15
„Już nie mogę. Już dłużej tego nie zniosę! – myśli Agnieszka. – Jaka ja byłam głupia, naiwna. Myślałam, że mnie kocha. Jeszcze pół roku temu myślałam, że mnie pokochał i tylko dlatego się zgodziłam. Co ja najlepszego zrobiłam, malutki mój! Jakież ty będziesz miał smutne dzieciństwo.” Wie, to ona sama będzie musiała Andrzejowi powiedzieć: „Nie sposób tak dalej żyć. Jeśli chcesz, idź do niej. Jakoś damy sobie radę” – bo dłużej tego nie zniesie. Natalka! Będzie chciał zabrać Natalkę. Przerażenie! Agnieszka czuje, jak dziecko w jej wnętrzu zaczyna się niespokojnie poruszać.
Natalka niedawno zasnęła. Trochę posapuje. Widać wyraźnie na bieli poduszki jej ciemną główkę. Andrzej uśpił dziecko i poszedł do łazienki. Zaraz położy się w tamtym pokoju, żeby marzyć o Ewie, a ona dalej będzie sama ze swoim przerażeniem. Nie. Nic takiego mu nie powie. Nie zrobi tego Natalce i temu malutkiemu. Nie przyłoży ręki do tego, żeby dzieci pozbawić ojca. Chyba – że Andrzej sam… Ewa nawet na niego nie patrzyła. Może go już wcale nie chce? Powiedziała przecież, że wychodzi za Janusza. Czy Andrzej o tym wie? Boże! Jak musiało mu tam być ciężko. Jak ciężko musiało mu być przez cały czas. A ona nie zrobiła nic, żeby mu ulżyć. Jeszcze dokładała ciężaru. Miłość – zdławiona, zepchnięta w najciemniejszy kąt serca – domaga się swoich praw i Agnieszka gotowa jest w tym momencie wszystko mężowi przebaczyć. „Wszystko” – to znaczy co? Zaskoczona nie potrafi określić jego winy, poza tym że nie dość starannie ukrywał swoje cierpienie. „Czego ja chcę? Żeby mnie oszukiwał? Ach, nie! Tylko nie to!” Jej serce się wzdraga. „Chcę, żeby było tak, jak przed śmiercią Tomasza.” I wie, że nie jest to możliwe. Dawniej Tomasz, a teraz ona sama jest główną przeszkodą. Zupełnie zmieniła się sytuacja. Przedtem miała świadomość, że Andrzejowi pomaga, że przyczynia się do jego szczęścia. Teraz – przeszkadza mu w jego osiągnięciu. Wszystko co może dla niego zrobić, to odejść. A dzieci? A jeśli Ewa już go nie chce? Wtedy ona powinna być jego wsparciem. A jak to ostatnio wyglądało? Demonstrowała swoją niechęć, obojętność, wrogość. Nie na wiele można się zdobyć mając świadomość, że on wciąż kocha tamtą.
Przypomina sobie własne wesele. Andrzej poprosił Ewę do tańca, gdy chciała już odejść. I od momentu kiedy przytulił ją do piersi, Agnieszka wiedziała, właściwie wiedzieli wszyscy, że jej ślub z Andrzejem jest fatalną pomyłką. Z ukwieconego pagórka szczęścia runęła na samo dno. Ukryła twarz na ramieniu Tomasza, z którym właśnie tańczyła. „Nie patrz na nich – powiedział. – Zaraz będzie koniec, zaraz pójdziemy.” Ale to nie był jeszcze koniec. Jeszcze czekało ją publiczne wyznanie przez Andrzeja miłości Ewie – wyznanie, które jednocześnie było wyzwaniem rzuconym wszystkim obecnym, tak dalece przekraczało granice przyzwoitości – było też krzykiem zrozpaczonego serca, zapewnieniem Ewy, że to serce dalej do niej należy, tylko do niej! Jego słowa – jakby Ewę zbudziły ze snu. Drgnęła. Stężała w jego ramionach. Wtedy obejmujące ją ciasno ręce Andrzeja opadły, a Ewa odwróciła się i szła w stronę drzwi pobladła, z oczami półprzymkniętymi. Zaraz za nią wyszedł Tomasz i Matuszewski z Piotrusiem. Ktoś szybko nastawił muzykę i jak wszyscy stali parami, znowu zaczęli tańczyć. Andrzej tkwił na środku. I ona, która przez odejście Tomasza straciła partnera, podeszła wprost do niego – tak! potrafiła się na to zdobyć – położyła mężowi dłoń na ramieniu, zdołała się nawet uśmiechnąć. Opasał ją mocno tą kaleką ręką – swój ratunek – „Agnisiu – powiedział – tak bym chciał już być tylko z tobą” – wtedy zrozumiała, jak bardzo jest nieszczęśliwy, jak potrzebuje pomocy.
