Rozdział 2
To było, jakby do obszernego naczynia skapywały pojedyncze krople. Poziom wody powoli, ale jednak stale się podnosił. Przy ciepłej i suchej pogodzie część płynu parowała, wtedy proces posuwał się nieco wolniej. Czasem na krawędzi naczynia przysiadały małe ptaszki marzeń – piły chciwie. Zdarzało się, że gdy przyleciały całą chmarą, poziom wody odrobinę opadał. Potem znowu pojedyncze krople przywracały uprzedni stan. Trwało to niemal dwa lata. Długo to czy krótko? Przecież w końcu naczynie było prawie pełne, brakowało zaledwie kilkunastu kropel. A więc: pretensje Romana w łóżku. A więc: stłuczenie przez synka talerzyka, co uchował się od czasu jej dzieciństwa. A więc… Tą ostatnią kropelką był widok męża trzymającego na kolanach Mareczka. Obraz absurdalności i przewrotności świata, którego ona była współkreatorką. Nie mogła tego znieść!
Ruta wychodzi pospiesznie z mieszkania i po chwili dociera na Plac Wolności. Właśnie podjeżdża na przystanek dziewiątka. Wsiada do autobusu. Ten dowiezie ją w pobliże mieszkania siostry. Dopiero jadąc myśli, że właściwie nie ma innego miejsca, gdzie mogłaby pojechać. Nie ma żadnych znajomych ani przyjaciół. Jej koleżanka z pracy, Krysia Łapińska, rok temu poślubiła kolegę, który zdecydował się na to małżeństwo, dopiero gdy Ruta odrzuciła jego niewczesne awanse. Przestała więc u Krysi bywać. Pozostał dom siostry. Niestety, nie jest to cichy azyl. U Lidki i Piotra bez przerwy się gotuje. Znaczny udział ma w tym czwórka ich dzieci. Nie mniejszy – tłum przyjaciół ze studiów, z pracy, z „Solidarności”. Kłębią się w trzech niewielkich pokojach nieomal jak w dworcowej poczekalni. Ruta wobec tej spodziewanej sytuacji przyjmuje na zapas postawę obronną.
Dwaj starsi siostrzeńcy dopadają jej na podwórzu.
– Cześć! – krzyczą. – Gdzie ty się, ciotka, podziewasz? Strasznie dawno nie byłaś!
– Mama w domu?
– W domu. Szykuje przyjęcie. Wygoniła nas, bo wyjadaliśmy plasterki.
– Jakie plasterki? – Siostrzeńcy zawsze potrafią Rutę zaskoczyć.
– Różne. Do kanapek – wyjaśnia Gabryś.
Ruta już przez drzwi słyszy, jak Lidka i Anielka śpiewają. Zastaje je przy układaniu trzeciej sterty kanapek.
– Spodziewacie się najazdu Siuksów? – pyta.
– Wizyty zaharowanych inteligentów, którzy mając na uwadze cele wyższe, nie znajdują czasu, by włączyć się w żywiołowy nurt odbudowy drobnego, niestety, kapitalizmu. Na szczęście są tym odrobinę sfrustrowani, co ogranicza nieco ich apetyty. Może będzie dość?
Lidka krytycznym okiem ocenia ilość kanapek. Zwinna, roześmiana zabiera się do krajania ciasta.
– Możesz to pozanosić do pokoju? – zwraca się do siostry.
– Uciekłam z kołowrotka, żeby wpaść w kołowrót – wzdycha Ruta.
– Zawszeć to jakaś odmiana. Zresztą nie zaczną się schodzić wcześniej jak za godzinę. Jak dzieci? Dlaczego ich nie zabrałaś?
Dla Lidki najważniejsze dzieci.
– W porządku – odpowiada Ruta. – Niech zaznają od czasu do czasu opieki tatusia. Ja też jestem człowiek, a nie robot.
Lidka rzuca na nią szybkie spojrzenie.
– Stan krytyczny? Znam to, znam. Mija jak ręką odjął. Anielka! Zaśpiewaj cioci tę śliczną piosenkę o wiośnie. Jak to się zaczyna?
– Już wiosna nadchodzi, bawimy się wesoło – śpiewa Anielka.
– Zauważyłaś przynajmniej, że to już wiosna?
