głosem.

Profesor robi krok i dotyka wargami obu złotawych policzków. A potem mówi do Tomasza, jakby się usprawiedliwiał:

– Na moim miejscu zrobiłbyś to samo. Do widzenia!

Odszedł. Tomasz zły zwraca się do żony:

– Więc aż tak jesteś spragniona byle mężczyzny?

Patrzy na niego uważnie, długo, aż robi mu się głupio. Nie powinien był tego powiedzieć. Ewa zbiera naczynia, wynosi do kuchni, potem idzie się przebrać, a on, z nowym numerem „Byte” przyniesionym przez profesora, siada przy stole, niby pogrąża się w lekturze, a naprawdę wspomina wieczór po poprzedniej wizycie Matuszewskiego, kiedy to zażyczył sobie od niej zadośćuczynienia i otrzymał daleko więcej, niż mógł się spodziewać. Na samo wspomnienie robi mu się gorąco. Powinien pójść do niej natychmiast. Pewnie już zdjęła tę hinduską suknię. I nie idzie, bo mu straszliwie głupio. Powstrzymuje go pamięć spojrzenia, jakim przed chwilą obrzuciła jego osobę – czujnie, badawczo, trochę smutno. Kiedy Ewa przechodzi z powrotem do kuchni, Tomasz udaje zaczytanego, a jednocześnie kątem oka śledzi jej biodra w płynnym ruchu pod cienką tkaniną. Ma ogromną ochotę zedrzeć z niej ów strój i brutalnie ją zgwałcić, choćby tam w kuchni na krawędzi stołu czy na podłodze, odegrać się na niej za spojrzenie, które z kolei wydaje mu się wręcz pogardliwe. Opiera czoło na położonych na czasopiśmie pięściach. Próbuje się opanować. To uraz. Już się z niego nie wyzwoli. Pozostał mu po Mili i będzie się z nim obnosił do końca. Kiedy Mila wracała od innego, a rozpoznawał to natychmiast, zrozpaczony porywał ją w ramiona i gwałcił – jakby ją mordował: z nienawiścią, z pasją i często ze łzami. Potem zupełnie wyczerpany, kładł na jej pięknych piersiach głowę, a ona pieściła ją czule. „Chłopczyku mój kochany! – mówiła. – Mój piękny książę! Mój prawdziwy mężczyzno! Jedyny! Najdroższy!” I on, głupi, znowu zaczynał wierzyć temu jej gołębiemu gruchaniu, pieszczocie białych dłoni, ciału – co otwierało się dla niego jak bramy raju.

Ona – nic nie ma z Mili. Milcząca, ale milczeniem pełnym znaczeń. Bez odrobiny sztuczności. Wrażliwa, inteligentna, odważna. Z poczuciem humoru. Ani uwodzicielska, ani zalotna, a przecież emanująca subtelnym erotyzmem. Kiedy ogarnia go ramionami, wierzy jej pragnieniu. Kiedy się do niego uśmiecha, wierzy jej życzliwości. Wierzy jej. Wierzy! Skoro jej wierzy, skąd ta złość? Po co?