1

– Mama! Mama! Patrz, on się wcale nie rusza!

Wyglądam oknem. Po drugiej stronie drogi tyłem do mnie stoi sześcioletnia córka Kalickich, właścicieli kurzej fermy i patrzy na coś, co prawdopodobnie znajduje się w rosnących tam krzakach. Obok niej szczeniak – odkąd go dostała, nie rozstaje się z nim ani na chwilę. Piesek stoi na sztywnych łapkach, w pozie charakterystycznej dla psów, które natknęły się na jakieś niepokojące zjawisko. Jeżeli to nie chodzi o niego, to o co? Zaintrygowana przekraczam próg, rozglądam się – matki małej w pobliżu nie widać. Otwieram furtkę i podchodzę.

Mężczyzna leży w pozycji embrionalnej, odwrócony do nas plecami. „Nieźle się zaprawił od rana” – myślę. Nie mam o swoich sąsiadach wygórowanego mniemania. Przechylam się, żeby zajrzeć mu w twarz, rozpoznać. Wtedy dostrzegam muchę gnojową na powiece. Strumyk chłodu zaczyna mi ściekać powoli od gardła do żołądka.

– Gdzie twoja mama? – zwracam się do małej.

– Z kurczakami.

W oczach dziewczynki zauważam niepokój. Widocznie czuje instynktownie, że coś nie jest w porządku.

– No to wracaj do domu. Ten pan jest chory. Zaraz zawołam lekarza. A ty nie odchodź tak daleko.

– Reksio mi uciekł. Musiałam go złapać. – Bierze pieska na ręce i odbiega.

Teraz już mogę dokładniej przyjrzeć się mężczyźnie.

Jest ubrany w szary garnitur, jakby trochę za elegancki na tę porę dnia i na tę okolicę. Wrażenie to pogłębia jeszcze biała koszula i krawat. Wygląda jak przedstawiciel banku albo komiwojażer, ale teczki ani walizki nie widać. Pewnie ktoś stuknął go w głowę i obrabował. Ot, tak prawie naprzeciwko mojego domu. Ciarki przechodzą mi po plecach. Odruchowo się rozglądam. Ale jeśli ktoś tu uprzednio gościł, nie czekał, aż zostanie zauważony. Na twarz mężczyzny nie mam ochoty drugi raz spojrzeć, biorę go jednak za nadgarstek. Ręka jest już zupełnie sztywna i zimna. Czas zadzwonić na posterunek.

Słuchawkę podnosi i przedstawia się ktoś, kto właśnie krztusi się ze śmiechu, więc brzmienie nazwiska mi umyka. Zaraz przestanie się śmiać – myślę i w kilku zdaniach nakreślam sytuację. Przez dobrą chwilę milczy. Pewnie się zastanawia, czy go nie nabieram, a potem prosi o zreferowanie sprawy jeszcze raz. Robię to wolniej i dokładniej, co brzmi, jak bym podejrzewała, że po tamtej stronie trzyma słuchawkę ktoś wyjątkowo mało rozgarnięty.

– Zaraz przyjeżdżamy – mówi urzędowym tonem. Chyba już stracił ochotę do śmiechu.

Stoję wsparta o płot i czekam na przyjazd ekipy śledczej. Zgodnie z tym, co znam z powieści i filmów, powinna się ona składać z inspektora policji, lekarza i jeszcze paru innych.

Nic takiego nie następuje. Po dziesięciu minutach przyjeżdża na rowerze jeden jedyny przedstawiciel władzy. Jest to człowiek młody i dosyć pulchny. Nie mam pojęcia, dlaczego przez telefon mówił o sobie w liczbie mnogiej.

– Pani dzwoniła na posterunek?

– Ja. – I nie dodaję nic więcej, bo niby dlaczego miałabym mu ułatwiać czynności służbowe, niech się wprawia.

– I gdzież to ciało? – Jest w tym porcja drwiny.

Nie odpowiadam. Nie lubię, jak ktoś bierze mnie za idiotkę. Kierunek wskazuję ręką.

