20

Miały obie z Mirką po dziesięć lat, kiedy zaczęły „urządzać” swoje przyszłe domy. Były to domy piękne, obszerne, wielopokojowe. Pokoje na parterze i na pięterku. Trzeba było sporo fantazji, żeby dla tej mnogości pokoi znaleźć jakieś sensowne przeznaczenie, powymyślać kolory ścian, umeblować je, zaprojektować zasłony, firanki i dywany. Wiśka szczególną wagę przywiązywała do kolorów ścian. Pokój córeczki miał być bladoróżowy, synka słonecznie żółty, jej w kolorze zielonego groszku (właśnie taki jak puchaty golf, w którym była z wizytą u Marka), a dla męża przeznaczyła pokój kawowy. Kuchnia błękitna. Co do tego były z Mirką zgodne, bo podobno muchy nie lubią niebieskiego. Natomiast kolor salonu zajmującego pół parteru Wiśka kilkakrotnie zmieniała. To był brzoskwiniowy, to bladolila, to biały. Wiśka wciąż była z tego swojego planu niezadowolona. Zmiana koloru ścian pociągała za sobą konieczność zmiany obić mebli, zasłon i dywanu. Męczyła się z tym wnętrzem w nieskończoność. W końcu na brzoskwiniowo „pomalowała” pokój gościnny, z koloru lila zrezygnowała, bo „strasznie szybko blaknie” – salon został biały. Wiśka zupełnie nie brała pod uwagę, że zamiast córeczki może mieć drugiego synka i słodkoróżowe wnętrze nie będzie dla chłopca odpowiednim tłem albo że mąż może sobie zażyczyć „gabinetu” w kolorze żółtym czy zielonym. Liczył się tylko dom jako harmonijna kolorystycznie całość. Mieszkańcy, jeśli chcieli nimi być, musieli się dostosować. Potem nagle się okazało, że w tym obszernym domu brak miejsca na suszenie bielizny. Całą wolną przestrzeń zajęły pokoje. Trudno było teraz dzieci umieścić w jednym pokoju, skoro były różnej płci. Na wspólny pokój z mężem jakoś nie miała ochoty. Pokój gościnny też był potrzebny, bo jak przyjadą do niej rodzice (o rodzinie męża nie myślała). Trzeba było pod domem zrobić podpiwniczenie i umieścić tu garaż, pralnię, spiżarnię i małą kotłownię. W ten sposób dom uzyskał centralne ogrzewanie.

Żyły z Mirką tymi „swoimi domami” bardzo długo. Niemal wszystkie rozmowy zaczynały się od „U mnie w domu…” Dla Wiśki pozostali mieszkańcy domu to były zaledwie nazwy „mąż”, „dzieci” – bez żadnej osobowości. Aż do momentu, kiedy w czwartej klasie pocałował ją Konrad Witusik, zwany „Cyganem”. „Cygan” był bardzo śniady, o czarnych włosach i oczach. Urodę miał po babce Witusikowej, przez co był jej ukochanym wnukiem, mocno przez nią rozpieszczonym. Kto wie czy nie dlatego zdobył się na tę śmiałość. Wiśka właśnie była dyżurną i wyganiała wszystkich z klasy. Jego ostatniego. Konrad objął ją i pośpiesznie pocałował. W tym pośpiechu nie trafił w wargi tylko gdzieś w kącik ust. Wyrwała się i płonąc oburzeniem krzyknęła: „Ty podły!” Musiał to odczuć jako straszliwą obelgę, bo odwrócił się i wyszedł bez słowa. Do końca szkoły mierzyli się oczyma jak wrogowie. Otóż od tamtej pory przynależny do jej domu mąż bywał śniadym brunetem. Było mu do twarzy we wnętrzu koloru kawy z mlekiem. Syn dziedziczył urodę po ojcu i też zupełnie nieźle prezentował się na swoim żółtym tle. Natomiast córeczka to koniecznie jasna blondynka – taką ją Wiśka wolała w różowościach niż jako szatynkę czy brunetkę. W ten sposób paleta barw domu została uzupełniona kolorytem przyszłych mieszkańców. Obraz został ukończony. Nie było już o czym rozmawiać. Mogła dzieło „Dom I” odstawić do wyschnięcia pod ścianę, jak niegdyś robił to Stefan Antarek.