– Jaka wiosna! Co ty opowiadasz? Dopiero koniec lutego!
– Ale jaka pogoda!
Optymizm Lidki jest nie do zwalczenia. Cóż za kontrast z nastrojem Ruty. Zresztą i ona czuje się już odrobinę lepiej.
Goście zaczynają się schodzić po trzech kwadransach. W większości są to osoby Rucie znane. Jako ostatni pojawiają się Regina i Sławek Sawiccy. Sławek z nieodłączną gitarą. Przyprowadzają ze sobą mężczyznę nieco starszego od reszty towarzystwa.
– Przedstawiam wam „ratunek dla lubelskiej telewizji”. Sama fachowość i kompetencja o wdzięcznym imieniu Benedykt. Od miesiąca na stanowisku. A to – mówi do Benedykta – kwiat niegdyś podziemnej inteligencji. Jedni zwariowani mniej, drudzy więcej, ale jednak…
Zostawia tamtego beztrosko na środku pokoju i podchodzi do Piotra. Dopiero wtedy zauważa Rutę.
– Rutka! Ty tutaj? Sama?
– Jak widzisz – mówi Ruta. – Jeżeli można uznać mnie za samą w domu rodzonej siostry i w otoczeniu tego tłumu.
– Jesteś siostrą Lidki? – zdumiewa się Sławek. – Coś takiego! Nie miałem pojęcia.
– Oraz moją uroczą szwagierką – wtrąca Piotr.
Zaraz jednak odwołuje ich Małecki i Ruta idzie pomóc w roznoszeniu herbaty. Między innymi częstuje Benedykta.
– Dziękuję. Jak widzę, zupełnie oryginalne kwiaty wyrastały w tutejszym podziemiu – uważnie się jej przygląda.
– To już drugi komplement dzisiejszego wieczoru – mówi Ruta. – Niestety, muszę pana rozczarować. Nie należę do tego ogródka. Jestem zaledwie siostrą pani domu.
– O imieniu?
– Ruta.
– Więc jednak kwiat.
– Raczej ziele i to trujące.
Odchodzi trochę zaintrygowana jego bardzo męską, brzydką twarzą.
Potem na drodze Ruty staje Regina. Kobiety bywają bardziej dociekliwe i konkretne niż mężczyźni.
– Sławek mi powiedział, że jesteś siostrą Lidki. Jak to się stało, że przez tyle czasu nigdyśmy się tu nie spotkały?
– To dość proste. Widocznie bywałyśmy w innych porach.
– I z Markiem ostatnio jakoś cię nie widuję!
– Stąd wniosek, że jestem zjawiskiem rzadkim, więc tym cenniejszym – broni się drwiną. – Przepraszam, jeszcze nie wszyscy mają herbatę.
Ukrywa się w kuchni. Siada w kącie i zapatrza się w ścianę. Tu po chwili zauważa ją wracający z łazienki Benedykt.
– Zdaje się, że panuje tu obyczaj mówienia sobie po imieniu.
– Chyba tak – potwierdza lakonicznie Ruta.
– Wypada i nam się dostosować. Pozwól więc, że zapytam, jak oceniasz ostatnio nasz program?
– Nie oceniam, bo nie oglądam. Nie mam zbyt wiele czasu.
– Dziękuję za szczerość. Kim jesteś z zawodu?
– Byłam bibliotekarką. Jestem kurą domową. Syn ma dopiero rok.
– To chyba mogłabyś już pozwolić sobie na pół etatu? Właśnie ogłosiliśmy konkurs na spikerkę. W najbliższą sobotę od dziewiątej przesłuchanie.
– Niestety, nie mogę sobie pozwolić na pół etatu. Nie oddam dziecka do żłobka. Skoro zdecydowałam się je urodzić, muszę ponieść wszystkie tego konsekwencje. A poza tym brak mi ochoty na publiczne eksponowanie swojej nie najciekawszej urody.
– Nie masz racji. Nie jesteś co prawda klasyczną pięknością, ale twarz masz bardzo oryginalną, właśnie „ciekawą”. Uwierz profesjonaliście!
– Sama fachowość i kompetencja! Tak, jeśli dobrze pamiętam, zostałeś przedstawiony – patrzy na niego z lekką ironią.
– Może się do soboty zdecydujesz. Pomyśl. Przepraszam, że ci przeszkodziłem. Już idę.
