16
Ja, Kaśka, Rysio i Darek zamierzamy w prosty sposób zdobyć grubą forsę – szykujemy napad na bank.
Plan opracowujemy nader precyzyjnie. Musi się udać! Rysio i Kaśka z twarzami zamaskowanymi pończochami mają za pomocą pistoletów sterroryzować personel banku i zabrać do torby forsę. Ja, kierowca, czekać za rogiem w samochodzie na nich oboje i na łup. Darek wystawiony jako czujka, ma dać z zewnątrz znak, że w pobliżu nie widać żadnych glin.
Dokładnie ustawiamy zegarki i wsiadamy do samochodu.
Mkniemy. Silnik wyje radośnie. Wtórujemy mu zbiorowym okrzykiem „Hejooo!” Mkniemy, mkniemy i mkniemy. W końcu nie ma w tym nic dziwnego. Tylko kompletny głupiec napada na bank w miejscu swojego zamieszkania. Mkniemy dalej i dalej, ale przed nami ani miasta, ani banku. Zaczynam podejrzewać, że nasz znakomity plan może spalić na panewce?
Natomiast autostrada jest wspaniała! Czyżby ministrowi Polowi udało się zrealizować tak prędko jego szczytne plany? Bo niby skąd to czteropasmowe cudo? Za nami, przed nami, obok nas jedzie coraz więcej samochodów i w końcu robi się tak gęsto, że nie ma mowy o żadnym zwolnieniu, a tym bardziej zatrzymaniu czy zjechaniu na pobocze ani o niczym podobnym.
Czuję, że jeśli tak dalej pójdzie, ta jazda wyprowadzi mnie z mojej wspaniałej równowagi ciała i umysłu osiągniętej przy pomocy dzieła doktora Swamiego Purny.
– Rysiu, ja wysiadam.
– Niby jak? – pyta dociekliwie Rysio.
– Wysiadam i już.
– A napad? Nie wygłupiaj się, ciocia.
– To niby po co ja obcięłam swoje włoskie rajstopy? – jęczy Kaśka.
– Chciałaś, to obcięłaś – komentuję bezlitośnie.
I – – – wysiadam.
Cóż po pięknych planach, gdy nie zostają zrealizowane? Niestety, właśnie owym brakiem realizacji rozpoczynam swój kolejny dzień. Dalej powinno być lepiej. Musi być lepiej – stwierdzam kategorycznie i schodzę pod prysznic.
Kaśka i Rysio pewnie jeszcze śpią. Rysio przyjechał wczoraj po dwudziestej z optymistyczną wiadomością, że właściciel kantoru odzyskał przytomność, a sprawców napadu zatrzymano. Zawsze coś. Mogliśmy z tą odrobiną optymizmu w sercach oglądać sobie gwiazdy, których było jakby jeszcze więcej niż poprzedniego wieczoru.
Na dzisiaj zaplanowaliśmy przed południem las – Kaśce wciąż za mało grzybów do suszenia – na popołudnie, kiedy przyjedzie Jacek, kąpiel w stawach. Rysio jest pływakiem jeszcze marniejszym niźli Jacek, co powinno tego ostatniego nieco podnieść na duchu. Uznaliśmy wszyscy troje, że przy tym wciąż panującym upale moczenie się w wodzie jest jedną z najrozsądniejszych rzeczy, jaką można zrobić.
Tak więc niecałe dwie godziny później idziemy do lasu z męską obstawą pod postacią Rysia. Ja osobiście co do skuteczności tej obstawy mam pewne wątpliwości, natomiast mojej siostrze najwyraźniej wystarcza. Kaśka jest w znakomitym humorze. Widocznie w pełni ufa temu mężczyźnie wybranemu na całe życie, choć nie ma on w sobie wiele z atlety.
– Jak to właściwie było z tym truposzem pod twoim domem? – zagaja w pewnym momencie Rysio. – Mam tylko informacje z drugiej ręki, a to nie to samo.
Opowiadam, co wiem. A nawet nieco więcej, bo dodaję kilka własnych komentarzy.
