3

„Kardiolog! A więc to lekarz. Niezbyt przystojny. Tylko te oczy. Chciałabym mieć takie przeniebieskie oczy. Głupio wyszło. W końcu uratował mi trzy miliony. I dokumenty – to ważniejsze. Należy mu się kolacja. Może nie tylko trzy miliony? Nie zamierzali obejść się ze mną łagodnie. Wciąż czuję tę ściśniętą rękę. To wina Maurycego! Zatrzasnął mu przed nosem drzwiczki. Ciekawe, gdzie mu się tak śpieszyło. Tylko jeśli on jutro nie może, a ja pojutrze ani popojutrze… Trudno. Podziękowałam i wystarczy. No, chyba jednak nie. Jak wrócę, trzeba będzie do niego zadzwonić. Może na wizytówce jest jakiś telefon, prócz tego: „Ocalonej!”

Pokojem idzie księżyc. Jeszcze chwila i dosięgnie skromnie profilowanej ramy, w której tkwi niewielki pejzaż. Zza ściany dobiega głos lektora czytającego dialogi telewizyjnego filmu. Słychać cichutkie tykanie zegarka.

„Mimo tej ręki dobrze mi się grało. Gdzie on siedział? Nie zauważyłam. A przecież miałam pewność, że jest – bo róża. Szkarłatna! Jakby nie pamiętał, że to symbol miłości. Niby skąd lekarz może wiedzieć takie rzeczy? Choć kardiolog – powinien. Powinien wiedzieć o sercu wszystko.”

Księżyc już oświetla pasma pól. Wydobywa z mroku zawieszony nad nimi szmat nieba. Ten obraz namalował Stefan Antarek. Pewnego lata przywędrował do ich wsi z plecakiem, nad którym piętrzyły się składane sztalugi i opakowane w folię blejtramy. Zamieszkał u Mikułów, zaraz obok szkoły. Był już wtedy mocno szpakowaty, a jej, wtedy ośmioletniej, wydawał się całkiem stary. Sławny Stefan Antarek! Tam, na wsi, nikt jednak nie wiedział o jego sławie. Przyjęto go jako jednego z tych „dziwaków bożych” wędrujących poprzez świat. Ludzie, jak to latem, byli zaharowani i tylko dzieci towarzyszyły początkowo malarzowi. Szybko jednak rodzice odwołali te starsze do pomocy. Młodsze, wkrótce znudzone, pobiegły chlapać się w strumieniu albo na poziomki do lasu, albo na jabłka do cudzego sadu (te w cudzym zawsze smaczniejsze), została tylko ona. Siadała gdzieś niedaleko, wspierała łokcie o kolana, brodę na dłoniach i śledziła uważnie ruch pędzla. Malarz, wydawało się, że jej nie dostrzega, aż kiedyś zwrócił się wprost do niej:

– Dlaczego siadasz tak daleko? Nic stamtąd nie widzisz.

– Widzę – powiedziała.

Jednak następnego dnia usiadła bliżej.

– Czyja ty jesteś? – zapytał.

– Swoja.

Spojrzał uważniej.

– Chcesz być malarką?

– Nie. Ja będę grała.

– Na czym?

– Teraz na flecie, a potem na gitarze.

Zajął się obrazem. Dopiero później spytał znowu:

– Rodzice w polu?

– Nie. Tatuś szuka nafty. A mamusia pewnie w warzywniku.

Matka zajęta remontem szkoły, przez pół dnia użerała się z ekipą „fachowców” przywożonych każdego rana nysą z pobliskiego Lubartowa. Wykonywała też różne domowe prace, na które w trakcie roku szkolnego zawsze brakowało jej czasu. Może była zadowolona, że córka nie biega samopas nie wiadomo gdzie, tylko trzyma się malarza.