Stawia rower pod płotem i bez pośpiechu przechodzi ukosem na drugą stronę drogi. Pochyla się i szarpie tamtego za ramię.

– Hej! Obywatelu!

– Ciała nie należy dotykać przed przybyciem ekipy śledczej – wspominam od niechcenia.

Ale on już zauważył, że to trup i gwałtownie się do mnie obraca. Moja chłodna uwaga dziabie go wprost w pobladłą twarz. Stoi tak przez chwilę nieruchomo, jak by nie miał pojęcia co dalej. Podchodzi i patrzy na mnie wyraźnie wstrząśnięty.

– To pani go znalazła?

– Już mówiłam, że znalazła go córka Kalickich.

– Dlaczego jej pani tu nie zatrzymała?

– Ponieważ ma dopiero sześć lat. Uznałam za wskazane wysłać ją jak najszybciej do domu.

– No tak – i zapatrza się na mój płot niezbyt przytomnym wzrokiem.

– Już pan dzwonił do powiatu?

Jakby się obudził.

– Nie. Jeszcze nie. Myślałem, że to żart. A potem, że pijany. Musiałem sprawdzić.

– Telefon jest na dole, w pracowni. Może pan skorzystać.

Wraca po kilkunastu minutach. Siadamy na ławce przed domem i czekamy.

– To ktoś miejscowy? – pyta on po chwili.

Rzucam w jego kierunku zdumione spojrzenie. Kto jak kto, ale policjant powinien znać ludzi w swoim rejonie. Przy tej okazji zauważam, że ma wyjątkowo długie i gęste złociste rzęsy.

– Mieszkam tu zaledwie od pięciu miesięcy, znam tylko najbliższych sąsiadów. Tego człowieka nie.

– Ja też pracuję tutaj dopiero od pięciu miesięcy. Trzeba by chyba sprowadzić sołtysa. Tak, pojadę po sołtysa. Będzie pani miała na niego oko? – Wskazuje brodą krzaki.

– Nie wydaje mi się, żeby uciekł.

– Ale żeby go nikt nie ruszał.

Sam go ruszyłeś – myślę, nie mówię nic.

On już wsiadł na rower i pomknął, o ile ów pojazd nadaje się do mknięcia.

Wraca z sołtysem za mniej więcej dwadzieścia minut. Sołtys także na rowerze. Ten środek lokomocji jest w okolicy dość rozpowszechniony. Sołtys spluwa w bok trzy razy – czyżby od uroku? – i kręci głową.

– No, nie wiem. To chyba nikt tutejszy.

Wkrótce nadjeżdża oczekiwana ekipa. Trzech. I kierowca. Pierwszy pstryka kilka zdjęć. Drugi z papierosem w zębach, dzięki czemu bardziej odpowiada książkowemu czy filmowemu obrazowi inspektora policji, rozgląda się badawczo dokoła. Po mnie zaledwie przemyka wzrokiem, jak bym była częścią krajobrazu. Lustruje krzaki, pochyla się nad denatem, a potem ustępuje miejsca trzeciemu, który podejmuje czynności wskazujące, iż prawdopodobnie jest to lekarz.

Ten z papierosem przez chwilę się przygląda, potem zamienia kilka zdań z miejscową władzą, czyli sołtysem i posterunkowym, wreszcie raczy zauważyć moje istnienie. Podchodzi.

Nie zawiódł moich nadziei. Reprezentuje typ silnego mężczyzny (dowodzi tego mocno zarysowana szczęka). Jest opalony (może po urlopie bądź śniady z natury), o jasnych przenikliwych oczach. Niestety w cywilu. A szkoda, bo jeśli w porzekadle „Za mundurem panny sznurem” jest trochę prawdy, to w jego przypadku „sznur” mógłby być całkiem długi. Ów rodzimy Marlowe spogląda na mnie badawczo i przedstawia się:

– Podinspektor Kurczyk z wojewódzkiej.

Natychmiastowe skojarzenie z kurczakiem i pobliską fermą jest tak nieodparte, że z trudem tłumię w gardle niestosowny chichot.

