Serce wycięte w korze
Kiedy go pochowano, zostały po nim różne rzeczy rozproszone po świecie.
Sakiewka uszyta z cholewy czarnego giemzowego buta, podarowana jako symboliczny prezent przyjacielowi, co wyjeżdżał w daleką podróż za ocean.
Palma wyhodowana z pestki daktyla przywiezionego z Turcji, dokąd wybrał się pewnego lata i wrócił z dwiema złotymi obrączkami, kożuchem, paczką fig i paczką daktyli.
Jelonek z korzenia sosny w sieni pewnej leśniczówki na Roztoczu, a w mostku nad Tanwią dwa okrąglaki przybite za pomocą poręcznego granitowego kamienia, który dotychczas leży na prawym brzegu rzeki pod krzakiem czarnego bzu.
Palma rosła tak bujnie, że w końcu była już za duża do spółdzielczej kawalerki. Została przekazane do osiedlowego domu kultury, gdzie nadal czuje się doskonale w symbiozie z grupą „nieprzystosowanej” młodzieży, która przesiadując wytrwale na półpiętrze, strząsa popiół z papierosów do obszernej donicy.
Zostało też po nim serce wycięte scyzorykiem w korze wiązu jeszcze wówczas, kiedy pień drzewa miał obwód zaledwie czterdziestu centymetrów, a przy nim stała ławka, już wtedy nienowa, więc mając do wyboru dwa tworzywa: drewno stare, w rozpadzie, i drzewo młode, żywe, wybrał to ostatnie w słusznym przewidywaniu, że przetrwa równie długo jak uczucie, które przepełniało jego serce.
W pewnym mieszkaniu jest półka zrobiona przez niego z pary starych nart, a przez to jedyna w swoim rodzaju, oryginalne, w przeciwieństwie do tego serca w korze, które powielane w nieskończoność przez minione i przyszłe pokolenia jest czystym okazem kiczu.
Sakiewkę wręczył Markowi na dworcu lotniczym razem z życzeniem, aby zawsze była pełna brzęczących złotych monet. Zastrzegł, że kiedy przyjaciel powróci, moneta o najwyższym nominale będzie przeznaczona na zakup trunku, który wypiją z okazji ponownego spotkania. Czterdzieści minut później ogromny odrzutowiec, przy którym podróżni wyglądali jak krasnoludki, połknął małe istotki i zniknął. Nagle oboje osieroceni, on i Marta, stali jeszcze przez jakiś czas ze wzrokiem zatopionym w niebie, a potem w milczeniu poszli, gdzie przywożąc ich na lotnisko postawił na parkingu nowo zakupionego małego fiata.
W jednej z szuflad została teczka, w której składał pisywane od czasu do czasu wiersze. Nigdy ich nikomu nie pokazał, ale też nigdy nie wyrzucił, bo były w jakiś sposób częścią jego samego. I tak jak trudno jest się rozstać z własną ręką, a nawet z czubeczkiem własnego palca, równie trudno jest się rozstać z wierszem, co niespodzianie wychynął z głębi serca.
Marek zza oceanu nie wrócił. Ale sakiewka, jak donosił, napełniała się powoli złotymi krążkami zbieranymi z okazji kolejnych urodzin jego dwu amerykańskich córek jako ich symboliczny posag.
Jelonek nadal stoi w chłodzie sieni, przypominając urodziwej leśniczynie platoniczny romans pewnego upalnego lata — mężczyznę o ciemnych falistych włosach, który uważnym spojrzeniem śledził ją krzątającą się po kuchni w kręgu wieczornej lampy albo z ganku przed domem sypiącą gestem księżniczki ziarno dla kur i perliczek. Wśród ptactwa był jeden paw z przepysznym, świetlistym bogactwem ogona. Kiedy mężczyzna pod koniec lata odjechał, znalazła pawia martwego, leżącego przy pomalowanym na zielono płocie. Opuścili ją jednocześnie.