Była mu pomocą prawie przez dwa lata, aż do wypadku Tomasza, aż do momentu, kiedy to ona sama na gwałt zaczęła pomocy potrzebować i nikt, zupełnie nikt, nie kwapił się jej pomocy udzielić. Dopiero Ewa, gdy podeszła na wernisażu Aldonki, żeby powiedzieć: „Ja się z nim nie spotykam. Wyjdę za Janusza”. Dopiero Ewa wyzwoliła jej serce z trzymającego je w kleszczach przerażenia. Mogło się znowu burzyć, krwawić, żyć – przedtem takie półmartwe, boleśnie przyczajone – mogło się buntować, krzyczeć, a w końcu – przypomnieć sobie o miłości.
Andrzej prosto z łazienki przychodzi zobaczyć, czy Natalka się nie rozkopała. A może to tylko pretekst, bo otuliwszy dziecko zbliża się do tapczanu, dostrzega jej szeroko otworzone oczy i przysiada na brzegu.
– Agnisiu, nie chcę was stracić! Nie mogę znowu wszystkiego stracić.
Jakby go zabolało, zwija się wpół i chowa twarz w poduszce.
– Zakryj się. Chłodno.
A kiedy on trwa nadal bez ruchu, sama narzuca na jego plecy róg kołdry. Dopiero po chwili Andrzej decyduje się obrócić, dotknąć czołem ramienia Agnieszki. Miłości! Jak ty potrafisz przebaczać! W sercu Agnieszki tylko tkliwość. Leżą tak obok siebie w milczeniu. Aż zasną – w milczeniu.
***
Budzą go głosy ptaków. Melancholijne gardłowe „rrraaa” gawronów, pojedyncze, półsenne ćwierknięcia wróbli, namiętne pogruchiwanie synogarlicy. Otwiera oczy. Natalka śpiąc wysunęła spod kołdry nóżkę. „Moja córeńka!” Stopka malutka – aż wzrusza. Odwraca głowę. „Moja żona!” Drobna wymęczona twarz Agnieszki. Ciepło koło serca. Brązowy warkocz jak wąż na poduszce. Wychodzi z pościeli ostrożnie, żeby nie zbudzić śpiących. Musi się spieszyć, jeśli chce przed pójściem do pracy przynieść dla nich bułki i mleko.
Dopiero jadąc autobusem wybucha nagłą falą pretensji do Ewy. Za to, że ciągle taka piękna, elegancka, zadbana. Spokojna, jakby ją nic nie obeszło, że się go znowu wyrzekła. Taka z pełną swobodą korzystająca z opieki Janusza – jakież ma do tego prawo? Tylko oni we dwoje, on i Agnieszka, naprawdę ucierpieli, a po niej spłynęło to wszystko bez śladu. Zaledwie przed kilku miesiącami straciła męża, który ją ubóstwiał i już się koło niej kręcą inni. A ona, samotna wdowa, korzysta z ich pomocy. Może czymś tam z wdzięczności obdarza!… Jakąż on musi mieć twarz, jeśli stojąca obok kobieta pyta:
– Pan się dobrze czuje? Nie trzeba pomóc? Jestem pielęgniarką.
– Dziękuję. Nic mi nie jest – przerywa to wiercenie w bolesnej ranie. Na następnym przystanku wysiada.