– Miło mi, Borowska – mówię, zanim zdążyłam pomyśleć, że okoliczność towarzysząca zawarciu znajomości bynajmniej nie jest miła. Co się jednak rzekło, to się rzekło.

– Pani znalazła ciało?

– Nie.

– Ale pani zawiadomiła posterunek?

– Tak.

Patrzy na mnie przez chwilę z zastanowieniem i rzuca jakby od niechcenia:

– Ciekawe, dlaczego nie chce pani z nami współpracować.

Zaskakuje mnie.

– Ciekawe, na jakiej podstawie wysnuł pan taki wniosek.

Jak na to zaskoczenie, jest to całkiem celna riposta.

– Pani odpowiedzi są nader zwięzłe.

Użyciem tego „nader” zaskoczył mnie po raz drugi.

– Ale precyzyjne.

Rozgląda się po okolicy i ni z gruszki, ni z pietruszki pyta.

– Pani dawno tu mieszka?

– Od pięciu miesięcy.

– Kupiła pani ten dom?

– Dostałam w spadku po ciotce.

– I chce pani tu mieszkać na stałe?

– Na razie tak.

Jego drobiazgowe zainteresowanie moimi planami życiowymi wydaje mi się niestosowne. Chyba że jest to zawoalowana aluzja, iż jeśli nie będę chętniej „współpracowała”, to on się postara, żebym zamieszkała gdzie indziej.

– A czym się pani zajmuje?

Jego wzrok wędruje w kierunku, gdzie pod wiatą stoi mój mały fiat.

– Pisaniem.

Spogląda nagle zainteresowany.

– Pisaniem czego?

– Pisaniem książek. Może jednak przejdziemy do tematu właściwego.

– A jesteśmy przy niewłaściwym? – Niby to się dziwi. Na jego supermęskich wargach zawisa cień uśmiechu.

Zimny drań – stwierdzam w myśli. Co to dla takiego śmiać się w obecności trupa.

– Przecież wypadek zdarzył się w bezpośrednim sąsiedztwie pani domu.

Dlaczego określa to jako wypadek? Samochody tą drogą nie jeżdżą. Czyżby miał jakieś podstawy?

Zbliża się ten trzeci, którego wcześniej trafnie uznałam za lekarza, bo mówi:

– To mogło nastąpić między dwudziestą trzecią a drugą. Wyraźnych obrażeń nie widać. Więcej po sekcji. – Widocznie też ma zwyczaj mówić zwięźle i na temat.

Po chwili podchodzi pierwszy.

– Dokoła nic. W kieszeniach tyle. – Wyciąga dłoń z czerwoną zapalniczką i dwoma monetami. Kolejny niegadatliwy.

Zaczynam rozumieć, że mój Marlowe może mieć dość tego zwięzłego wyrażania się i wyłącznie na temat. No cóż, chyba prowadzi jakieś pozasłużbowe życie, w którym ma okazję się wygadać, choćby do żony. Spoglądam na jego dłonie, obrączki nie ma, ale może jej po prostu nie nosić.

Właśnie podjeżdża nyska. Zabierają denata. Lekarz wsiada razem z nimi.

– Rozejrzyjcie się z tutejszym orłem nieco dalej – mówi Marlowe – a my sobie jeszcze chwilę porozmawiamy. – I zwraca się do mnie: – Zaprosi mnie pani na ławkę?

– Proszę.

Odstępuję od furtki i idę przodem. W myśli starannie notuję szczegóły nadające się do wykorzystania w pisanej właśnie powieści. Na pewno wykorzystam długie, gęste, złote rzęsy miejscowego. Takie rzęsy u policjanta to cecha, przyznacie, dość oryginalna. Marlowe, jak na razie, nie dostarczył mi ciekawego materiału literackiego poza tymi dwoma momentami zaskoczenia.

– Może pan się czegoś napije?

Powinien odmówić. Bądź co bądź jestem osobą podejrzaną. Ale on bezczelnie odpowiada:

– Jeśli ma pani coś zimnego…

Jest już po dziesiątej i słońce zaczęło dobrze przypiekać. Nieboszczyka zabrali w samą porę. Przynoszę dwie szklanki kompotu – mam nadzieję, że nie spodziewał się drinka z lodem – siadam i stawiam szklanki między nami wyznaczając ostro granicę.

