11

Z uczestnikami rajdu Łukasz spotyka się dopiero na dworcu kolejowym. Przychodzi z Wiśką. Zastają już sześć osób. Alicję i Kajtka – asystenckie małżeństwo z geografii. Krystynę – magistra biologii, pracownicę Sanepidu. Bartka i Kamila – studentów prawa (tego ostatniego z gitarą). Oraz Przemka – inżyniera elektronika. Wkrótce nadchodzi Dorota – czarna, podobna do Cyganki, a w ostatniej chwili wpada chłopak, na widok którego rozlega się zbiorowe: „Cześć! Ryzyk-fizyk”, po czym wszyscy rzucają się do zajmowania miejsc w pociągu – właśnie nadjechał z Warszawy. Zaraz też Łukasz przeżywa pierwsze rozczarowanie. Przedziały są częściowo pozajmowane i nie mieści się już w tym, gdzie usiadła Wiśka. Razem z Przemkiem musi przejść dalej. Ma ochotę zaproponować Przemkowi zamianę, ale wcale nie jest pewny, czy Wiśka będzie wolała siedzieć z nim niż z tamtymi. Powitała ich przecież niemal z entuzjazmem. Przemek wobec wczesnej rannej godziny natychmiast rozpoczyna drzemkę. Łukaszowi wypada pójść jego śladem. Niestety, odgłosy dolatujące z sąsiedniego przedziału – ożywiona rozmowa przerywana kaskadami śmiechu – denerwują go do tego stopnia, że nie udaje mu się zmrużyć oka aż do Zamościa. Tutaj wysiada sporo osób i Kamil przychodzi zaproponować im przenosiny. Przemek zaspany nie chce się ruszać. Łukasz zbyt długo się waha i to wystarcza, żeby miejsce zostało zajęte przez kogoś z wsiadających. Rozmowy obok przycichają i teraz, kiedy jest już zupełnie widno, słonecznie, Łukasz zasypia.

Budzi go okrzyk Kajtka: „Wysiadka!” Nie ma już czasu zakładać plecaków. Wysiadają niosąc je w ręku. Ryzyk-fizyk niesie dwa, w jednej ręce swój, w drugiej Wiśki. Na peronie pomaga jej założyć go na ramiona. Potem jak piórko zarzuca swój. Łukaszowi nie idzie tak łatwo. Kiedy szamoce się z ciężarem, Wiśka rzuca w tym kierunku okiem i robi mu się głupio. W końcu Przemek śpieszy mu z pomocą. Łukasz cedzi przez zęby „dziękuję”, ale jest taki zły, że chętnie by się odwrócił i huknął Przemka w nos. Tamci już idą. Ryzyk-fizyk znowu obok Wiśki. Łukasz i Przemek na końcu. Przemek nie kwapi się do rozmowy i Łukasz może bez przeszkód przeżuwać swoją złość. Po chwili przyłącza się do nich Dorota. Ta niestety nie jest równie milkliwa.

– Naprawdę jesteś lekarzem? – pyta.

– Lekarzem na urlopie – zaznacza, bo jest niemal pewny, że za chwilę zażyczy sobie jakiejś porady.

– Dawno chodzisz?

– Od trzydziestu lat.

– Niewyspany i głodny, więc zły – stwierdza Dorota.

Głos ma miękki, niski. Krótko się śmieje. Jest to śmiech zmysłowy – tak go Łukasz odbiera – co zaostrza niechęć do dziewczyny.

Obok Wiśki idzie teraz Krystyna, ale po drugiej stronie wciąż Ryzyk-Fizyk. Widocznie nadal skutecznie je zabawia, wybuchają co chwila śmiechem. Wchodzą w las. Na niedużej polanie nad strumieniem Alicja zrzuca plecak.

– Śniadanie!

Wiśka raczy przypomnieć sobie o jego istnieniu. Prawdopodobnie tylko dlatego, że Łukasz ma w plecaku wspólny chleb i maszynkę benzynową. Teraz kiedy Wiśka go „zauważyła”, zauważa go także Ryzyk-fizyk. Rzuca na Łukasza krótkie, badawcze spojrzenie.