Kolejny obraz domu Wiśka malowała już bez Mirki, sama. Może wcale nie zaczęłaby tego obrazu malować, gdyby nie stara Cyganka co przysiadła obok niej na ławce dworca autobusowego. Musiała zauważyć, że Wiśka popatruje na pewnego ciemnego chłopca, bo powiedziała:

– Nie patrz ty, gdzie nie potrzeba. Dla ciebie przeznaczony niebieskooki blondyn.

Serce skoczyło Wiśce do gardła. Już od paru tygodni próbowała tłumić w sobie zauroczenie Dankiem. Słowa Cyganki spowodowały, że zaprzestała dotychczasowych wysiłków. Uwierzyła w swoją szansę. Zaczęła malować w marzeniach kolejny dom. Dom dla Danka. Obszerny. A gdzie Danek będzie ćwiczył, a gdzie komponował, a czy Dankowi będzie odpowiadało to czy tamto. Danek, Danek, Danek. Nie było w tym domu miejsca dla dzieci, a dla niej zaledwie odrobina. Dziś wstydzi się tego obrazu o tytule „Dom II”, nie chce o nim pamiętać, mimo że jeśli chodzi o urodę, był daleko piękniejszy niż „Dom I”, a także piękniejszy niż „Dom III” – skromne dwupokojowe mieszkanie przy ulicy Balladyny, na tyle jeszcze nie urządzone, że można w nim wszystko zmienić. Wszystko – poza pejzażem Stefana Antarka, pierwszą rzeczą, jaką dostała do wyposażenia swojego domu.

Jak wiemy, przez obraz „Dom III” przewinął się pewien mężczyzna. Mężczyzna-nieporozumienie. Szkic do postaci, która mogła zaistnieć, a teraz pokryta, zbyt jeszcze cienko, innym kolorem, przeziera przez nowo położoną warstwę. Trzeba położyć kolejną i kolejną, aż nie zostanie żaden ślad.

Wtedy będzie można bez strachu podnosić słuchawkę telefonu, śmiało otwierać rano oczy, mając absolutną pewność, że nie leży obok, nie doznawać uścisku serca za każdym dzwonkiem do drzwi, nie omijać wzrokiem miejsca, gdzie siedział mieszając w szklance cukier i arszenik.

Może wtedy przestanie się budzić nocą z poczuciem, że leży w lepkiej, ciepłej kałuży krwi. Może… Nie wiadomo. Bo w jej nie nazbyt długim życiu było to najsilniejsze, najbardziej wstrząsające doznanie i nie wiadomo, jak szybko i czy zatrze się w pamięci.

***

Rano zrywa się – mycie, śniadanie, potem trochę sprząta i bierze do rąk gitarę. Uznała, że o tej porze jej ćwiczenia są dla sąsiadów najmniej bolesne, bo to jedni w pracy, inni w szkole, inne poszły po zakupy lub na spacer z dziećmi. Potem robi się na bóstwo i wychodzi z domu. Idzie do sklepów, a przy okazji pospacerować, jeśli pogoda znośna. Czasem także zjeść coś naprędce – flaki, pizzę czy udko kurczęcia – wtedy ma z głowy obiad. Najwyżej jeszcze banan albo pomarańcza. Potem podjeżdża Maurycy. Jadą na koncert. Maurycy zorganizował serię wyjazdów niedalekich. Każdego wieczoru można wrócić, wziąć prysznic i ukryć się w norze kołdry na kilka godzin snu, by wśród nocy nagle obudzić się i w przerażeniu macać ręką po prześcieradle, sprawdzać, czy nie ma na nim krwi.