Patrzyła na niego zupełnie obojętnie, chłodno. A przecież już wiedziała, że Agnieszka zaszła w ciążę przed śmiercią Tomasza. Niechby się choć odrobinę uśmiechnęła. Niechby powiedziała jedno słowo! Gdyby była tu obok, chwyciłby ją za ramię tak mocno, żeby zadać jej ból. Żeby zabolało ją, jak boli jego, jak boli Agnieszkę. Już teraz są we troje. Dotychczas nie było w jego myślach o Ewie Agnieszki. Teraz już jest. I nagle sobie uprzytomnia – Ewa nie wie, że on dopiero na wernisażu siostry dowiedział się, iż zostanie po raz drugi ojcem. Nie, nawet nie wtedy. Dopiero kilka dni później, kiedy Agnieszka zniweczyła jego nadzieję, że ojcem dziecka może być kto inny. Więc Ewa sądzi, że przyszedł do niej wiedząc o ciąży Agnieszki. Że pomimo to do niej przyszedł! Co ona o nim myśli?!
Tadeusz już jest w pokoju. Obrzuca Andrzeja szybkim spojrzeniem.
– Skończyłem tamto – mówi. – Mam zacząć program dla „Moreny”, czy może ty masz na niego ochotę?
„Boże! – myśli Andrzej – ja muszę do niej zadzwonić. powiedzieć jej.”
– Zaczynaj, nie mam ochoty na żadne programy.
Zaciska mocno oczy. „Ona mi znowu odłoży słuchawkę. Zanim cokolwiek powiem, odłoży słuchawkę. Jeżeli to zrobi, pojadę tam. Natychmiast!”
– Tadek, zostaw mnie samego na pięć minut. Muszę zatelefonować.
– W porządku.
„Nie pamiętam numeru – myśli Andrzej. – Zapomniałem numeru.” I czuje się jak ktoś, kto sprzeniewierzył się swojej miłości. Idzie do sekretariatu. Nie może jednak w książce telefonicznej numeru odnaleźć.
– Pani Izo! Gdzie w tej cholernej książce jest Urząd Wojewódzki – syczy przez zęby.
– Niech pan da. Jaki wydział?
– Kultury.
Pani Iza nie bierze od niego książki. Zagląda do swojego podręcznego spisu i podaje numer.
Telefon odbiera Ewa.
– Jeżeli odłożysz słuchawkę, będę tam za pół godziny! Zaczekaj! – Głos z gardła wydobywa z największym trudem. – Zaczekaj!
„Co ja jej miałem powiedzieć?” – myśli z rozpaczą, w głowie ma kompletną pustkę. Spazmatycznie trzęsą mu się usta.
– Czekam – odzywa się po chwili Ewa głosem spokojnym, łagodnym.
Już wie. Już sobie przypomniał.
– Eweńka! Ja o ciąży Agnieszki dowiedziałem się dopiero kilka dni po wernisażu Aldonki. To ci chciałem powiedzieć – wyrzuca z ulgą.
– Przecież to niemożliwe!
– Myślisz, że kłamię?
– Ach nie. Ty nie potrafisz kłamać. – I po chwili: – Życzę ci, Andrzejku, pięknego synka z oczami jak skrawki brązowego aksamitu. Dbaj o Agnieszkę. I o Natalkę. Do widzenia!
Tadeusz zastaje go z dłonią zaciśniętą na ustach – jakby chciał stłumić jęk czy krzyk – kołyszącego się lekko z prawa w lewo, z lewa w prawo. Siada tyłem do Batowskiego i zabiera się do pracy.
***
Chciała uciec w ramiona Janusza. Nie myśleć. Nie pamiętać. I Janusz zawiódł. Nie zatrzymał jej. Nie przytulił. Nie powiedział: „Kocham cię! Nikomu nie oddam. Będziesz moja. Tylko moja”. Nie powiedział nawet – „Kocham!”