– Nie znamy się – stwierdza. – Jerzy – wyciąga rękę.

Polana jest widocznie stałym miejscem biwakowania. Leżą tu sosnowe pnie, gdzie można wygodnie usiąść przy jedzeniu. I gdy tak siedzą żując kanapki, u stóp z kubkami świeżo zaparzonej herbaty, Wiśka mówi:

– Wiesz, jak ten strumień się nazywa? Jeleń.

„Jeleń? – myśli Łukasz. – To tak jak ja. Głupi jeleń! Zachciało mi się na rajd? Proszę bardzo!”

Upał się nasila. Idą teraz wzdłuż strumienia. Od wody i w cieniu drzew nieco chłodniej. Idą wąską ścieżką pojedynczo, jedno za drugim. Od Wiśki znowu dzieli go parę osób. Zanim zapiął i założył plecak, Wiśka już przeszła po kładce na drugą stronę. Łukasz sobie postanawia: skoro jej nie zależy, nie będzie się narzucał. Przed nim idzie Dorota. Nogi ma klasa! Tyle widać, bo reszta to czerwony plecak. Za nim Przemek. Specjalnie Łukasza przepuścił, zaczekał, aż przejdzie przez kładkę. Może lubi chodzić na końcu? Dziwne upodobanie. Łukasz wpatruje się w ścieżkę, a kiedy podnosi wzrok, widzi opalone na czekoladowo nogi Doroty. Szlag by to trafił! Podrywa głowę. Idzie zarośniętą olchami doliną strumienia. Na stromych zboczach i na wierzchowinie sosny znieruchomiałe w upale. Tuż przed jego nosem gonią się dwa białe motyle. W miarę upływu czasu paski plecaka wpijają się coraz dokładniej w ramiona. W końcu rozległa zapadlina, bród. Przechodzą i wspinają się na zbocze – odpoczynek. Łukasz bierze przykład z pozostałych. Wyciąga się na ściółce, nogi opiera o plecak. Przez rozwichrzone gałęzie sosen prześwitują ciemnoniebieskie skrawki nieba.

– Byłeś tu kiedy? – pyta Przemek.

– Nie byłem – odpowiada.

– Zaraz zacznie się rezerwat.

Znowu milczą. Cisza. Od czasu do czasu coś trzaska, jakby łamana gałązka.

– Znasz to towarzystwo?

– Nie.

– Wiśkę chyba znasz?

– Trochę.

– Dziwna dziewczyna.

– Dziwna?

– Wiotka, delikatna, a jednocześnie twarda.

Łukasza to zaskakuje. Wiśka! Jaka jest? Nie wie.

– A tamci? – pyta.

– Kajtek: z tych kochających świat. Alicja: ambitna za nich dwoje. Krystyna: roztrzęsiona, bo niedawno wysłała męża za granicę, żeby zarobił na mieszkanie. Bartek: niby cynik, taki smarkatowaty. Kamil: dusza artystyczna. Jerzy: cholernie inteligentny facet, wybitny umysł, ale próbuje tego nie okazywać. Znam go lepiej niż inni.

– A Dorota?

Tamten przez chwilę milczy.

– Sam widzisz, jaka jest.

