14
Siedzimy pod jabłonką, Kaśka jako gość na leżaku, ja na krześle, i zajadamy jagody. Ów jabłonkowo-jagodowy paradoks pochodzi stąd, że kupiłam od wracających z lasu dzieci dwa litry jagód. Teraz zaczęłyśmy je zjadać, ale już widać, że tak za jednym zamachem sobie z nimi nie poradzimy.
Kończymy właśnie po pierwszej kompotierce, kiedy nadjeżdża Jacek. Za moment ukazuje się na ścieżce i Kaśka woła poufale:
– Tutaj, panie Jacku! Tutaj!
Jacek skręca za dom, trzymając pod pachą pakunek, który zapewne jest nie czym innym jak oprawioną już akwarelą.
Po powitaniach Kaśka natychmiast pyta, co w opakowaniu jest i zażycza sobie obraz zobaczyć. Jacek usuwa papier, opiera akwarelę o pień jabłoni. Obie przez to zyskują na urodzie. Kaśka gapi się jak sroka w gnat, w końcu pyta niezbyt inteligentnie.
– Skąd pan to wziął?
A kiedy Jacek milczy, bo co niby na tak postawione pytanie ma odpowiedzieć, dodaje:
– Widzi pan, ja jestem historykiem sztuki. Żeby zarobić na chleb, o co coraz trudniej, prowadzę z mężem galerię. Interesuje nas dobre malarstwo, ciągle jeszcze się sprzedaje. Kto jest autorem tego pejzażu? Chyba nie znam tego twórcy.
– Znasz, Kasiu, znasz – wtrącam.
Spogląda na mnie pytająco, potem na zmieszanego Jacka, potem znowu na mnie – potakując przymykam oczy.
– Pan? – pyta z niebotycznym zdumieniem.
– Aż tak bardzo na to nie wyglądam? – Jacek ściąga brwi.
– Ależ nie… – Patrzy nadal na obraz spojrzeniem profesjonalisty i uśmiecha się. – Zamawiam na razie cztery. Dwa będą u nas, dwa damy do Warszawy. Współpracujemy z jedną z warszawskich galerii. Myślę, że w ciągu dwu miesięcy powinny zostać sprzedane.
– Ja nie jestem producentem pejzaży. Nie mogę zrealizować tego zamówienia – rzuca oschle Jacek. Czyżby pozował na obrażonego artystę?
– Ha! Ha! – śmieje się Kaśka. – Już ja was znam. Niech no pan dobrze w domu poszuka, pogrzebie za szafą, w pawlaczu, za wersalką, na pewno coś pan znajdzie. Na początek naszej współpracy dostanie pan jagód.
Nie czekając na zgodę wstaje i idzie po trzecią kompotierkę.
Patrzę rozbawiona na Jacka. Po jego minie widać, że czuje się idiotycznie.
– Nie ma rady. Musisz ulec. Kaśka nie popuści. – Kiwam głową z udanym współczuciem.
– Nie ulegam kobietom – stwierdza kategorycznie.
O, niech cię…– myślę, a mówię:
– Jak tam chcesz. Moim zdaniem nie ulegniesz kobiecie tylko właścicielce galerii sztuki. A sądzę, że na wyrabianie sobie renomy artystycznej wcale nie jest za wcześnie.
Nic na to nie odpowiada.
– A słyszałeś o tym morderstwie na dyskotece w Borku? – I zaraz sobie uprzytomniam, że w taki właśnie sposób zginął przed laty jego przyjaciel. Nie jest to najwłaściwszy temat do rozmowy.
– Owszem, słyszałem. Właśnie pomagam koledze przesłuchiwać świadków – mówi całkiem spokojnie.
– Nie przeszkadza ci to w prowadzeniu własnego dochodzenia?
– Przeciwnie. Mam pretekst do przesłuchania wielu osób, których wcześniej nie miałem podstaw przesłuchiwać. Dlatego przyjechałem. I to jeszcze potrwa kilka dni.
– Łączycie ze sobą te oba zabójstwa?
– A powinniśmy?
Tak właśnie można się dogadać z policjantem.
Wraca Kaśka i zaczyna wsypywać do kompotierki jagody.
– Niech pan sobie przyniesie krzesło.
– Dziękuję, wystarczy trawa. – Jacek zajmuje miejsce siedzące w cieniu jabłonki.
Przez chwilę jemy w milczeniu. Ach, jakież te jagody są dojrzałe i pyszne!