Wtedy nadlatują myśli-upiorki. Najwidoczniej także czyhają na krew. Raz przywabione słodkawym, specyficznym zapachem wracają z uporem na to samo miejsce. Wiśka przewraca się z jednego boku na drugi. Wreszcie otwiera oczy. Szuka ratunku w pejzażu z Grabówki. Po chwili z głębi płótna zaczynają na nią spoglądać niebieskie, pełne dobroci oczy Stefana Antarka. Uśmiechają się do niej przyjaźnie, uśmiechają i dzięki temu, czasem, udaje się jej powtórnie zasnąć. Potem wstaje nowy dzień i wszystko się powtarza. Od wtorku do niedzieli wciąż te same czynności, jazdy, koncerty, powroty, myśli i sny. Choć ze snami to nie całkiem tak. Powtarza się raczej ich klimat – dzianie się podszyte strachem. Nie strachem wprost, ale strachem utajonym. Ukrytym za ciężkimi pluszowymi kotarami snu. Jest duszno i niebezpiecznie. Budzi się spocona, świadoma zagrożenia, z mocno bijącym sercem. A przecież nie ma żadnego zagrożenia. Wszystko jest zwyczajnie. Nawet tę duszność i pot daje się zupełnie prosto wytłumaczyć – zaczęły grzać kaloryfery. Wystarczy uchylić okno. Wtedy wyraźnie słychać szmer padającego deszczu, skomlenie wiatru – napływa do wnętrza zbawczy chłód.

Wiśka znowu może na cztery dni uciec do Grabówki. Wczoraj kiedy wracali z koncertu, Maurycy powiedział:

– Teraz masz trochę wolnego. Do Poznania wyjeżdżamy w piątek rano. Coraz trudniej zorganizować trasę. Szczęście, że grasz na gitarze, a nie na flecie czy fortepianie, bo byłoby jeszcze trudniej. Ale żeby zarobić na masło do powszedniego chleba, trzeba będzie znowu skoczyć za jakąś granicę.

Gdyby nie Maurycy, nie wystarczyłoby nawet na sam chleb. Maurycy Paliwoda jest szczęśliwym przypadkiem Wiśki.

Telefonuje do niej, zanim zdążyła wyjść na dworzec.

– Wiśka, pomyśl ty głęboko, co byś mogła zaprezentować przez kilka minut w telewizji. Potem nagraj to na taśmę. Ze dwa, trzy utwory. W czasie gdy będziemy buszowali po Wielkopolsce, pan reżyser pomyśli, jak to udziwnić.

– Udziwnić?

– No tak. Na przykład zechce cię siedzącą z gitarą na krześle spuszczać na linie z dziesiątego piętra. Albo sfilmuje Wisławę Konieczną stojącą po kolana w jeziorze.

– Zwariowałeś! O tej porze roku?

– Czegóż to się nie robi dla sztuki.

Zanim Wiśka zdąży zaprotestować, odkłada słuchawkę. Ach, ten Maurycy! Znowu coś wymyślił. Telewizja!

Już jest w przedpokoju, gdy telefon dzwoni powtórnie.

– Nareszcie! – mówi Marek Wójcik. – Dzwonię jedenasty raz. Jedziesz z nami w piątek na rajd? Kupić dla ciebie bilet?

– Jadę. Tyle że nie na rajd i nie z wami. Wyjeżdżam do Poznania. Wybacz, ale jeszcze chwila rozmowy i nie zdążę na autobus. Do widzenia!

Dopiero zbiegając po schodach myśli, że mogło to być dla Marka przykre. Starał się, dzwonił, a ona tak… Już nie da się tego naprawić. Trudno. Potem spora porcja żalu, że ominie ją rajd. Takiemu Markowi to dobrze. Życie ma ustabilizowane. Może robić sensowne plany. Zaraz jednak sobie przypomina, że przecież i Markowi nie wszystkie plany udało się pomyślnie zrealizować. Może więc lepiej wcale nie mieć planów? Zdać się na przypadek.

I wkrótce jeden taki się zdarza. Na dworcu autobusowym wpada na Marka Wójcika. Obopólne zaskoczenie.

– Stąd odjeżdża autobus do Poznania?

– Do Poznania to dopiero w piątek. Teraz jadę do rodziców via Lubartów. A ty w jakim kierunku?

– Niestety w przeciwnym. Na zachód.

To cała wymiana zdań, bo właśnie nadjechał autobus Wiśki. Jeszcze pożegnalny uśmiech i gest.

