10

Łukasz nie dotrzymuje słowa. Profesor Drążek prosi, żeby pojechał z nim na konsultację do szpitala wojskowego.

– Chłopcze – tak się do niego zwraca tylko kiedy są sami – Wilczyński dzwonił, żeby przyjechać. Zobaczymy, co tam ma ciekawego. Zawsze co trzy głowy to nie jedna.

Łukasz jest tym, którego profesor wyróżnia. Zbyt długo jednak żyje, żeby nie wiedzieć, jak cudza zazdrość potrafi ludziom utrudniać byt. Toteż przy innych bywa dla Łukasza oschły i oficjalny. Doprowadził do tego, iż niektórzy podejrzewają, że od czasu do czasu zwala na Oleckiego jakiś trudny przypadek, żeby w razie śmierci pacjenta pozostać „czystym”. Mylą się. Profesor Drążek ufa Łukaszowi bardziej niż sobie. Dostrzega w nim odwagę graniczącą z bezczelnością, właściwą młodości. Jakąś niemal zwierzęcą intuicję w stawianiu diagnozy, którą dalsze badania zwykle potwierdzają – a przecież nie zawsze jest czas na badania. Ceni łatwość, z jaką tamten zdobywa zaufanie chorych. Jest wręcz wdzięczny losowi, że skierował Oleckiego na jego oddział – jakiż to szczęśliwy przypadek! Profesor ma trzy córki, syna nie ma. Jest dumny z tego swojego najzdolniejszego ucznia jak z własnego syna.

Łukasz chce Wiśkę uprzedzić, ale telefon zajęty. Profesor stoi i czeka, nie wypada kazać mu czekać dłużej. Łukasz myśli, że zadzwoni, kiedy dojadą na miejsce, a później o telefonie zapomina. U Łukasza to normalne. Często w szpitalu zapomina, że istnieje świat ludzi zdrowych.

Da się też wysnuć z tego wniosek, iż Wiśka nie zajmuje w jego myślach pierwszoplanowego miejsca. Ich krótką znajomość można by przyrównać do kulki, która zaczęła się staczać po pochyłości. Na razie stacza się powoli, siłą bezwładu, i będzie stopniowo przyspieszała, jeśli nic nie zakłóci jej biegu – póki na przykład któreś z nich nie powie „dość!”

Łukasz dociera na Balladyny dopiero o dziewiętnastej. Wiśki nie zastaje. Przez godzinę czeka pod domem, coraz bardziej zły. Bo przecież powinna rozumieć, że skoro nie przyjechał wcześniej, to widocznie nie mógł. W końcu zapuszcza motor i odjeżdża.

Przez dalsze dwie godziny nie próbuje nawet telefonować. Decyduje się dopiero po dziesiątej. Wiśka jednak nie podnosi słuchawki. Czy to znaczy, że wyjechała do rodziców? Ot, tak bez pożegnania, bez jednego słowa! To już drugi raz. Łukasz jest oburzony. Wydawało mu się, że ostatnia noc była zupełnie dobrym zadatkiem na dalsze wspólne noce. Dla Wiśki widocznie nie, skoro nawet nie raczyła zaczekać.