Tak. Widzi. Dorota leży do nich bokiem. Z nogami na tym czerwonym plecaku. Ręce szeroko rozrzucone. Ciemne włosy rozpostarte na suchej ściółce. Pod trykotem bluzki wyraźnie rysują się wzgórki piersi. Łukasz przełyka ślinę i odwraca wzrok. „Do diabła!” To kolejny protest przeciwko tej agresywnej kobiecości. Łukasz unosi się na kolanach, żeby spojrzeć gdzie jest Wiśka. Przedtem specjalnie nie patrzył w jej kierunku. Wiśka i Jerzy są do nich odwróceni głowami. Głowy trzymają na jednym plecaku, nogi na drugim. Może ich ramiona, ich biodra się stykają? Tego niestety nie widać. Łukasz ma ochotę się poderwać i natychmiast zrobić z tym porządek. W tym momencie Wiśka przekręca twarz w kierunku Jerzego. Coś mówi? Łukasz opada na plecy. Zaciska oczy, jakby dało się zniweczyć widziany przed chwilą obraz. Uprzytomnia sobie, że Ryzyk-fizyk jest niebieskookim blondynem. Kobiety wierzą w takie dyrdymały jak wróżby, horoskopy, przepowiednie. Łukasz sobie przypomina spędzone z Wiśką noce. Czy to dość, żeby powstała w niej świadomość więzi, jaką ma on? Więzi? To raczej odezwało się zagrożone poczucie własności. No bo skoro poszła z nim do łóżka, to jakby mu się oddała. Czyż nie? Skoro zgodziła się żeby szedł na rajd… No właśnie! To co?

Dorota się podnosi, wyjmuje butelkę, upija sama, przychodzi, podaje ją Przemkowi, a gdy on pije, klęczy obok i uśmiecha się wilgotnymi wargami. Potem odstawia butelkę w plątaninę kwitnących widłaków, kładzie się przytulając policzek do ramienia Przemka. Więc to tak! Łukasz odwraca wzrok. Czuje się, jakby Przemek oszukał go swoją uprzednią dyskretną życzliwością. Właśnie wtedy podrywa się Kajtek.

– Chodź, Ryzyk-fizyk – mówi. – Pójdziemy przodem. Może coś zorganizujemy.

Teraz gdy tamci odeszli, Łukasz powinien wstać, pójść do Wiśki – choćby z piciem. Nie. Nie będzie powtarzał gestu Doroty. Człowiek musi zachować własną indywidualność.

Zachowuje więc własną indywidualność do końca wypoczynku. I później, kiedy już idą przez rezerwat, który mu się kojarzy z pierwotną puszczą. Mając dziesięć lat polował w takiej puszczy na jelenie i niedźwiedzie, uzbrojony w topór i kuszę. Wystarczyło zamknąć oczy, żeby znaleźć się w puszczy. A naprawdę? Trzeba było na to jeszcze kolejnych dwudziestu lat. Czy to Puszcza Solska? Łukasz nie jest pewny. W głębokiej dolinie szamoce się, szumi na kamiennych progach, rzeka. Ogromne stare jodły o srebrzystej, gładkiej korze. Na zwalonym pniu dwie małe brązowe jaszczurki. Nie udało się upałowi wedrzeć do tego starodawnego królestwa. Chłód i zapach butwiejących liści. Przerażony okrzyk spłoszonego ptaka. Idąc tak, Łukasz powoli się uspokaja.

***

Kiedy się budzi, widzi smugi słońca wpadające przez szpary między deskami. Krążą w nich srebrzyste drobiny kurzu. Skąd tutaj kurz? Ten, który wzniecili układając się do snu, powinien dawno opaść. A jednak jest i tańczy w słońcu dostojnie i płynnie swój balet klasyczny. Łukasz czuje ciężar głowy odurzonej zapachem siana. Trzeba na świeże powietrze. Pod stodołą Ryzyk-fizyk.

– Może pobiegniemy kawałek – proponuje. – Warto się trochę rozruszać. – I dodaje: – Czekałem, aż ktoś się obudzi.

Biegną. Powietrze jeszcze rzeźwe. Łukasz obolały po wczorajszych kilometrach początkowo zaciska zęby. Po chwili ból ustępuje, natomiast zaczyna brakować mu tchu. Biegnie jednak wytrwale – to jakby pojedynek między nim a tamtym. Nie myśli ustąpić. W końcu Jerzy staje, wykonuje kilka skłonów i oddechów. Łukasz robi to samo – że niby taki oswojony z wymogami treningu sportowego. Wracają wolniej, ramię w ramię. I kiedy Łukasz jest już pewny, że głos mu się od zmęczenia nie załamie, mówi spokojnie i dość cicho:

– Odczep ty się od Wiśki.

