25

I tak Wiśka przez kilka następnych dni to się zdumiewa, to wybucha śmiechem. Co prawda miała zamiar, gdy Marek przyjdzie, wyjaśnić mu, że Wisława Konieczna to właśnie ona, Wiśka – co wyraźnie jest napisane na wizytówce na drzwiach. Nie zwrócił na to uwagi? Mógł nie zwrócić. Nie zawsze czytuje się wizytówki na drzwiach. Szczególnie jeśli dobrze wiemy, kto za tymi drzwiami mieszka. Nawet nie nabrał podejrzeń? Otóż to! Gdyby Marek objawił choć cień podejrzenia, Wiśka natychmiast przyznałaby się do swojej tożsamości. Ale on w czasie kolejnego spotkania zademonstrował tak daleko posuniętą niewiedzę, że uznała za wręcz nieprzyzwoite, wyprowadzać go z błędu. Niech sobie tkwi w nieświadomości aż do koncertu. Jaką będzie miał minę, kiedy zamiast obok niego zasiądzie na podium z gitarą? Rzadko człowiekowi zdarza się możliwość spłatania komuś takiego znakomitego figla. Wiśka cieszy się tym na zapas, niemal jak w dzieciństwie.

W dniu koncertu przyjeżdżają rodzice. Wita ich radośnie. Razem z matką szykuje obiad śmiejąc się z jej opowiadań i jednocześnie coraz niecierpliwiej czeka na moment, gdy zobaczy minę Marka. To tłumi narastającą tremę. Zerka na zegarek, a on złośliwy ledwo się posuwa. W końcu – czas jechać.

Jeszcze kwadrans w garderobie. Woda z sokiem zwilża wyschnięty przełyk. Marek pewnie już się tam denerwuje. Rodzice odeszli na salę. Trema zaciska gardło. Gong. Trzeba iść. Wiśka wychodzi naprzeciw świateł i zwróconych ku niej oczu. Oklaski! Ukłon. Próbuje odszukać wzrokiem Marka. Reflektory skierowane na podium uniemożliwiają widoczność. Siada, podają jej gitarę.

Pierwszy akord i trema gdzieś przepada. Wiśka przestaje myśleć o światłach i tych zwróconych na nią oczach. Gra! Dopiero po pewnym czasie zauważa na widowni Marka i obok „swoje” puste miejsce. Ale jego twarzy wyraźnie nie widzi. Musi się z tym pogodzić, że jej nie zobaczy, że trzeba będzie poprzestać na obejrzeniu miny Marka, gdy po koncercie staną twarzą w twarz. Teraz już tylko muzyka! Czuje stopniowo pęczniejące serce. Na szczęście przerwa. Można odpocząć i znowu zwilżyć gardło. Jest sama. Potrzebuje teraz samotności. Pani Stefania pilnuje drzwi, nikogo tu nie wpuści. Rodziców Wiśka wcześniej poprosiła, żeby w czasie przerwy nie przychodzili.

Dziś nad ranem miała dziwny sen. Grała na gitarze, ale struny nie wydawały dźwięków, zamiast dźwięków rodziły ptaki. Te ulatywały z łopotem. W końcu cała była zatopiona w tym łopocie. Dokoła trzepotały ptasie skrzydła.

Czas wracać na estradę. Tym razem powitalne oklaski są daleko spontaniczniejsze niż na początku. Spogląda w kierunku, gdzie siedzi Marek, a tam – pusto. Moment zaskoczenia. Gdzie się podział? Wyszedł? Niemożliwe! Może zaraz się pojawi? Miejsce jednak pozostaje puste. Tego się po nim nie spodziewała. Wzbiera w niej złość. Pretensja o zepsucie psikusa i o to, że nie raczył wysłuchać koncertu do końca, nie uznał go za godny swoich uszu. Przydaje to grze Wiśki emocji, silniej ją zabarwia. Jakby przeciw Markowi – żeby żałował, że nie słyszy – Wiśka stara się dać z siebie wszystko.

Owacja jest równa tej w Krakowie. Kwiaty. Więc jeszcze bis. Wreszcie można opuścić podium. Rodzice wyraźnie wzruszeni. Matka ją przytula. Ojciec mówi z podziwem: „No, no!” – mruży oczy w uśmiechu. Teraz do domu. Wcześnie rano rodzice muszą wracać na wieś. Już żadnego siedzenia – kolacja i spać.

– Alles gut? – pyta profesor Fischer.

– Ja. Gut – odpowiada.

Nieprawda! Nie jest dobrze. Jej dziecko! Wszystko przez ten ostatni koncert. Do domu! Do matki! Do Grabówki! Schodzi Undeststrasse w dół, wystawy krzyczą – denerwuje ją to wciskanie towarów w oczy – schodzi coraz niżej, na skwer, gdzie staruszka karmi gołębie.

– Guten Tag – mówi Wiśka.

Staruszka się obraca, kładzie na ustach palec. Ta twarz! Wiśka poznaje – to jest jej własna postarzała twarz.