Szczęśliwie deszcz przestał padać. Wiatr dość silny i chłodny obsusza świat. Ale niebo wciąż zasnute wielopiętrową warstwą chmur – te niższe biegną szybciej i w innym kierunku, nadal gotowe do wielkiego płaczu. Przesuwa się za oknem autobusu panorama opustoszałych pól. Znowu odrobina żalu, że nie pojedzie z tamtymi na rajd. Z kim? Nawet nie zdążyła zapytać Marka, kto jeszcze się wybiera. Jednego jest pewna – Łukasz Olecki nie. Stop! Wraca myślą do Marka. Stał na peronie z włosami rozrzuconymi przez wiatr i uśmiechał się do niej ukrytej za szybą autobusu. „Jakiż on przystojny!” – acz niechętnie Wiśka formułuje w końcu tę myśl. Niechętnie, bo to jakby była nim zainteresowana, a przecież nie jest. Tak. Tego już się nauczyła, że nie należy obdarzać zainteresowaniem mężczyzny, który nie przejawia skłonności do rewanżu. Tę lekcję przerobiła kiedyś z Dankiem. Z Łukaszem to już była zupełnie inna lekcja.

– Jak myślisz, czy Bóg kocha Szatana? – pyta nagle młody mężczyzna, który zajął obok niej miejsce.

Drgnąwszy zwraca ku niemu twarz. Tamten ma oczy podejrzanie lśniące i pełne niepokoju. Długie wiszące w strąkach włosy. Narkoman? Niezrównoważony psychicznie?

– Bo skoro Szatan jest tworem Boga, jego dziecięciem, zbuntowanym aniołem, a Bóg jest miłością… – Patrzy na nią uważnie.

Wiśka nie potrafi odpowiedzieć. Człowiek kocha swoje dzieci i swoje dzieła, ale czy Bogu należy przypisywać naturę ludzką? Czy nie popełniamy błędu przypisując Bogu ludzkie uczucia i myśli, mierząc go własną miarą? Czy Bóg nie przerasta nas tak dalece, że nie sposób pojąć jego zamiarów i czynów?

– Dlaczego chcesz to wiedzieć? Dlaczego cię to dręczy? – pyta.

– Dlaczego! Dlaczego! Jakież to ostre słowo. Można nim jak skalpelem rozciąć każdą myśl. Podzielić myśli na półmyśli, na ćwierćmyśli. Tego chcesz? Pozwól myślom być pięknie całymi. Może będą dzięki temu doskonalsze.

– Nie wiem, czy Bóg kocha Szatana – odpowiada Wiśka. – To jego dzieło i jego miłość. Nikt nie ma prawa wtrącać się do cudzych uczuć. A tym mniej wypada wtrącać się ludziom do uczuć i zamysłów Boga.

– Tak sądzisz? A pomyślałaś o tym, że jeśli Bóg Szatana kocha, a ludzie powinni Boga naśladować…

– Naśladować Boga? Cóż za zuchwałość!

– Tak naucza Kościół: iść śladami Boga.

– Ta metafora dotyczy zapewne Chrystusa, Boga-człowieka, a nie Boga-ojca. Od niego dostałeś rozum i wolną wolę. Możesz wybierać.

Tamten długo milczy. Dopiero gdy mijają rogatkę Lubartowa, mówi:

– Taki kompletny przypadek, że znalazłem się dzisiaj obok ciebie.

Wiśka wysiada. Autobus do Grabówki odjedzie za pół godziny. Można się napić herbaty. Siedząc nad szklanką obserwuje podróżnych – różnorodny ruchliwy tłum. O czym myśli każdy z tych ludzi? Ich myśli zapewne są jeszcze różnorodniejsze, jeszcze dziwniejsze niż można by przypuszczać. Każdy przecież myśli o czym innym. Jedni o przeszłości, inni o czasie teraźniejszym, wielu wybiega myślą w przyszłość, robi plany, a jeszcze inni rozważają problem miłości Szatana. Ich myśli ogarniają ogromny obszar czasu, mający niewiele wspólnego z chwilą bieżącą – brudnawą, pośpieszną, zmęczoną rzeczywistością. Ich myśli rozkwitają i pachną, spadają gwiazdami, szumią wodospadami, kipią jak gejzery, lśnią światłem i zieją mrokiem – szczygły podfruwające na gałęzi, złote pszczoły, pośpiesznie pełzające żmije. Gdyby nagle wszystkie się objawiły, przybrały realną postać, zapełniły wilgotne powietrze. Cóż by to był za widok!