Ryzyk-fizyk nie reaguje i Łukasz zaczyna wątpić, czy usłyszał. Wtedy dopiero tamten pyta:

– Traktujesz ją serio?

– Gówno cię to obchodzi!

– Brak w tym logiki, doktorze.

Jerzy robi tę uwagę po kolejnej przerwie. Przyspiesza. Już nie biegną obok.

Zanim dobrnęli na wczorajszy nocleg, Łukasz postanowił, że położy się obok Wiśki. Że potem, w ciemności, przygarnie ją. Będzie całował jej oczy i usta – delikatnie, z ostrożną czułością. Jego zamiar spełzł na niczym. Po wejściu do stodoły Alicja zarządziła:

– Panie po prawej. Panowie po lewej.

Zapola pełne były pachnącego siana. Jedyny, który miał formalne prawo sprzeciwu, Kajtek, nie zaprotestował.

Kiedy Łukasz i Jerzy docierają na miejsce, tamci już szykują śniadanie. Wiśka omiata ich spojrzeniem, mówi:

– Przynieście szybko kubki. Zostało jeszcze trochę mleka.

To, że zwróciła się jednocześnie do nich obu, znowu Łukasza niemiło dotyka.

Na trasę wyruszają pół godziny później. Idą teraz lasem wyściełanym czarną jagodą, brusznicą i wrzosem. Wśród sosen otulonych dołem przez krzewy leszczyny i czarnego bzu gdzieniegdzie sterczy choinka albo bieleje brzoza. Wzdłuż ścieżki rudo kwitną mchy, wrzosy liliowo. Ścieżka jest dość szeroka. Na czele idzie Alicja i Wiśka, potem chłopcy, czyli Bartek i Kamil, dalej Krystyna z Kajtkiem i Dorota z Przemkiem. Na końcu Łukasz i Ryzyk-fizyk. Ryzyk-fizyk – bo ma dzisiaj zadanie pilnować końca. Łukasz – bo znowu nie zdążył się wygrzebać. Po pewnym czasie Łukasz dostosowuje krok do towarzysza i przekonuje się, że rytm i długość kroku nie są obojętne. I chodzić trzeba się nauczyć.

– Agnieszka Olecka to może twoja krewna? – pyta Jerzy.

– Rodzona siostra.

– Kiedyś łaziliśmy razem po Grecji. Co tam u niej?

– Właśnie urodziła synka.

– Tak? Wyszła za mąż? To była taka dzielna i śliczna dziewczyna.

– Dalej jest i dzielna, i śliczna – stwierdza Łukasz ze sporą porcją braterskiej dumy.

A po kolejnej półgodzinie milczenia mówi niespodziewanie:

– A mogłem teraz leżeć nad zalewem w Krasnobrodzie i machać sobie dużym palcem u lewej nogi.

– To nie straciłeś zbyt wiele. – Jerzy krótko się śmieje. – Nowe doświadczenia są jednak cenniejsze.

Uroki nowych doświadczeń mógłby Łukasz odbierać z większą przyjemnością, gdyby po czole i między łopatkami nie spływały mu obficie strużki potu. „Boże! Żeby choć pięć stopni mniej!” Prośba Łukasza widocznie do Pana Boga nie dociera. Z nieba nadal leje się żar zalegający nieruchomo między drzewami wraz z zapachem żywicy. Nie sposób dalej iść. Decydują się na postój.

Te kilka zdań zamienionych z Jerzym jakoś Łukasza odblokowało. Już nie waha się rozłożyć tuż obok Wiśki. A nawet rzuca obojętnym tonem:

– Nie przeceniasz mojego towarzystwa.

– Ale doceniam. Czy to nie dość?