„Trafnie to określił – myśli Ruta. – Brzydki, ale ma ciekawą twarz. I nic ze sztucznego czaru podrywacza. Na tyle też inteligentny, by się domyślić, że mi przeszkadza.” Jest zadowolona, bo rozmowa z Benedyktem zmieniła kierunek jej myśli. Złośliwe upiorki, przywołane wcześniej przez Reginę, przycupnęły na przeznaczonym dla nich, starannie zamaskowanym miejscu. „Może wrócić do biblioteki na pół etatu? Marek podrósł. Jeśli poproszę panią Wandę, zaopiekuje się nim przez te cztery godziny.” Potem myśli o możliwości pracy popołudniami – na przykład dyżury w czytelni. Ale jakież ona ma prawo przymuszać Romana do wielogodzinnej opieki nad Markiem. A co zrobiła teraz? Właśnie zostawiła go z dziećmi i poszła. Na samą jednak myśl, że powinna wrócić do domu, czuje strach. Już lepiej posiedzieć tutaj.
Idzie do pokoju. Towarzystwo zajęte komentowaniem licznych potknięć wybranego przed dwoma miesiącami prezydenta. Wielu demonstruje złośliwe zadowolenie. Inni są ostrożniejsi. „Poczekamy, zobaczymy” – mówią. Albo: „Wałęsa to wobec Tymińskiego miało być mniejsze zło, a nie samo dobro”.
– Najciekawsze komentarze jak zwykle na murach – mówi Sławek. – Koło naszego przystanku wymalowano sprayem okazałe: „Kaszpirowski prezydentem!”
Zbiorowy śmiech rozładowuje wywołane dyskusją negatywne emocje.
– Zagraj, Sławku, zaraz nam ulży – mówi Lidka.
I Sławek, jak zwykle chętnie, wyjmuje z pokrowca gitarę. Parodiuje stare przeboje Młynarskiego.
– Wydawałoby się, że te piosenki dawno powinny stracić na aktualności, a one w dalszym ciągu są ostre jak żyletki – mówi do Ruty Małecki.
– Sporo w tym zasługi naszego świata, który zamiast coraz mniej, coraz bardziej jest zwariowany.
Potem dyskusja zaczyna się od nowa. Ale ludzie jakby złagodnieli. Zamiast złości – zaledwie dobroduszna kpina. Ruta milczy i obserwuje. Nigdy jej polityka nie pasjonowała. To towarzystwo trochę ją bawi. „Czy rzeczywiście tak szczerze się tym wszystkim przejmują?” – myśli. Benedykt, jak zauważyła, w dalszym ciągu usiłuje zbierać opinie o programie lubelskiego ośrodka. Zdaje się, że z miernym skutkiem. Więc to dlatego przyszedł do niej do kuchni. Odrobina rozczarowania. „Tyle go obchodzę, ile on mnie. Pewnie więcej się nie spotkamy, bo niby z jakiej okazji. Telewizja! Nigdy z tą instytucją nie miałam do czynienia.”
O wpół do dziewiątej Ruta idzie poczytać „Kubusia Puchatka” leżącym w łóżkach dzieciom siostry. Kiedy wraca, Benedykta już nie ma.
Wychodzi razem z innymi przed jedenastą. Sławek otwiera przed nią drzwiczki swojej ledwie dyszącej syrenki.
– Wsiadaj. Podwieziemy cię, już późno. Dokąd?
– Jeżeli możesz, na Królewską.
– Już się robi! Ruszaj, staruszko – to do samochodu.
– Wciąż mnie zadziwia – mówi po chwili Regina – że jesteś siostrą Lidki. Takie jesteście zupełnie do siebie niepodobne. I to zarówno z wyglądu, jak i usposobienia.
– Urodę mamy jedna po mamusi, druga po tatusiu – odpowiada Ruta z nutką sarkazmu. – A charaktery odwrotnie. Jedna po tatusiu, druga po mamusi. Krzyżówka jak w porządnej rodzinie. – A potem, żeby zmienić temat: – Skąd wytrzasnęliście tego Benedykta?
– Śmieszny facet, co?
Dalszych informacji Sławek już nie udziela, bo właśnie dojechali na Królewską. Ruta dziękuje i wysiada.