W sercu wyciętym scyzorykiem w korze wiązu były dwie litery. Skrót imion dwojga, co mieli już być zawsze, po kres życia razem. I o ile nie pomylił się co do trwałości symbolu, który ciągle jeszcze i przez długie lata będzie się rozrastał wraz z korą drzewa, pomylił się co do uczuć, bo dziewczyna, mogąc wybrać między nim a drugim, wybrała tego drugiego.
Narty, z których zrobił półkę, były w kolorze czerwonym. Toteż różnobarwne książki na tej czerwonej półce, gdzie stoją także trzy śmieszne kaktusy, tworzą razem bardzo wesołą całość, kontrastując od dłuższego już czasu z nastrojem właścicielki mieszkania.
Natomiast palma, o której mniemał, że będą pod nią siadywać oboje, jest dla tych „nieprzystosowanych” nie tylko namiastką dalekich egzotycznych krajów widywanych przez nich w narkotycznych snach, ale tworząc zieloną pierzastą kopułę izoluje ich od reszty świata, zamyka w przychylnym kręgu chroniącym przed brzydotą standardowego wnętrza.
W pewnym cienistym sadzie, szumiącym przez całe lato muzyką pracowicie się krzątających pszczół, pozostała jabłoń zaszczepiona przez niego, który w ogrodnictwie nie miał przecież żadnej praktyki poza wyhodowaniem wspomnianej palmy. Ale na prośbę gospodarza, chcąc wybawić go z kłopotu, przeczytał ze starego podręcznika sadownictwa odpowiedni rozdział, a potem założył i przybandażował zrazy do konarów zdziczałej jabłonki, jak bandażuje się zraniony nożem palec.
Most nad Tanwią wchłonął dwa okrąglaki i dziś już trudno odróżnić, które z nich były przybite później za pomocą poręcznego granitowego kamienia.
Czerwone narty, zanim zostały półką, przez długi czas służyły Marcie. Kiedy zjeżdżali we troje z Butorowego Wierchu, ich czerwień jaskrawo migała na śniegu wraz z szafirowym skafandrem dziewczyny i złotem ślizgających się po nim włosów. On i Marek mknęli obok. A potem było długie, uporczywe podejście, aż krew zaczynała głośno tętnić w uszach, a na policzkach Marty wykwitały dwie czerwone róże konkurujące z czerwienią nart. Wieczorami pisywał wiersze: „Róże na śniegu, róże najwonniejsze…” albo: „Szczyty są zimne, wyniosłe, dalekie / Za to w dolinie kwitnie wielka miłość”. Któregoś kolejnego dnia obudził się i nie zastał Marka w pokoju. Wybiegł na taras. Na czystej płaszczyźnie nowo opadłego śniegu wydeptane było nartami gigantyczne MM.
Jabłoń zaszczepił dwa lata później. Został uznany za jej chrzestnego. Każdej kolejnej jesieni wracał z sadu z plecakiem pełnym dorodnych owoców. Ułożone rzędem na regale, aż do Bożego Narodzenia wydzielały specyficzny piękny aromat. Ogromne złote kule.
„Zgaduj-zgadula, w której ręce złota kula?” Gdy siedzieli razem na ławce pod wiązem, dziewczyna wyciągała ku niemu małe piąstki, które wzruszały go do ucisku w krtani, i kazała zgadywać, gdzie jest cukierek-groszek. Wybierał jedną z dłoni, otwierał ją miłośnie, a potem z jej wnętrza, wargami, scałowywał odrobinę cukrowej słodkości barwionej na czerwono, biało lub czekoladowo. Pragnienie, żeby tym razem groszków było jak najwięcej, nieomal rozrywało mu serce.
Podobnego ucisku w krtani i bólu w sercu doznał na widok dwu gigantycznych M wydeptanych w śniegu, i doznawał zawsze, ilekroć Marek pisząc z dalekiej Ameryki list, pytał w jednym zdaniu: „A co tam słychać u Marty?” — bo już od dawna M(arta) i M(arek) ze sobą nie korespondowali. Czerwone narty wykonując kristianię pojechały — według niego — nie w tym co powinny kierunku, poniosły właścicielkę na cierniowy krzak, po wpadnięciu w który długo, cierpliwie trzeba wydłubywać kolce, a potem się okazuje, że ciągle jeszcze wszystkich się nie wyjęło.