***

„Jestem tutaj elementem zdecydowanie obcym – myśli Łukasz. – Czy tylko tutaj?” Odkąd zaczął pracować w szpitalu – wciąż szpital i szpital. Po studiach jego krąg towarzyski przestał istnieć. Rozjechali się w różne strony. Nawet kontakty intymne Łukasza z kobietami wynikały z pracy w szpitalu. Siostra Krysia – to oczywiste. Maryla – jej chora matka była na oddziale pacjentką Łukasza. Paula – przyszła przeprowadzić wywiad z profesorem Drążkiem, a ten podrzucił ją Łukaszowi. „Kolega Olecki – powiedział – zaspokoi wszystkie pani życzenia” – i Paula nie omieszkała wyegzekwować obietnicy profesora jeszcze tego samego wieczora. Nawet częściejsze kontakty z Ewą rozpoczęły się od pobytu jej męża w szpitalu. Łukasz zaczął u nich bywać jako lekarz. Dopiero Wiśka nie ma ze szpitalem nic wspólnego. Weszła w jego życie jakby kuchennymi drzwiami, a właściwie drzwiczkami samochodu, które przed nią otworzył, żeby wsiadła. Muzyka! No tak – czasem Łukasz szedł z matką na koncert, czasem słuchał czegoś z radia, najczęściej jadąc samochodem, ale nie jest ani koneserem, ani znawcą muzyki. Nie jest też turystą. Tamci są i między sobą, i ze szlakiem zaprzyjaźnieni. Zachowują się z absolutną swobodą, rozumieją się niemal bez słów. Czasem ktoś rzuca: „Pamiętacie jagody z Magury Stuposiańskiej!” – i wszystkim zapewne stają przed oczami te jagody, może nawet czują na języku ich smak, tylko Łukasz myśli w popłochu: „Gdzież jest Magura Stuposiańska?” Albo za Kajtkiem, który właśnie zboczył na chwilę w gąszcz, ktoś woła: „Kajtuś! Która godzina?” – i wszyscy wybuchają niepowstrzymanym śmiechem. Łukasz nie, bo niby co w tym śmiesznego? Innym razem Kamil wyjmuje z pokrowca gitarę. Parę akordów – zaczynają śpiewać na turystyczną nutę, ale nie Łukasz. „Gdybym był o parę lat młodszy, pewnie byłoby łatwiej”. Łukasz odkrywa, że jakoś nadmiernie się ostatnio postarzał. Zapodziała się gdzieś jego dawna beztroska. Alicja, Kajtek, Jerzy nie są przecież od niego młodsi – więc to nie sprawa wieku. Czyżby był to efekt codziennego obcowania z chorobą i śmiercią? Co tam na oddziale? Nawet gdyby chcieli go zawezwać, nie mają jak przesłać wiadomości. Łukasz Olecki – człowiek bez adresu – zatopiony jak komar w bursztynie w intensywnym zapachu żywicy. Człowiek, który z własnej woli znalazł się na cudzej ścieżce. Nie ma prawa mieć do nikogo żalu, a ma. Inaczej to sobie wyobrażał. Więc to pretensja z powodu nadmiaru czy też niedostatków własnej wyobraźni? Ani to, ani to. Po prostu brak doświadczenia. A może to rzeczywistość nie ma ochoty być równie logiczna jak jego myśli? Wzięła sobie urlop i idzie razem z nimi roztoczańskim sosnowym lasem zabawiając się coraz to innym ustawianiem figur. Układ na trasie wciąż i wciąż się zmienia. W końcu Łukasz przestaje rozumieć te ruchy, przesunięcia, roszady. A przecież Wiśka zgodziła się, żeby szedł z nią, czyli zgodziła się iść z nim. Jak widzimy, jest to logika trochę kulawa. No cóż! Łukasz jest lekarzem, a nie profesorem logiki. Tak więc Wiśka jest ze wszystkimi, a on z nikim. Jeszcze najbardziej, wbrew zdrowemu rozsądkowi, z Jerzym. Właśnie Jerzy wyjaśnia Łukaszowi, źe Magura Stuposiańska jest w Bieszczadach – szli tamtędy ubiegłego lata – i opowiada jak w trakcie tego rajdu Kajtek, który oddalił się, by załatwić potrzebę fizjologiczną, wrócił po chwili krztusząc się od śmiechu, bo kiedy trwał w przysiadzie, usłyszał od tyłu pytanie: „Proszę pana, która godzina?” – odwrócił spłoszony głowę i zobaczył wspartą o kij staruszkę, co pasła krowę na zboczu. Cóż mu pozostało, jak nie zerknąć na zegarek, odpowiedzieć, i dokończyć bądź co bądź ważnej czynności. To Jerzy w końcu, gdy kolejnego wieczoru wchodzą na nocleg do stodoły, woła:

– Dość tych babskich rządów! Wystarczy Suchocka! Chłopy, do czynu! Porozdzielać te sikorki!