– Jak poszło na wybrzeżu? – Pytanie zadaję, nim Kaśka zdążyła wrócić do interesującego ją tematu.
– Całkiem dobrze.
Domyślam się, że na więcej raczej sobie nie pozwoli, więc aby nie dopuścić jeszcze Kaśki do głosu, opowiadam mu o nie najweselszych kolonijnych przypadkach wywiadowcy Dariusza S.
– Nie widzę problemu. Poślemy do kierownictwa kolonii list potwierdzający udział Darka w śledztwie oraz jego świetne wyniki, z prośbą o publiczne odczytanie na apelu, z pieczątką moją, a może nawet komendy. Trzeba go tylko napisać.
– Genialnie! – Jestem szczerze uradowana. – Kończymy jagody i idziemy redagować tekst. Potem poszukamy odpowiedniego miejsca na obraz i od razu go zawiesimy.
Zgodę wyraża skinieniem głowy i uśmiechem. Wyraźnie już nieco odtajał. Może to jagody poprawiły mu tak skutecznie humor – kończy właśnie drugą kompotierkę.
– Nawet z pana pomocą nie zdołałyśmy sobie z nimi poradzić – wzdycha melancholijnie Kaśka.
– Jutro też jest dzień – rzucam filozoficznie.
Idziemy do pracowni. Zasiadam przy komputerze.
– Proszę o propozycje.
Przez chwilę oczekuję na lawinę pomysłów, bezskutecznie, a potem piszę:
Oświadczam, że Dariusz Sawicki, lat 12, brał aktywny udział w prowadzonym przeze mnie śledztwie i z powierzonego mu zadania wywiązał się bez zarzutu, demaskując przestępcę zagrażającego przez swoją bezmyślność zdrowiu innych osób. Należy podkreślić, że zadanie to zrealizował samodzielnie. Proszę Kierownictwo kolonii o odczytanie tego listu publicznie na apelu. W ten sposób pragnę podziękować Darkowi za współpracę i właściwą postawę obywatelską.
Odczytuję tekst głośno i spoglądam pytająco na Jacka.
– Myślę, że przejdzie.
– Zaraz wydrukuję, a wy przez ten czas popatrzcie, gdzie zawiesić obraz.
Kaśka, jak to profesjonalistka, nie potrzebuje się wcale rozglądać, w jednej chwili podchodzi do ściany, zdejmuje wiszące tam kwiaty namalowane przez pewną malarkę prymitywistkę i każe Jackowi zawiesić własne dzieło. Prezentuje się wspaniale.
Jednak nagle przychodzi mi do głowy, że kiedy pracuję i tak nie widzę świata. Tamten obraz stanowił po prostu część umeblowania. Od czasu do czasu zatrzymywałam na nim wzrok, ale nie bywał przedmiotem kontemplacji. Pisząc, nie mam na kontemplację czasu. Akwarela Jacka powinna wiesieć na górze. Tam, gdzie planowałam od początku. Kładę się wieczorem – mogę popatrzyć. Wstaję – mogę popatrzyć.
– Nie. Jednak nie. Zabieram ją na górę, chcę ją mieć tylko dla siebie.
– Majka, to naprawdę najlepsze miejsce. – Kaśka mówi z takim przekonaniem, że żadna klientka by się jej nie oparła.
Nie jestem klientką.
– Możliwe. W takim razie będzie wisiała na miejscu nie najlepszym.
Wygrzebuję odpowiedni gwóźdź, wyciągam młotek.
– Idziemy.
Jacek bierze obraz i idzie za mną. Kaśka, widać urażona, nie rusza się z miejsca. W sypialni wyciągam się nieprzystojnie na łóżku i wskazuję ścianę przed moim nosem.
– Przymierz tam. Dwa centymetry w prawo. Centymetr w dół. Jeszcze ociupinkę w prawo i w dół.
Zaznaczam ołówkiem miejsce, zabieram obraz, a wręczam Jackowi młotek i gwóźdź. Wykonuje, co mu zlecono. Obraz zawiesza i przysiada obok mnie na łóżku.
– Wolę, że wisi tutaj – bąka po chwili.
– Ja też. Możemy iść.
– Może mi podziękujesz?
Mam w pamięci jego: „Nie ulegam kobietom!”
– Za obraz? Przecież już ci dziękowałam. A za wbicie gwoździa w drewnianą ścianę… nie wiem, czy należy się jakieś szczególne podziękowanie. Co najwyżej pospolite „dziękuję”.