Kładzie się w pościeli i okazuje się – Andrzej jest z nią. Boi się wyciągnąć rękę, żeby nie dotknąć palcami jego piersi. Boi się otworzyć oczy, żeby w ciemności nie dostrzec jaśniejszej plamy jego twarzy. Boi się szepnąć „Andrzejku!”, by nie usłyszeć: „Co, Złoty Ptaszku, moje ukochanie?” Nagle szczęśliwa godzi się na tę jego obecność. Pierwszy raz od trzech lat. Od dnia kiedy biegła do niego w sercu z wołaniem: „Chcę z tobą być!” Żeby po zaledwie godzinie, może dwu, tego bycia z nim, dowiedzieć się od Aldony o zawale Tomasza.
Od tamtej chwili nie pozwoliła sobie na żadną o nim myśl. A teraz… On – jest tutaj. Jest świadoma – w sobie i dokoła siebie – jego obecności.
„Eweńka! Wiem. Czujesz – co ja czuję. Mamy jedno serce i jedno ciało.”
„Tak! Jestem w twoich objęciach zdrojem czystej wody. Ty – światłem, które mnie przenika. Jestem kwitnącym drzewem. Ty – śpiewem ptaka zaplątanym w mojej woni. Jestem obłokiem pełnym łez deszczu. Ty – wiatrem rozwłóczącym mnie po błękicie. Jestem dla ciebie. Wszystkim – dla ciebie! Ty, który jesteś dla mnie. I bodajbym cię nigdy nie spotkała. Bodajś pozostał tylko przeczuciem, marzeniem. Bodajbym nie wiedziała, że ty – to ty. Bodajbym nie zaznała czułości twoich dłoni, skoro przyszło mi żyć bez ciebie. Światło moje! Jak by mi płynąć, gdybym cię nie spotkała. Jak mi kwitnąć? Jak nie opaść łzami deszczu? – gdybym cię nie spotkała. Życie moje – jakie by mogło być, gdybym cztery lata temu została z tobą na zawsze.
Już czułam. Wiedziałam, że przyszła moja godzina, że Piotruś lada chwila się urodzi. Śpiąc leżałeś obok. Zatapiał, zalewał serce ocean czułości. Wsparta na łokciu patrzyłam na ciebie. Księżyc zaglądał w okno. Widziałam dokładnie twoją twarz, we śnie rozczulająco bezbronną. Zasnąłeś trzymając mnie mocno za rękę, ale twoje palce teraz leżały bezsilne obok mojej dłoni. Te palce, których nie ma, zmiażdżone, obcięte… (Co z nimi dalej się stało, Andrzejku?) Pochyliłam się, dotknęłam lekuteńko ustami twoich ust. Skądś nadbiegł smutek. Położył mi na czole i na oczach dłonie. Nie wiedziałam, że przyjdzie mi się wkrótce z tobą żegnać, ale on już widać wiedział – doświadczony – scałował łzy, co wymknęły się spod powiek.
Nie pojechałam z tobą wcześniej nad jezioro, z którego rankiem wyłania się wykąpane słońce. Które nocą łączy się z niebem i gwiazd jest tyle, że mieni się w oczach. I wtedy nasze drogi zaczęły się rozbiegać. Ty poszedłeś gwiazdami. Ja – falami morza.
Dlaczego pozwoliłeś mi odejść, Andrzejku? Dlaczego zbyt łatwo odchodziłeś sam? Przecież mnie miałeś. Przecież byłam z tobą. Byłam z tobą i oddałeś mnie Tomkowi – na jego! na moje! na własne! szczęście-nieszczęście. Oddałeś mnie, swojego Złotego Ptaszka. Tak. Ja wiem. Ja wszystko rozumiem, kochany. Jak dobrze, że jesteś! Bądź szczęśliwy.”
Ewa otwiera oczy. Księżyc – jak cztery lata temu, w noc przed narodzinami Piotrusia – bezczelnie się rozłożył na bieli poduszki.