Nie zdawała sobie sprawy piękna leśniczyna o urodzie tureckiej księżniczki, że niemal jej nie widział, że jego myśli były daleko, przy tamtej, złotowłosej. A jednak, śledząc ją wzrokiem krążącą w kręgu wieczornej lampy doznawał ulgi. Ów taneczny ruch jak bandażem owijał jego serce. Cisza akcentowana głosami nocnych ptaków podchodziła do otwartych okien, drgała na skrzydłach ćmy. Bał się dnia, kiedy trzeba będzie wyjechać, zostawić tę ciszę za sobą.
Złote obrączki przywiezione z Turcji z myślą, że rok później, po dyplomie, wsunie jedną z nich na serdeczny palec Marty (a nie był jeszcze w stanie wtedy przewidzieć wspólnego wyjazdu na zimowy obóz w Tatry i MM wydeptanych pod koniec drugiego tygodnia na śniegu), włożył do tej samej szuflady, gdzie wcześniej chował wiersze. Ot! jeszcze jedna bolesna pamiątka. Dopiero dużo później sobie uprzytomnił, że zaniedbał mówić dziewczynie o swojej miłości. Przepełniała tak po brzegi jego serce, iż wydawała mu się absolutną oczywistością i nie był w stanie pojąć, że Marta, studiująca w innym mieście, nie tylko nie musiała w nią wierzyć, ale nie musiała nawet o niej wiedzieć. Mogła sądzić, że nie należy brać zbyt poważnie pierwszych nieśmiałych zalotów sztubaka i tego wyciętego w korze serca w środku z dwoma literami: z M o krzywym prawym boku i A zbyt chudym w stosunku do drugiej litery.
Pomysł obdarowania przyjaciela sakiewką powstał w chwili zadumy nad prawie nowym butem, od którego oderwała się podeszwa. Zrezygnował z reklamacji. Wyszukał wzór sakiewki noszonej przez średniowiecznych mieszczan i żaków i według tego wzoru, z dużym nakładem wysiłku i staranność, wykonał ów użyteczny przedmiot.
Natomiast półkę z nart zainstalował cztery lata później, po zniesieniu stanu wojennego. Już było wiadomo, że Marek nie wróci. Nadesłał waśnie list, w którym donosił o zawarciu małżeństwa i narodzinach pierwszej córki. Ten list w dwa dni później zawiózł Marcie, ale ona już wiedziała. W kącie przedpokoju stały czerwone narty o porysowanych zdartych spodach. Zaproponował, że zrobi z nich nad tapczanem półkę na ulubione książki.
Jelonek z korzenia sosny zostawiony kiedyś w sieni leśniczówki miał charakterystyczny płochliwy skręt szyi. Zanim jeszcze przyciął korzeń, nadając mu kształt zwierzęcia, zauważył w nim ten ruch przypominający ukochaną i teraz, gdy po kilku latach znowu ją zobaczył, z głębokim wzruszeniem odkrył na nowo ów spłoszony gest, obfitość złotych włosów nad wysokim czołem i bolesną zmarszczkę w kąciku łagodnie zarysowanych ust.
Mały fiat okazał się niezwykle przydatny. Te osiemdziesiąt kilka kilometrów między jego a Marty miejscem zamieszkania to było tylko nieco więcej niż godzina drogi. Przed kolejnym wyjazdem wyjął z szuflady leżące tam od lat dwie złote obrączki i wsunął je do kieszeni marynarki.
Pozostał po nim także wrak małego jasnoszarego fiata, który na trzydziestym drugim kilometrze zmoczonej przelotnym deszczem jezdni przydusiła do bariery mostu przyczepa ciężarówki po brzegi załadowana pustakami.