– Proszę – odpowiada po chwili. – Czy mi się zdaje, czy jednak się starałaś, żeby twoja siostra nie wiedziała, że mówimy sobie po imieniu?
– Spostrzegawczość godna profesji. Kaśka natychmiast by zaproponowała, żebyś i z nią był po imieniu, a nie mam pojęcia, czy sobie tego życzysz. Choć teraz, kiedy będzie sprzedawała twoje obrazy, może to być dla ciebie korzystne.
– Ależ ja nie mam żadnych obrazów.
Ponownie spoglądam na świeżo zawieszoną akwarelę.
– A więc jest to jedyne dzieło twojego życia? Tym cenniejsze. W takim razie jeszcze raz dziękuję. – Z mojego tonu wynika, że raczej mu nie dowierzam.
Jacek podnosi odruchowo leżące koło łóżka dziełko doktora Swamiego Purny, którego pełny tytuł brzmi: „Joga dla ciała i umysłu, 12-tygodniowy program ćwiczeń fizycznych i medytacji”. Zaczyna je przeglądać.
– Ćwiczysz to?
– Ćwiczę.
– A co po 12 tygodniach?
– Zaczyna się od początku i cieszy świadomością, że robi się wszystko o wiele lepiej niż poprzednio.
– Coś takiego! Pożyczysz mi do jutra?
Skinęłam głową i wstaję. Schodzimy na dół. Kaśka spogląda podejrzliwie, ale nie udaje się jej wypatrzyć ani lśniących oczu, ani obrzmiałych warg, choć nasza nieobecność, jak na wbicie jednego gwoździa w ścianę, trwała dość długo.
– Zabieramy zsiadłe mleko, jabłka i idziemy na ławkę przed dom.
Wobec braku protestów po chwili siedzimy rządkiem na ławce, każde z kubkiem w ręce, a przed nami na stołku stoi sporych rozmiarów kamienny garnek z zsiadłym mlekiem oraz talerz z jabłkami. Każdy może czerpać do woli.
Kaśka opowiada Jackowi o napadzie na kantor, który przygnał ją pod mój dach. Ja relacjonuję zasłyszaną od Adasia historię o fałszywych pieniądzach. Jacek rewanżuje się opowieścią o kieszonkowcu, którego przyłapał na gorącym uczynku na dworcu gdańskim.
– Wiem, wiem. Nawet opisałam to w mojej powieści. Potem jednak uznałam, że nijak to się ma do głównego wątku i wykasowałam. Nie chciałam robić kłopotu swojemu śledczemu i tej okradanej kobiecie.
– Tak, trochę kłopotu sobie narobiłem. – I jakby się ocknął. – Niby skąd o tym wiedziałaś?
– Powiedzmy, że intuicja.
– Wiedźma – mruczy pod nosem.
Uznaję to za komplement.
Przez jakiś czas popijamy w milczeniu zsiadłe mleko, obserwując księżyc wschodzący pod postacią cienkiego rogalika. Niebo wprost kipi obfitością gwiazd. Bezgłośnie przelatuje nietoperz.
– Dawno nie widziałem takiego gwieździstego nieba. – Jacek rozgląda się z zachwytem.
Nastaje kolejna chwila kontemplacji. Żaby koncertują aż miło.
– Dobry wieczór! – woła przejeżdżający na rowerze Kalicki, burząc nasze zapatrzenia i zasłuchania.
– Słuchajcie, panie. Co to może być za imię, którego zdrobnienie brzmi Atka?
– Agatka, Beatka…
– Honoratka – dodaje po chwili Kaśka.
Teraz przerwa już jest dłuższa. Zaczynam sobie w myśli przepowiadać imiona żeńskie w porządku alfabetycznym.
– Renatka – dorzucam.
Tym razem przerwa jest już daleko dłuższa.
– Smarkatka – oznajmia triumfalnie Kaśka.
Wybuch śmiechu jest tak spontaniczny i nieopanowany, jakby obok nas wybuchła bomba z gazem rozśmieszającym. Śmiejemy się, śmiejemy bez końca. Gdyby Kalicki przejeżdżał w tym momencie, uznałby nas chyba za troje wariatów.
– Serwatka – wykrztuszam i porywa nas nowy spazm.
– Armatka! – woła Jacek i o mało nie sturlamy się pod ławkę z tego wszechogarniającego śmiechu.