Samokrytyczne refleksje nachodzą Łukasza, kiedy siedzi w wannie. W jego sytuacji nie należy nigdy mówić: „Przyjadę zaraz po pracy”. Trzeba mówić: „Przyjadę, jak tylko będę mógł”. Oczywiście, że Wiśka miała prawo się zdenerwować. Gdyby jednak jej zależało… A dlaczegóż miałoby jej zależeć bardziej na spotkaniu z nim niż na wyjeździe do rodziców, których nie widziała prawie od miesiąca. Jeszcze zatrzymał ją tym koncertem. W końcu nad morzem nie była na wczasach, ciężko pracowała. Powiedziała mu, że koncertowała prawie każdego dnia. Należy się jej solidny wypoczynek. Łukasz wspomina swój pobyt w Grabówce. Tak, to jest miejsce, gdzie można wypocząć. Wie, że Wiśka przez najbliższy tydzień ma zamiar siedzieć u rodziców, potem idzie na rajd. Czy ma z nią pójść? No, bo skoro jej nie zależy… To „nie zależy” w myślach Łukasza wraca jak refren – sprawia przykrość i podrażnia jednocześnie ambicję. A jemu zależy? Łukasz nie wie. Bo niechby Ewa tylko skinęła palcem… Za cztery dni Łukasz zaczyna urlop. Jeszcze na początku lipca umówił się z Thylmanami, że przyjedzie do Krasnobrodu, gdzie wujostwo spędzają lato. Nie przypuszczał wtedy, iż wyłoni się inna możliwość. Rajd! Buty – chyba wystarczą adidasy. Plecak – można pożyczyć od Agnieszki. Co jeszcze? Nie wie. Nie ma rady, trzeba pojechać do Wiśki po instrukcje. Czy to znaczy, że wbrew zdrowemu rozsądkowi decyduje się na rajd? Jaki sens ma takie dźwiganie na plecach kilometrami iluś tam kilogramów? Kompletna głupota! O ile przyjemniej powylegiwać się nad zalewem w Krasnobrodzie, popływać. Michał w połowie miesiąca wróci do Lublina. Co za warunki do uwodzenia Aldony! – ot tak dla żartu. „Łukasz, Łukasz, kiedy ty spoważniejesz” – będzie się do niego uśmiechała aksamitem brązowych oczu. „Nie mogę mieć Ewy, ty musisz mnie pocieszyć, cioteczko.” Aldona jest od niego starsza tylko o cztery lata. Michał jedenaście – najmłodszy brat matki. Ewa o dziesięć. Ale w jej wypadku to nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Mogłaby być starsza i o dwadzieścia, nic by to nie zmieniło. Przecież dalej byłaby sobą. Nawet wspomnienie Łukasza podnieca. A co dopiero jej obecność, uśmiech, gest. Zapewne podobnie odbierają ją inni mężczyźni. Na samą myśl, że Andrzej był jej kochankiem, miał ją w łóżku, Łukasz wobec szwagra czuje drgnienie nienawiści. Wobec męża Ewy nie żywił nigdy takich uczuć. A Matuszewski? Z Matuszewskim, musi przyznać, to była uczciwa rywalizacja. Ach! Ewa! Żeby zgodziła się choć raz. Choć na jeden weekend. Przez pewien czas był pewien, że się zgodzi. Czuł, jak jego dusza tańczy jakiś dziwny dyskotekowy taniec. Ach! Ewa! Łukasz zbiega z góry. I jak w takim wypadku bywa, biegnie coraz szybciej. Wie, już nie potrafi się zatrzymać. Za chwilę się przewróci. Ratuje go, rozbudza, dzwonek telefonu. Pewnie ojciec. Zwykle „ze świata” dzwoni późno wieczorem. Tak, to on. Łukasz słyszy, jak matka rozmawia. Zatrzymuje samochód przed zebrą. Drzwiczki się otwierają, wsiada Paula. „Ruszaj! – woła. – Gonią mnie!” Rusza. Jedną ręką naciska klakson, a drugą przytrzymuje kierownicę. W szalonym pędzie wymija pojazdy. Jedzie na sygnale karetką. Wiezie na oddział Iwonkę Wnukównę. Byle zdążyć! „Pociupciamy, panie doktorze?” – pyta siostra Helena. „Zgłupiałaś, kobieto? Kroplówkę!” „Po co? Ona nie żyje” – siostra Helena się śmieje. Jej twarz rozciąga się, rozciąga w poprzek razem z tym uśmiechem. „Nie masz tu nic do roboty, Łukaszku. Zabieram cię do siebie. – Paula kładzie mu na ramieniu dłoń, uwodzicielsko się uśmiecha. – Chyba nie zdecydujesz się na seks z tą prymitywną osobą. Obiecuję ci coś super.” Strąca jej dłoń. „To przez ciebie umarła!” – krzyczy. Paula mruży ironicznie piękne niebieskie oczy. „Czyżby? Więc to my jesteśmy winne, a wy czyści jak łza?” Łukasz wie – u Pauli to „my” znaczy kobiety, a „wy” – mężczyźni. Paula przy każdej okazji pokpiwa z męskiego mniemania o sobie. Łukasz się odwraca, odchodzi szpitalnym korytarzem. Idzie mrocznym korytarzem z uciskiem w piersiach – tak reaguje na każdą kolejną śmierć. Dochodzi do zamkniętych drzwi, gdzie widnieje napis: „Uwaga! wstęp wzbroniony!” Otwiera…

Obok jego łóżka stoi Natalka, dwuletnia córeczka Agnieszki, którą jego matka zabrała „na trochę”, żeby nieco Agnieszce ulżyć. Natalka ma oczy duże, ciemnoniebieskie, takie same jak babcia, matka i Łukasz. I Łukasz myśli z zadowoleniem, że Natalka z urody przynależy do rodziny Oleckich, nie jest wcale podobna do ojca.