„Piotreczku, synku mój malutki. Oddałam cię ojcu, żeby mógł cię pokochać. I my – dwoje mu najdroższych – staliśmy się przyczyną jego śmierci. To znaczy – za bardzo nas kochał. Czy można kochać za bardzo? To znaczy – kochał nas więcej niż siebie samego i nie znalazł w sobie woli życia, kiedy spróbowaliśmy go opuścić. Nigdy się nie dowiesz, mam nadzieję, o tej naszej wielkiej wspólnej winie. Kończysz cztery lata, syneczku. A kiedy straciłeś ojca, miałeś zaledwie trzy i pół roku. Za kilkanaście lat zatrze się w twojej pamięci jego obraz. Będzie już tylko wyblakłym przezroczem albo fotografią, albo głosem czy muzyką z taśmy. Nie uda ci się przechować w pamięci prawdziwego obrazu ojca. Muszę go nosić w sobie, syneczku, za ciebie i za siebie.
Muszę nosić w sobie ich obu – ukochanych. I tego zmarłego. I tego utraconego. Dniami piastować w sercu i w pamięci jak ciężarna kobieta swoje brzemię. Nocą – rodzić ich obu, owijać w pieluszki marzenia, karmić mlekiem wspomnień, kołysać w hamaku miłości. Ciąża i poród. Ciąża i poród. Wciąż od nowa. Zgodnie z naturą i prawem płci. Wyrodną byłabym matką wyrzekając się własnego płodu.
A wcześniej Zygmunt – pierwsza moja miłość, pierwszy mężczyzna – on także będzie miał miejsce w moim sercu i w mojej pamięci. Bo musiałabym się zaprzeć całej swojej młodości, niemal dziesięciu lat życia, które razem przeżyliśmy i przecierpieli. Musiałabym zapomnieć nasze wędrowne szlaki, śmierć Kasieńki, euforię, z jaką rzuciliśmy się do organizowania „Solidarności”, zapaść stanu wojennego, rozstanie. Musiałabym to wszystko zapomnieć. A przecież zapomnieć nie sposób.
Tomku! Tomku! Przez pięć lat byłeś obok. Można było się do ciebie przytulić, poczuć tą ukochaną, tą ubóstwianą kobietą. Zatonąć w rozkoszy, czekać twoich ust, twoich rąk, pożądać twojego ciała. Jakbyś przeczuwał, że niewiele mamy czasu, obdarzałeś mnie bez miary, a ja przyjmowałam te dary z zachwytem, z sercem przepełnionym tkliwością. Dlaczego mnie opuściłeś? Ty, który tak bałeś się być opuszczony, opuściłeś mnie. Jakież to niesprawiedliwe. Co ty zrobiłeś, kochany!
Andrzejku! Gdybym skrzętnie policzyła, pododawała te godziny, dni, tygodnie, kiedy udało się nam być razem, może uzbierałyby się cztery miesiące, a może nawet do czterech zbrakłoby kilku czy kilkunastu dni. Chyba że doliczyć by te, kiedy leżałeś po wypadku nieprzytomny, a ja siedziałam obok pełna wewnętrznego szlochu, z duszą obolałą jak ropiejąca rana. Gdy myślę o tobie, nie chcę pamiętać złego. Jakby żadne zło nie istniało. Wszystko, co dotyczy ciebie, było równie cenne. Nawet ból był radością. Jak to może być? Sama świadomość twojego istnienia – radością. Umieranie razem z tobą – radością. Bycie obok – radością. Ty, który jesteś dla mnie, a nie jesteś ze mną. Przywołałeś mnie, kiedy odchodziłam po urodzeniu Piotrusia i byłam już w pół drogi do nicości. „Eweczka – szeptałeś zrozpaczony – tam Piotruś na ciebie czeka. Czeka swojej matki. Musisz wyzdrowieć. Musisz do niego iść.” A ja wiedziałam, że czekasz na mnie ty. Że jeśli umrę, boleśnie cię zranię. I taka wcześniej bezsilna, natężałam wolę, żeby do ciebie wrócić. Płacząc zaciskałam zęby, żeby do ciebie wrócić. A pięć miesięcy później sama siedziałam u twojego łóżka i całą mocą serca przywoływałam ciebie idącego wąską granią między życiem a śmiercią. Wróciłeś! Wyrwaliśmy się wzajemnie z objęć śmierci i będziemy należeć do siebie już zawsze. Choćbyśmy się więcej nie spotkali, będziemy do siebie zawsze należeć, bo nasze uczucia okazały się silniejsze od śmierci. Już nie będę, Andrzejku, bała się o tobie myśleć. Teraz, kiedy was obu utraciłam, równe macie prawa – Tomek i ty.”