– A niby dlaczego uważa się, że ten Molenda szedł z kolonii do wsi, a nie w przeciwnym kierunku?
– Jego rodzice mieszkają we wsi, więc chyba powinien wieczorem wracać do domu. Ale oczywiście masz rację. Równie dobrze mogło być inaczej. Mógł iść w kierunku przeciwnym.
Mój szwagier z wykształcenia jest matematykiem, więc myśli logicznie.
– Przyjedzie ten twój Jacuś, to sobie z nim pogadam. Mam kilka pytań i kilka uwag.
Ciekawe, czy Jacek będzie zadowolony, że mu się taki byle Rysio wtrąca do śledztwa. Ja bym tam nie była.
Tym razem nie zauważamy w lesie żadnych potencjalnych napastników płci męskiej, natomiast spotykamy trzy dość skąpo ubrane dziewczyny z rusałkowato rozpuszczonymi włosami w trzech różnych kolorach, którym to podejrzanym osobniczkom nasza obstawa w osobie Rysia bacznie się przygląda, czemu nie należy się dziwić, bo Rysio jako obstawa ma obowiązek być czujny, a jako współwłaściciel galerii sztuki powinien doceniać piękno w każdej postaci.
Zbiór grzybów nie jest oszałamiający. Pewnie od rana było już w lesie kilkunastu grzybiarzy.
– Lepszy rydz niż nic – cytuje Kaśka wychodząc na drogę.
Co prawda w tutejszym lesie rydze nie rosną. Jednak ten fakt jeszcze uwydatnia metaforyczność przytoczonego przysłowia.
Zastanawiam się po drodze, czy nie opowiedzieć Kaśce i Rysiowi o porannym planie napadu na bank. Dochodzę jednak do wniosku, że na razie dość mieli napadu na sąsiedni kantor i lepiej nie podsycać niemiłych wspomnień. Bezpieczniej jest zająć się planowaniem obiadu. Kaśka proponuje kaszę gryczaną uprażoną z dużą ilością jarzyn. Do tego sos z zebranych grzybów i kwaszone ogórki. Po namyśle dorzucam do jadłospisu duszone buraczki. Talerze będą się prezentowały kolorowiej i bogaciej.
Do realizacji tego planu zabieramy się energicznie wszyscy troje. Kiedy nadjeżdża Jacek, obiad jest gotowy. Kaśka przedstawia sobie obu panów, zadbawszy przy tym, żeby od razu mówili sobie po imieniu. Ja w tym czasie wyjmuję ze słoja ogórki, a kiedy kończę, Jacek podchodzi i prezentuje mi trzymaną wcześniej w lewicy książkę.
– Znasz to?
Są to „Klechdy polskie” Bolesława Leśmiana. Potrząsam przecząco głową.
– Jedna jest o Majce. Chcesz przeczytać?
– Oczywiście. Uwielbiam Leśmiana. Zanieś na regał, bo jeszcze się tutaj zabrudzi.
– Dostałem tę książkę po skończeniu szkoły – wyjaśnia.
Zasiadamy do obiadu. Śmiało można powiedzieć, że o ile plan napadu na bank nie wypalił, a plan uzbierania znacznej ilości grzybów powiódł się połowicznie, to plan przygotowania smacznego obiadu sprawdził się całkiem dobrze i jest nadzieja, iż kolejny plan tego dnia, kąpiel w stawach, zostanie zrealizowany w sposób jeszcze doskonalszy.
Syci i pełni optymizmu wyruszamy wkrótce nad wodę. Wśród pól tu i ówdzie świecą łysiny po zbożach zżętych kombajnem. Zaledwie w dwu miejscach ustawiono snopy w dziesiątkach. Reszta, jeszcze nie zżęta, złoci się w słońcu. Wśród zbóż zielenieją gdzieniegdzie ziemniaczane i buraczane prostokąty. Dzisiaj aniołki pasą na niebie baranki. Baranki młodziutkie, raczej jagniątka, ale jest ich sporo. Szczypiąc niebieską trawę przesuwają się powoli na wschód. Dochodzimy do łąki przy stawach, wciąż pięknie ukwieconej, wibrującej cykaniem koników polnych.