– Co słychać? – uśmiecha się do dziewczynki.

– Śtawaj! Oć babi.

– Już wstaję. Już się zrywam. Już biegnę.

No tak, dziesięć po siódmej. Trzeba do łazienki. Potem do kuchni. Tu czeka przygotowane przez matkę śniadanie. Siadają do stołu we troje. Trzy pokolenia Oleckich.

– Co ci tata wczoraj naopowiadał? – pyta Łukasz.

– To były zwierzenia intymne. – Matka się uśmiecha.

Łukasza zdumiewa i zachwyca wzajemny stosunek rodziców. Możliwe, że wygląda to tak, bo ojciec rzadko bywa w domu. Odkąd Łukasz dorósł, czasem się zastanawia, czy za tymi prezentami, telefonami, emablowaniem matki ojciec nie ukrywa jakichś przelotnych przygód. Może i nie. Wyżywa się, nadmiernie eksploatuje jako człowiek interesu, a temperamentu nie ma chyba zbyt wybujałego. Być może on sam odziedziczył temperament właśnie po ojcu. Z tego to powodu przed półtorarokiem zrezygnował z intymnych spotkań z Paulą, przy której wypadało grać rolę wciąż niezaspokojonego samca. Naprawdę nie miał na to ochoty. Wyładował na Pauli swoje związane z Ewą frustracje i miał dość. Tym bardziej że nie bawiło go bycie jednym z wielu.

– Jak tam, mamusiu, mój chrześniak?

– Odwieź ze mną po obiedzie Natalkę, to sprawdzisz osobiście.

– Dobrze. Zaczekajcie na mnie. Nie wiem tylko, czy szwagier będzie moją wizytą zachwycony.

Zanim wyjdzie z mieszkania, nakręca numer Wiśki. Efektu brak.

Po szesnastej próbuje kolejny raz i z podobnym skutkiem. Właściwie już wczoraj był przekonany, że Wiśka wyjechała do rodziców. Dzwoni zupełnie niepotrzebnie. Zabiera matkę i Natalkę, wiezie je do mieszkania siostry. Natalka natychmiast rzuca się ojcu na szyję – tatusiowa córka. I Łukasz zaczyna być od razu zły, bo co te kobiety w Andrzeju widzą? Nie grzeszy przecież nadmiarem intelektu ani inteligencji, ani kultury – tyle że dość przystojny. Świadomość, iż stara się umniejszyć zalety szwagra, warzy humor Łukasza jeszcze mocniej.

– Wizyta lekarska. – Całuje policzek siostry. – Gdzie ten smyk?

Okazuje się – Wojtuś śpi. Trzeba zaczekać.

– Upiekłam placek z wiśniami. Zjemy, zanim się obudzi.

Agnieszka jest ich przyjazdem wyraźnie uradowana. Podaje herbatę i ciasto. Włosy ma znowu, jak za panieńskich czasów, splecione w warkocz. „Dalej wygląda jak smarkula” – myśli trochę wzruszony Łukasz. Zerka na Andrzeja. Tamten siedzi z Natalką na kolanach przygaszony, może zmęczony i – ależ tak, Łukasz wyraźnie widzi – na skroniach z odrobiną siwizny. Nieprawdopodobne! Przecież Andrzej jest od niego starszy zaledwie o kilka lat. To ten okres od śmierci męża Ewy. Gdyby nie jego małżeństwo z Agnieszką… Biedna Agnieszka! Ciężki musiał być dla niej ten ostatni rok – a jeszcze ciąża. Dla Andrzeja też niewesoły. Jak to ludzie potrafią sobie pogmatwać życie. Wystarczy popatrzyć na tych dwoje, żeby poczuć zadowolenie, że się dotychczas nie ożenił.

– Nie wiedziałem, siostrzyczko, o twoich talentach kulinarnych. Ciasto przepyszne! Daj no jeszcze kawałek.

Udało się. Agnieszka się uśmiecha. Zawsze coś.

Potem idą do Wojtusia. Jakiż to okruszek! Półtoramiesięczny mężczyzna.