I Ewa pogrążona w marzeniach, we łzach, tęsknocie, w księżycowej poświacie – zapada w sen.
***
Nie odłożyła słuchawki. Cierpliwie czekała, co do niej powie. A potem – tonem, który wynagrodził mu całą, tak bolesną, obojętność w czasie tamtego krótkiego spotkania – powiedziała, co powiedziała, i zbuntowane serce Andrzeja ucichło, spokorniało. Był wdzięczny, że nie gardzi nim, że wierzy w jego uczciwość, że usłyszał od niej to: „Andrzejku!” i to: „Dbaj o Agnieszkę!”
Tego wieczoru może przytulić skołataną głowę żony do piersi. Początkowo boleśnie napięta, czuje, jak stopniowo się odpręża. Myśli, że nie nauczyła się jeszcze płakać. Że płakać też trzeba się nauczyć. I jeszcze, że oboje nie celują w tej umiejętności. Kiedy zanurza usta we włosach Agnieszki, przypomina sobie, że tamta ma włosy miękkie jak pióra ptaka.
– Agnisiu – szepce – może to będzie druga córeńka. Nie chciałabyś?
Odpowiada dopiero po chwili.
– Mnie wszystko jedno. Byle była zdrowa i wesoła. – Potem jednak dodaje: – Wolałabym synka. Obiecałam ci synka i córeczkę.
Całuje delikatnie głowę Agnieszki i znowu wspomina miękkie włosy Ewy. Biegnie myślą do nocy sprzed czterech lat, sprzed narodzin Piotrusia. Leżał z Ewą na tym samym co teraz tapczanie. Zmęczony, niemal już zasypiał, kiedy ona uniosła się i zaczęła wargami dotykać jego twarzy: czoła, brwi, oczu, nosa, policzków, wreszcie ust. Stopniowo wzbierała w nim fala odczuć tak intensywnych, że nie był w stanie zrobić najmniejszego ruchu, powiedzieć słowa. Ogrom miłości przytłoczył bezsilne ciało. Jej usta zaczęły schodzić coraz niżej. Ptak serca jak szalony szarpał się w klatce. Pierwszy raz obdarzała go taką pieszczotą i był zaskoczony intensywnością doznania. Wiedział przecież, że to tylko z nią. Żadnej innej kobiecie nie pozwoliłby, żeby tak nad nim panowała. Przed każdą inną by się bronił albo zmusił, żeby to ona omdlewała w jego objęciach. Tylko od niej mógł przyjmować pieszczotę jak dar serca, zupełnie bezsilny, szczęśliwy. „Ptaszyno moja złocista – powiedział z zaciśniętymi mocno zębami i oczami – nie wiedziałem, co to miłość, póki ciebie nie spotkałem!” „Cicho, Andrzejku, cicho” – położyła mu na ustach palce. A następnego dnia, kiedy wrócił z pracy, Ewy już w domu nie zastał. Pogotowie zabrało ją na poród do szpitala.
– Niech będzie chłopiec – mówi do Agnieszki. – Wymyśliłaś już dla niego jakieś piękne imię?
– Przecież wymyślone. Już Natalka miała być Wojtkiem po twoim ojcu. Czy może chciałbyś zmienić?
– Ach, nie! Wojciech Batowski. To brzmi zupełnie przyzwoicie. W każdym razie daleko lepiej niż Agapit albo Filemon.
– Albo Euzebiusz.
– Albo Pomponiusz.
– A jeśli to dziewczynka?
– No cóż, panny Batowskie bywają zupełnie udane. Popatrz na takie egzemplarze jak Aldonka czy Natalka.
– Ale imię!
– Sama powiedziałaś, że już wymyślone. Nazwiemy ją Wojtka.