***

Pretensja do Marka trwa. Wiśka stara się ją nawet podsycać. Wreszcie jest wprost oburzona. Tym bardziej że Marek wcale nie próbuje się z nią kontaktować. Co prawda skoro wyszedł z koncertu, to nie po to, żeby zaraz po koncercie do niej przylecieć, ale przecież mógłby… Widocznie nie może. I jeśli Wiśka chce zobaczyć jego reakcję na swój widok, musi po prostu do niego pójść. Nie będzie przecież czekała na kolejne przypadkowe spotkanie, które może nastąpić choćby i za rok. Postanawia nie być tym razem tak bierna, jak w przypadku Danka czy Łukasza. Jeśli Marek ma być lekarstwem, trzeba po to lekarstwo sięgnąć. Decyzja zapadła. Nie ma co zwlekać. Wiśka do ciemnozielonej spódnicy wkłada bluzeczkę w całą chmarę różnobarwnych kwiatków i popielaty blezerek, potem śmieszną czapeczkę z pomponem, brązowe futerko i udaje się na przystanek, skąd odjeżdżają autobusy do śródmieścia. Wkrótce dzwoni do drzwi Marka.

Trzydziestokilkuletni mężczyzna z miną naburmuszonego chłopca – to rozbawia Wiśkę natychmiast. Udaje jednak powagę i występuje z pretensją:

– Cześć! Aż tak źle grałam, że nie wytrzymałeś?

– Przestań! Już dość się zbłaźniłem. Niezłe z ciebie ziółko – dodaje odbierając od niej futro. – U mnie dziś na kolację placki ziemniaczane. Lubisz?

– Co za głupie pytanie. Oczywiście!

– Twoje szczęście, bo wróciłem przed chwilą z kina i nic innego w domu nie mam. Zresztą ziemniaki już gotowe, tylko smażyć.

– Bierz się więc do dzieła. Ja siadam i czekam. – A po chwili: – Naprawdę musiałeś wyjść? Było mi dość głupio.

– Wcale nie wyszedłem. Po przerwie siedziałem na balkonie. Tam na dole nic tylko miałem wrażenie, że patrzysz na mnie i się podśmiewasz.

– Uważasz, że przy światłach skierowanych na podium można coś na sali widzieć? Najwyżej masę ludzką.

– Przecież zauważyłaś, że mnie nie było.

– Dziurę w serze też się zauważa.

Wybuchają śmiechem. Marek zdejmuje placki z patelni.

– Dwa dla mnie – zastrzega.

– I nie zaświtał ci nawet cień podejrzenia? – Wiśka nadal drąży temat.

– A jak mógł zaświtać? Dla mnie Wisia to zdrobnienie od Jadwigi. Moja mama była Jadwiga i tatuś mówił do niej Wisia. A poza tym niby dlaczego taka smarkula, dopiero co po studiach, miałaby mi się kojarzyć z koncertmistrzynią o międzynarodowej sławie. Dobrze pamiętam plakaty: „Po tournée w Danii…” „Po sukcesach w Niemczech…”

– Reklama dźwignią handlu!

– Byłem przekonany, że to pani w kwiecie wieku.

– A ja oczywiście nie jestem w „kwiecie”.

– Smarkula i tyle.

– Zabieraj „staruszku” te placki, bo ci je zjem.

– O nie! Nigdy bym ci tego nie przebaczył.

Marek przezornie przestawia talerz z plackami na drugi koniec stołu i zabiera się do jedzenia.

Wiśka przygląda się życzliwie. Ani śladu po niedawnej pretensji.

– Z nikim mi się tak dużo nie śmieje, jak z tobą – mówi.

Marek zaskoczony zamiera z resztką placka na widelcu.

– A wiesz, że mnie także. Właściwie tylko z tobą się śmieję. Nie miałem ostatnio zbyt wielu powodów do śmiechu.

– Placki!

Marek się podrywa. Ratuje w ostatniej chwili to, co na patelni.

– Jeszcze tylko jedna porcja – wzdycha.

– Będzie dla ciebie. Ja mam dość.

Wcale tak nie jest. Wiśka chętnie by jeszcze jadła, ale przecież nie może pozbawić Marka kolacji. Samą ją zaskakuje ta jej troska o Marka.

– A w kinie na czym byłeś? – zmienia temat.

– Na „Nocy na ziemi” Jarmuscha.

– Nie mogłeś mnie zabrać?

– Nie mogłem. Ale teraz już mogę. Jutro idziemy.

– Pójdziesz drugi raz? – Patrzy zdumiona.

– Co w tym dziwnego? Nigdy nie czytałaś drugi raz książki? Dopiero oglądając film powtórnie, odkrywa się wszystkie jego uroki. Oczywiście jeśli w ogóle jest godny oglądania.

– Marek Wójcik koneser sztuki filmowej! Nie wiedziałam.

– Różnych rzeczy o mnie nie wiesz.

– I różne wiem.

– Niby jakie?

– Takie tam. Lepiej daj po tych plackach herbaty.

Na szczęście Marek nie jest zbyt dociekliwy i Wiśka nie musi zdradzić, że wie o Rucie. Nie byłby to w tej chwili odpowiedni temat. A jaki jest odpowiedni?

– Zagrasz mi, jak zjesz?