Wkrótce zresztą zaprzyjaźnili się – matka ze Stefanem Antarkiem – i artysta zaczął przychodzić wieczorem na herbatę, która właściwie bywała skromną kolacją. Ale matce i Antarkowi świetnie się rozmawiało także przy chlebie z masłem i sałatce z pomidorów albo przy fasolce szparagowej posypanej zrumienioną bułką. Ona – Wisia, Wisiula – słuchała tych rozmów ze zdumieniem. Przerastały ją tematem i formą. Nigdy wcześniej podobnych nie słyszała. Gdy ojciec przyjeżdżał, rozmawiali z matką zupełnie inaczej. Mówili o sprawach zwyczajnych, więc bliskich. Nawet kiedy ojciec opowiadał o swoich wierceniach, używając różnych fachowych terminów, było to dla niej bardziej zrozumiałe niż te rozmowy matki z Antarkiem.

Z końcem lata artysta urządził pod ścianą domu Mikułów wystawę swoich obrazów. Ludzie przychodzili oglądać. Cieszyli się rozpoznając miejsca.

– Wybierz sobie, który chcesz – powiedział Antarek. – Przecież malowałaś razem ze mną.

Wybrała ten.

Księżyc już zeszedł z pól. Wysrebrza tylko brzeg ramy. „Trzeba będzie jutro odkurzyć całe mieszkanie. Bezsens. Po co przed wyjazdem odkurzać? Więc co? Pranie? Rozwieszę i zanim wrócę, wyschnie. A wieczorem…”

Wesele! To Mikułowie wydają za mąż Renatkę. Kapela braci Czubińskich gra marsza. Z sieni wyłania się panna młoda w białej przebogatej sukni. Czego tam nie ma! I koronki, i wody, i falbany, i kwiaty. Obok, trzyma ją pod rękę, pan młody Jerzy Surma. Jest w tym samym garniturze, w którym był wczoraj na koncercie. W szczęśliwym uśmiechu prezentuje komplet olśniewającego sztucznego uzębienia, a lewą ręką przytula do piersi skrzypce. Będzie grał w kościele – przed? po ślubie? – „Ave Maria” Gounoda. „Ene, due, ryke, fake – liczy Mirka Rojek – raz, dwa, trzy, gonisz ty!” Puszcza się pędem ulicą pełną barwnych reklam. Kopenhaga? Alborg? Trzeba naprawdę szybko biegnąć, żeby nie stracić Mirki z oczu. A ona nagle zatrzymuje się, obraca – to Olaf. „Dlaczego nie chcesz zostać?” – pyta. Po polsku. Nie swoją śmieszną francuszczyzną. Skoro mówi już po polsku, może będzie mu mogła wszystko wytłumaczyć. Czy ludzie – wszyscy – nie powinni mówić jednym językiem? Ramię w ramię wchodzą do kościoła. Właśnie trwa tutaj koncert. Organy. Skąd tylu miłośników muzyki organowej? Tłum. „Biiis! Biiis!” – wołają. „Nie zagrasz?” – dziwi się Olaf. Podaje jej gitarę. „Nie, nie!” – broni się, cofa. Rozstępuje się pod nią posadzka. Spada w dół. Strach!

To ten księżyc. Przywędrował na poduszkę. Dobrze by było wstać, zaciągnąć – zaciągnąć – zasło…

– Jak ci leci? – pyta żartobliwie Antarek, już całkiem siwy, a wciąż jej przychylny.

– Dobrze!

Bo co odpowiedzieć? Widzi, z daleka korytarzem nadchodzi Danek z artystycznie rozwianą czupryną – smukły, wspaniały – idzie w jej kierunku niedbałym krokiem, udaje, że jej nie widzi. Serce zaczyna łomotać.

– Zaprosi mnie pan na lody? – pyta Antarka.

– Zaproszę. Niech się wszyscy wokoło dowiedzą, że wciąż jeszcze lecą na mnie całkiem młode, sympatyczne dziewczyny.

Danek ich mija, a ona wtula nagle twarz w gors Antarka.

– No, no! – Ogarnia ją ramieniem i poklepuje po plecach. – Nie warto się tak przejmować.

– Warto, nie warto. Warto, nie warto – liczy w płocie sztachety. Jednej brak. Liczyć to miejsce, czy nie liczyć?