I tak chłopy wpychają się ze śpiworami między baby. Każdy obok swojej. A ponieważ inne zajęte, to Ryzyk-fizyk przy Krystynie. Tylko Bartek i Kamil siedzą i jęczą:

– A my, sieroty? Gdzie sprawiedliwość! Żeby choć jakieś losowanie.

W końcu „obrażeni” włażą na najwyższą warstwę snopków i zapowiadają:

– Zakładamy punkt obserwacyjny. Żadnych zberezeństw! Żadnych bezeceństw! ZChN czuwa!

Nie ma powodu, żeby się nimi przejmować. Noc jest bezksiężycowa i po zgaszeniu latarek w stodole panuje ciemność niemal doskonała. Łukasz nareszcie może zrealizować swój dawniej powzięty zamiar. Przygarnia Wiśkę, by całować jej niewidoczną twarz. Aż miga mu myśl, że może jest to jakaś inna twarz. „Wisia! – szepcze – Wisia!” – chce się upewnić co do jej tożsamości. Nie odpowiada. Jej obecność staje się jeszcze mniej realna. Przygarnia ją mocno, gwałtownie – próbuje odnaleźć. Wtedy rozlega się płacz. Łukasz zamiera. Płacz tłumiony, więc tym bardziej przejmujący. Potem słychać głos Jerzego:

– Chodź no tutaj. Przytul się do mojego męskiego ramienia. No cicho, cicho. To szybko minie. Ani się obejrzysz. Co to jest rok? Tylko jedna jesień, jedna zima, wiosna i lato. Zresztą w lecie może już pójdziemy w Bieszczady razem z Witkiem.

Płacz Krystyny stopniowo zacicha. Nikt z pozostałych nie odważa się wobec partnerki na śmielszą akcję, bo to jakby wypomnieć Krystynie jej opuszczenie i samotność. Czy Jerzy teraz nie żałuje swojego niedawnego protestu przeciw babskim rządom? Z nosem we włosach Wiśki Łukasz zapada coraz dokładniej, coraz głębiej w ciszę i ciemność – w twardy sen.

***

Ostatni wieczór. Baza namiotowa w Zwierzyńcu. Ognisko. Zorganizowane nie przez nich, ale przez grupę licealistów z Zamościa. Właściwie pierwsze porządne ognisko na trasie. Wobec panującej suszy, wciąż nowych informacji o licznych pożarach lasów, tylko dwa razy rozpalali małe ogniska z dala od lasu, na podmokłych łąkach, więc teraz garną się do ognia chętnie. Repertuar piosenek śpiewanych z akompaniamentem gitary jest obfity i urozmaicony. Łukasz ciasno obejmuje wspartą na jego piersi Wiśkę i wpatruje się intensywnie w złote chochliki płomieni. Jednym słowem nareszcie coś, co odpowiada w stu procentach jego przedrajdowym wyobrażeniom. A potem wstaje drobna, ciemna dziewczyna i głosem, który jak nóż wbija się w jego serce, zaczyna śpiewać:

Macierzanko biegnąca rowem,
Pytam ciebie o zdrowie,
Macierzanko pachnąca miodem.
Trawo, zielona trawo,
Scieląca się ławą.
Trawo zielem zdobiona.
Piasku sypki pod stopą,
Scieżko zaczajona obok.
Moja drogo!

Każde słowo, każdą nutę tej piosenki Łukasz zapamiętuje – na zawsze.