– Daj spokój. Nie będę się ośmieszał.

– Ośmieszał? Przecież grasz zupełnie dobrze.

– Dobrze, dobrze…

Więc i ten temat okazuje się nieodpowiedni. Może o turystyce?

– Wybierasz się na jakiś rajd?

– Nic na razie nie organizują. Mam jeszcze cztery dni urlopu z tamtego roku, można by się gdzieś wybrać. Na narty śnieg żaden. Jechać w góry? Dwa dni na podróż i dwa na pobyt, zupełnie się nie opłaci.

Wtedy Wiśka wpada na pomysł.

– Skoro daleko ci się nie opłaci, zapraszam do Grabówki. Blisko, ładny las, jeżeli spadnie śnieg, jest górka do zjeżdżania, i to całkiem przyzwoita. Sama uczyłam się na niej jeździć. Będzie to jednak możliwe dopiero za dwa tygodnie, bo na razie mam kilka koncertów.

– Propozycja jest atrakcyjna. Tylko co na to twoi rodzice?

– Ucieszą się gościem z „wielkiego świata”. A jeśli grywasz w szachy, to tata będzie wręcz zachwycony.

– W takim razie umowa stoi. Potem pomyślę o godziwym rewanżu.

Wiśka odrobinę zaskoczona, że jej ofensywność dała tak znakomity rezultat, maskuje zadowolenie podniesioną do ust szklanką.

– Cieszę się, że nie wyszedłeś z koncertu.

– Ja także.

Marek się uśmiecha i Wiśka wyraźnie czuje ciepło tego uśmiechu. Wierzy zapewnieniu Marka, wierzy w jego życzliwość.

– Jak to dobrze – mówi – że czasem udaje się trochę to wszystko porozgmatwywać.

– Co „wszystko”?

– Wszystko, co w swojej ekspansywności życie pozaplątywało, powiązało w misterne supełki-węzełki.

Marek rzuca na nią szybkie, czujne spojrzenie. Napotyka wzrok jasny, spokojny. A przecież mówiąc o tym poplątaniu Wiśka zapewne miała na uwadze własne sprawy. Przecież już na samym początku ich znajomości wyznała, że jest mężczyzna, który więzi jej myśli i uczucia, a nie widać tego mężczyzny obok niej. Widocznie jest w psychice Wiśki jakaś zadra, jakieś starannie skrywane miejsce, i tylko przypadkiem to co powiedziała, aż tak przystaje i do jego sytuacji. „Pewnie oboje mamy jednakowo poplątane życie” – myśli. Potem jeszcze, że Wiśka jako artystka być może dotkliwiej niż on wszystko odczuwa. Wspomina jej silną reakcję na widok aktu matki. Czy obecny spokój Wiśki nie jest pozorowany? Jak teraz układa się między matką a nią? Jeśli zaprasza go do Grabówki – chyba dobrze. A może przeciwnie. Nie chce być z rodzicami sama, więc zaproponowała, żeby z nią pojechał. Kolejny raz uśmiecha się do Wiśki.

– Udało ci się coś rozplątać?

– Mnie? Myślałam, że nam. Bo jeśli siedzi się tak przy stole wierząc wzajemnie w swoją życzliwość, to chyba właśnie jest uładzony kawałek świata.

***

Wystarcza jednak, żeby Wiśka wyjechała z Lublina i jej nastrój gruntownie się zmienia.

„Czegóż ja się go czepiłam jak rzep. To zaproszenie – bez sensu. Rodzice pomyślą… I co z tego, przecież nie odwołam. Będę musiała odstąpić Markowi swój pokój, spać na wersalce w stołowym. Przetrzymam. W końcu to tylko parę nocy. Wygłupiłam się i tyle.” Po dojściu do tej konkluzji Wiśka jest na siebie zwyczajnie zła. Wszak po ostatnich przejściach postanowiła kierować się wyłącznie rozsądkiem. I oto gdzie ten rozsądek ją zaprowadził.

Znowu jak tarczą osłania się wspomnieniem pierwszego rajdu z Markiem. „Jakoś żeśmy się wtedy wzajemnie nie pozjadali. Traktował mnie jak kumpla i nie ma żadnych przeszkód, żeby tak było dalej. No, może niezupełnie jak kumpla, jak życzliwą duszę” – poprawia. Tak, życzliwa dusza jest określeniem daleko trafniejszym. Można będzie się nim posługiwać w teraźniejszości i w przyszłości. W końcu Markowi należy się jakiś rewanż za bezinteresowną pomoc w sprawach związanych ze spadkiem po Antarku. Nastawienie Wiśki do przyszłych kontaktów z Markiem ulega kolejnej metamorfozie.

Nie zdziwi nas więc, że kiedy po powrocie z trasy Wiśka dzwoni do Marka, żeby ustalić termin wyjazdu do Grabówki, i słyszy:

– Wisiula, nie mogę jechać. Tak się złożyło, że muszę przez kilka dni opiekować się Mareczkiem.

Ona mówi:

– Zabierz Mareczka ze sobą. Chyba nie zaszkodzi mu pobyt na wsi, na świeżym powietrzu.