– Głodnyś, maluszku? Zaczekaj chwilę, niech cię pooglądam. No powiedz, Agnieszka, czy to nie śmieszne, że taka żaba siedziała w twoim brzuchu?

Teraz Agnieszka będzie syna karmiła, więc Łukasz wraca do pokoju. Dopija herbatę i wkrótce odjeżdża z matką do domu.

Dopiero w drodze sobie uprzytomnia, że nie zamienił z Andrzejem jednego zdania i robi mu się głupio.

***

Upał. W czasie takiego upału ludzie padają jak muchy. W ciągu trzech dni przywieziono na oddział siedmiu zawałowców. Jednego już martwego. Drugi zabrał się na tamten świat w ciągu kilku godzin – zupełnie jeszcze młody, czterdzieści dwa lata. Profesor Drążek zarządza ostry dyżur. Łukasz większość czasu spędza w szpitalu. Nie jest pewny, czy uda mu się rozpocząć od soboty urlop. Na szczęście kolejnej nocy ochładza się, a nawet zaczyna padać. Jest uratowany.

– To co? Jedziesz do Krasnobrodu? – pyta przy śniadaniu matka.

Sama nie chce się ruszać z Lublina. Uważa, że teraz kiedy Andrzej po urlopie wróci do pracy, musi pomóc Agnieszce. Oczywiście przesadza. Agnieszka przez pół dnia dałaby sobie radę sama. Skoro jednak matka nie chce jechać, Łukasz także traci na to ochotę. Odpowiada:

– Nie wiem. Może pojadę gdzie indziej. Muszę pomyśleć. No bo co Michał na to powie, jak będę tam siedział sam z Aldonką.

– Po tych wszystkich twoich głupich odzywkach Michałowi może się to rzeczywiście nie podobać – stwierdza matka.

I tak waga wyboru przechyla się odrobinę na stronę rajdu z Wiśką, na co Łukasz wciąż nie jest zdecydowany czy też tylko udaje sam przed sobą, że wciąż zdecydowany nie jest.

W każdym razie w sobotę po dziewiątej Łukasz wsiada do samochodu i jedzie do Grabówki. W furtce spotyka inżyniera Koniecznego, który z torbą narzędzi właśnie wyszedł z domu.

– Witam, doktorze! Znowu pan poszukuje mojej artystki? – pyta z filuternym uśmieszkiem.

– Na gwałt! – odpowiada Łukasz, zanim pomyślał, że brzmi to dość dwuznacznie.

– Zdaje się, że siedzi tam na drzewie. Na razie żegnam. Wezwano mnie do chorego ciągnika.

Łukasz widzi: na jabłoni siedzi w kwiecistej sukience Wiśka, macha gołymi nogami. Trochę go to zaskakuje. Idzie w jej kierunku czując, jak śmiech podchodzi mu do gardła. Już jest pod drzewem, przytrzymuje stopy Wiśki w dłoniach.

– Zakazałem ci fruwać! A ty co zrobiłaś? – mówi surowo.

W gardle bulgoce mu ten śmiech – to radość!

– Masz. Trzymaj.

Wiśka podaje mu koszyk jabłek. Niechętnie puszcza jej stopy, żeby go odebrać. Wtedy ona błyskawicznie zawisa na rękach i zeskakuje na trawę.

– Jakiś koncert, doktorze?

– Znudził ci się urlop?

– Czemu więc zawdzięczam wizytę?

Przechyla głowę – włosy zapięte w dwa puchate pędzelki drżą. Łukasz nie może się zorientować w jej nastroju. Czyżby wciąż miała pretensję o tamto spóźnienie? Stoi trzymając koszyk i głupio się do niej uśmiecha. Ten uśmiech, początkowo tylko radosny, przemienia się stopniowo w uśmiech niepewny, przepraszający.

– Przyjechałem po instrukcje co do rajdu.

Wiśka unosi w zdziwieniu brwi.

– Byłam pewna, że żartujesz.

– Nawet kiedy żartuję, mówię serio.

– Jestem skłonna w to uwierzyć. Daj te jabłka. Zaniosę.

Łukasza do domu wcale nie prosi.

Po chwili wraca z dzbankiem kompotu i szklankami.

– Chodźmy za dom. – A po drodze mówi: – Idziemy w dziewięć osób. Ty byłbyś dziesiąty. Spać będziemy po stodołach. No cóż, lekarz może się na rajdzie przydać.