Odwraca się zniechęcona. Schodzi nad strumień. Ileż tu niezapominajek! „Niezapominajki to są kwiatki z bajki. Rosną nad potoczkiem i mrugają oczkiem”. Woda, potykając się o leżące na dnie kamienie, srebrzyście w głębi polśniewa. Wiśka pochyla się i widzi zniekształconą przez ruch wody twarz. To wodnica, która patrzy, która wygląda na nadwodny świat. „Witaj! Jak ci tam jest?” Zapewne dobrze. Musi być dobrze w takim świecie bez ostrych kantów. Nie odpowiada. Mały ciernik przecina, przeoruje na pół jej wodniczą twarz. Ach!

– Wisia! Wisiula! – woła matka.

Budzi się świadoma tego wołania. Zaraz po powrocie trzeba będzie pojechać do rodziców – co tam pan Olecki! Gdy wróciła z zagranicy, wpadła tam zaledwie na kilka dni. „Jak po ogień” – powiedziała matka. To znowu Maurycy. „Musimy wykorzystać twoją zagraniczną sławę.” Już miał podpisane kontrakty na kilka najbliższych koncertów i nakręcał dalsze. Dalsze czasowo i przestrzennie, bo gdzieś w Kielcach, Radomiu, a potem nawet w Warszawie. Wiedział jednak, że po pięciu, najwyżej sześciu występach potrzebuje oddechu, paru dni przerwy. Wtedy pojedzie na wieś.

Zatęskniła nagle ostro za rodzinnym domem, który dopiero teraz, kiedy ojciec przeszedł na emeryturę, jest nareszcie tym, czym powinien być przez cały czas. Tylko z kolei nie ma tam jej. Minęła się z ojcem. Widocznie ten dom od początku był na to skazany, żeby być domem, gdzie zawsze na kogoś czekano. Ale o ile jej i matki czekanie na ojca wydawało się czymś naturalnym, to jej czekanie na matkę, która, zdarzało się, wyjeżdżała służbowo do pobliskiego Lubartowa czy do Lublina, niosło zawsze ze sobą ogromną porcję niepokoju. Samotnie spędzana w domu noc stawała się nocą przeogromną. Jabłoń zza okna wyciągała po nią wieloręce gałęzi. Naszczekiwania psów nabierały bezsensownej zajadłości. Narastał stopniowo strach. Narastała także pretensja do nieobecnej matki. Pozostawało płakać. Potem, kiedy już była większa, płakać nie wypadało.

Więc pranie! Trzeba zdjąć powleczenie, które przetrwało całą jej zagraniczną nieobecność. Wyjmuje komplet z błękitnej kory w ciemniejsze niebieskie kwiatki o białych listkach. Leżał przez kilka lat nie używany, czekał. Kiedyś kupiła go za stypendium w nagłym przypływie nadziei, że wróżba starej Cyganki się spełni, że ten dla niej przeznaczony ma jasne włosy i niebieskie oczy, oczy w kolorze tych kwiatków. Właśnie oboje, ona i Danek, rozpoczęli studia na wychowaniu muzycznym UMCS. Przez pierwsze cztery miesiące trzymali się razem. Razem na wykłady, do stołówki, do akademika. Zaczęła wierzyć… To z powodu Danka nie zdawała do konserwatorium, mimo że po tym, jak na konkursie ogólnopolskim zajęła trzecie miejsce, drogę na tę uczelnię miała otwartą. Postanowiła zostać w Lublinie. „Mamusiu – powiedziała – ja nie chcę tak daleko od domu.” Skłamała. To powinno brzmieć: „Ja nie chcę tak daleko od Danka”. Danek nie zaryzykował zdawania do Warszawy. Po tym jak nie wytypowano go na konkurs, zaczął mówić lekceważąco: „Będę uczył małolatów brzdąkać na gitarze”. Jemu już się wtedy sypał złocisty wąs. Nie ona jedna wodziła za Dankiem oczyma.