– Właśnie to jest szalej jadowity, cykuta. – Rysio wskazuje na niewinnie wyglądającą roślinę o białych baldaszkowatych kwiatach. – Truciznę zawierają wszystkie części rośliny: i ziele, i owoce, i korzeń. Rośnie najczęściej nad brzegami stojących wód. Jak widzicie, jest tu tego sporo. – Zatacza ręką koło.
– Skąd ty to wiesz? – Jestem zdumiona.
– Mój dziadek był zielarzem.
No tak, o rodzinie Rysia nie wiem prawie nic.
Od tej informacji o cykucie jakby powiało chłodem. Docieramy nad staw w milczeniu. Zdejmujemy z Kaśką sukienki i skaczemy do wody. Panowie nie kwapią się za nami, zostają na brzegu. Przez dłuższy czas rozmawiają, w końcu przecież wyczerpują temat i idą w nasze ślady.
Woda jest rozkosznie ciepła. Coraz przyjemniejsza w miarę jak powietrze ochładza się po całodziennym upale. Jacek i Rysio po pewnym czasie wychodzą, a my się dalej chlupoczemy, dwie wodnice, brakuje nam tylko rybich ogonów i zdolności czarowania śpiewem przedstawicieli płci przeciwnej.
– Znasz to, że mężczyźni kochają za/żarcie, a kobiety za/wzięcie? – pyta w końcu Kaśka. – Podejrzewam, że czas po tej kąpieli naszym mężczyznom podrzucić coś na ruszt, niechże nas kochają. Wyłazimy?
Niechętnie zawracam do brzegu.
W drodze powrotnej panowie znów rozmawiają, idę więc z Kaśką. Zaczyna mnie to trochę złościć. Niesłusznie. Przecież to Kaśka zaprosiła Jacka na dzisiaj, żeby go zapoznać z mężem. Właśnie to się dokonuje. Ale czy to uczucia liczą się z tym, co słuszne, a co nie? A może mój humor jest nieco zwarzony przez głód? Nie tylko mężczyźni głodnieją w czasie kąpieli.
Kolacja zdecydowanie poprawia moje samopoczucie. Pozostałym chyba także, bo nasza konwersacja nabiera rumieńców.
– Kasia wspominała, że gdzieś tu niedaleko jest stary drewniany młyn. Może byśmy jutro pojechali go obejrzeć – proponuje w pewnym momencie Rysio.
– Zamierzasz zostać młynarzem? – rzucam żartobliwie.
– Ostatnio widziałam go jako dziesięcioletnie dziecię – wzdycha Kaśka.
– I ja nie byłam tam ładnych parę lat. Możemy jutro pojechać, dlaczego nie.
– My na rowerach, a ty z Jackiem motocyklem.
– Niestety, nie mam drugiego kasku – zauważa Jacek.
Nie sposób wymagać od przedstawiciela wymiaru sprawiedliwości, żeby naruszył prawo. Mówię:
– Pojedziemy po prostu moim maluchem. Dzięki temu oszczędzicie siły na powrotną jazdę do domu. Mam nadzieję, że nie musisz jutro pracować? – zwracam się do Jacka.
– Stary młyn! To brzmi tak tajemniczo, że jestem gotowy ulec pokusie. Ale skoro tak, chyba teraz pojadę już do domu, żeby rano wrócić na czas.
– Nie widzę w tym żadnego sensu. Prześpisz się na wersalce w pracowni.
Nie protestuje.
Idziemy na ławeczkę popatrzeć przed snem na gwiazdy. Chwila ta musiała się nam trojgu jednoznacznie skojarzyć z niedawnym napadem śmiechu, choć akurat w tym momencie nikt nie ma ochoty się śmiać.
– Zdaje się, że to jednak nie Natalia – mówi po chwili Jacek. – Ciągle szukam tej Atki.