– Jakiego rodzaju książki pani pisze? Naukowe?

– Kryminały.

– No proszę – unosi brwi – jaki zbieg okoliczności. Pisze pani kryminały, a tu kryminał pod samym domem. – Brzmi to zdecydowanie dwuznacznie.

– Widocznie muzy postanowiły zapłodnić moją wyobraźnię porcją nowych wrażeń. Pan także jest ich cząstką.

Nie udaje mi się go speszyć.

– Wietrzę w tym niebezpieczeństwo. – Kręci głową, potem upija kompotu. – Pyszny! – I ciągnie dalej: – Słyszała pani, co powiedział lekarz. Czy w czasie możliwej śmierci denata nic nie zwróciło pani uwagi?

– Absolutnie nic.

– A co pani w tym czasie robiła?

– Otrułam pewnego mężczyznę. Ciało znaleziono przy drodze.

I tu mnie zatyka. Uprzytomniam sobie zbieżność wydarzeń między tym, co spłodziłam wczorajszego wieczoru, a rzeczywistością. No, może nie pełną zbieżność. Tego chyba trzepnięto czymś w głowę.

– Czym pani go otruła? – zainteresowuje się Marlowe.

– Jeszcze nie przeprowadzono sekcji. – Tylko tego brakuje, żebym mu zaczęła opowiadać swoją powieść.

Przez chwilę milczy.

– To mogłaby być szklanka kompotu.

– Dziękuję za ciekawy pomysł literacki.

Najwidoczniej zgodnie z moją intencją zrozumiał drwinę, bo mówi z przesadnie ciężkim westchnieniem:

– No cóż, ja nie pisuję kryminałów.

Po obu stronach alejki prowadzącej do furtki panoszy się nasturcja o pomarańczowych i czerwonych kwiatach. Polatują nad nią dwa puchate trzmiele.

– Jak tu cicho – rozgląda się dokoła – a przecież to środek dnia.

Domek ciotki stoi samotnie poza wsią, przy drodze prowadzącej do pobliskiej kolonii. Właśnie ta jego lokalizacja sprawiła, że postanowiłam się tu zaszyć. Nie jestem osobą towarzyską. Zresztą do powiatu jest zaledwie osiem kilometrów.

– Taaa – stwierdzam niezbyt błyskotliwie, jednocześnie nasłuchując. Rzeczywiście, nic nie słychać poza dalekim naszczekiwaniem psa i buczeniem trzmieli nad nasturcją.

– Chyba nie przechodzi tędy zbyt wiele osób?

– Więcej przejeżdża na rowerach, ale też nie za wiele. Kilkoro dzieci do szkoły, ktoś do sklepu. – Pomyślałam, że to tłumaczy, dlaczego wcześniej nikt nie zwrócił uwagi na ciało.

– Mógłbym przeczytać to, co pani wczoraj napisała? – raczej prosi niż żąda.

Obruszam się.

– To tak, jakby pan chciał, żeby malarz pokazał panu ledwo zaczęty obraz.

Reaguje niespodziewanie, wyraźnie się zmieszał. To mi zamąca nieco wizję silnego mężczyzny. Zaraz jednak się opanowuje i sucho stwierdza:

– A więc nie widziała pani ani nie słyszała nic, co by pomogło w ustaleniu okoliczności śmierci tego człowieka.

– Niestety nie. Zaraz po jedenastej poszłam spać, a z zasypianiem nie mam problemów.

Dopija resztę ze szklanki i wstaje.

– Przygotujemy protokół i przedstawimy do podpisu. Dziękuję za kompot i informacje. Do widzenia! – Skłania głowę w pożegnalnym geście.

Podąża do samochodu krokiem sprężystym, wsiada. Po chwili dołącza do niego ten z aparatem oraz miejscowy orzeł. Za samochodem podnosi się chmurka lessowej mączki.

I tak dzielny Marlowe znika z mojej posiadłości i mojego życia. A szkoda, jest naprawdę przystojny.