Tylu innych ma jasne włosy i niebieskie oczy. Choćby Olaf. A także pan Jerzy Surma. Wiśka się uśmiecha. Ten dzisiejszej nocy pojął za żonę Renatkę, nie jest już kawalerem do wzięcia. Jak śmieszne rzeczy potrafią się przyśnić.

A Olaf? „Zastanów się. Napisz i ja zaraz przyjadę” – powiedział. Taki ogromny, ciepły, przyjacielski. Przecież nie jest niska, ale Olaf o całą głowę wyższy. Jak wszyscy bardzo wysocy trochę powolny. O typowej skandynawskiej urodzie. Choć z tą urodą to lekka przesada. Po prostu Olaf Petersen, jeden z tysięcy duńskich Petersenów. On znał niemiecki i angielski. Francuski ledwo, ledwo. Ona – dobrze francuski, ale słabiutko angielski i niemiecki. Prześmieszne były ich rozmowy. Któregoś jednak dnia powiedzieli sobie, że aż do wieczora on będzie mówił tylko po duńsku, a ona po polsku. Podejrzewa, że tego popołudnia Olaf, w swoim ojczystym języku, powiedział jej różne rzeczy, których nie śmiał powiedzieć ani po angielsku, ani po niemiecku. Siedzieli nad filiżankami w przytulnej kafejce i każde mówiło po swojemu. Zadawali pytania, odpowiadali. Odpowiadali jednak nie na pytania zadane, a na wyobrażone. I w pewnym momencie Olaf zaczął recytować. Nie wiedziała, czy to jego własny utwór czy jakiegoś duńskiego poety. Z rytmu wywnioskowała, że to wiersz współczesny, z intonacji, że liryczny. Skończył i podniósł filiżankę do ust. Może chciał ukryć wzruszenie? Lekko zmieszana ucieszyła się, iż nie musi odpowiadać, może powiedzieć, co zechce. Powiedziała: „Za oknem mojego pokoju w rodzinnym domu w Grabówce rośnie jabłoń. Posadził ją tam mój ojciec, kiedy przyszłam na świat. Wciąż jeszcze, rok po roku, rodzi pyszne złote jabłka”. Powiedziała to po polsku. W innym, zrozumiałym dla Olafa języku zarówno „jabłka” jak i „rodzi”, wobec przypowieści o pierwszych rodzicach, mogłyby mieć posmak aluzyjny, a ona tylko osłoniła się przed Olafem wspomnieniem rodzinnego domu jak tarczą.

Błękitne powleczenie wygląda naprawdę pięknie. Olaf ma jednak oczy jaśniejsze i w innym odcieniu. Nawet takie okruchy są przydatne, żeby trwać w swoim nie umotywowanym sprzeciwie. Olaf – radca prawny renomowanej firmy handlowej. Jeśli nie filar, to na pewno filarek duńskiego wielkiego biznesu. Taki budzący absolutne zaufanie. Skąd nagle wziął się w jej życiu i pozwolił uwierzyć, że jest kobietą godną zainteresowania? Czy rozmawiałaby tak swobodnie, tak swobodnie by się zachowała wobec tego swojego obrońcy sprzed kilku dni, gdyby nie Olaf? Wiśka włącza pralkę i idzie przygotować śniadanie. Płatki owsiane, plasterek szynki, jabłko – na razie wystarczy. Co by powiedział Olaf, gdyby zaproponowała mu takie śniadanie? Nie należy do kobiet, które potrafią dogodzić męskiemu podniebieniu. Ani do tych sensownie gospodarzących finansami – być może jest to związane z nieregularnością jej dochodów. Nie należy też do kobiet o rozbudzonych instynktach macierzyńskich. Czy w ogóle da się pogodzić pasję artystyczną z trudami macierzyństwa?

Tutaj wypada zwrócić uwagę, że Wiśka w swoich rozważaniach na temat własnego nieprzystosowania do roli żony zupełnie pominęła pewną istotną dziedzinę, a mianowicie: seks.