– Przy okazji pozdrów Marka – woła za nią Regina.
Po ich odjeździe Ruta przez chwilę stoi nieruchomo. Potem nagle się decyduje. Skręca szybko do bramy jednej z kamienic i ukryta w jej cieniu obserwuje przez chwilę budynek po przeciwnej stronie ulicy. Z uchylonego okna na pierwszym piętrze dobiega muzyka. Ktoś na fortepianie gra Chopina. Potem zegar na Bramie Krakowskiej zaczyna wybijać jedenastą. Muzyka milknie i po chwili w dwu oknach gaśnie światło. Ruta stoi wsparta o ścianę. Uważnie obserwuje czubki własnych butów. Jeszcze moment, okno obok tamtych zaczyna mżyć półblaskiem. Ruta odrywa się od chłodnej ściany, szybko odchodzi. Spadzistość ulicy sprzyja jej śpiesznym krokom – razem schodzą w dół. Zakręca na Żmigród, dopada sieni swojego domu.
Roman zagląda do przedpokoju.
– Niepokoiłem się o ciebie!
– Miałeś za mało zajęć, że wystarczyło ci czasu na niepokoje?
Ton Ruty nie świadczy, aby wyjście z domu wprawiło ją w przychylniejszy dla męża nastrój, więc Roman zaledwie odbiera od niej płaszcz, a kiedy ona odchodzi, mówi „dobranoc” – tylko tyle.
Ruta siedzi na krawędzi wanny i wpatruje się w strumień wody. Woda spada śpiesznie, uderza w zielonkawą powierzchnię, wydobywa z niej drobne pęcherzyki piany. Jest tego coraz więcej i więcej. Już można zrzucić szlafrok i zanurzyć się w miękkim puchu. Można nabierać pianę w dłonie i kształtować ją w małe piramidki. Spiętrzyć na środku i wyglądać jakby się było panną z morskiej piany. Rozgarnąć białą lekkość i z jej wnętrza wydobyć swoje ciało. Ciało tak kiedyś wielbione, tak wielbiące, że na samo wspomnienie Ruta czuje przypływ zgrozy. Szybko pianę zgarnia. Nie ma już jej smukłego ciała. Jest sama obojętna lekkość. „Nieznośna lekkość bytu!”
Kilkanaście dni temu minęła druga rocznica śmierci matki. To była niedziela. Poszli na cmentarz całą rodziną, razem z panią Wandą, która przez dziesiątki lat przyjaźniła się ze zmarłą. Gałąź srebrnego świerku, położona jeszcze na Wszystkich Świętych, zieleniała jak świeża. Wystarczyło wstawić do wazonu gerbery i zapalić znicze. Ruta podniosła głowę i zauważyła zbliżającego się mężczyznę. Serce przystanęło. Poczuła w kolanach charakterystyczną miękkość. Żeby nie upaść, chwyciła kurczowo za stojący obok metalowy krzyż. To był zaledwie moment. Mężczyzna podszedł bliżej, stanął niemal w tym samym miejscu, gdzie stał dwa lata temu w czasie pogrzebu i – okazało się, że to nie on. Nawet nie był specjalnie podobny. Rutę zdumiało, że mogła się tak pomylić. Odwróciła szybko wzrok. Puściła krzyż – kolana jeszcze drżały. Złapała Mareczka, który wyciągnął rączkę w kierunku płomienia.
– No, no! Nie wolno! – powiedziała do syna, do siebie.
Poczuła się w środku wydrążona, pusta – wypróchniałe drzewo. „Mamo! – pomyślała. – Jak niepotrzebnie to zrobiłaś!”
I nagle, tak leżąc w wannie, zaczyna rozumieć, że musi wrócić do pracy, bo oszaleje. Pojedzie jutro z synkiem do biblioteki, porozmawia z dyrektorem. Nie. Wcześniej z panią Wandą, bo do żłobka dziecka nie odda.
Pani Wanda propozycję Ruty przyjmuje z radością.
– Wiesz przecież, jak Mareczka lubię. Taki grzeczny, spokojny, na pewno sobie z nim poradzę.
Mniej pomyślnie wypada rozmowa Ruty w bibliotece.
– No cóż! Ma pani prawo wrócić do pracy. Proszę jednak mieć na względzie, że po złożeniu przez panią podania o urlop wychowawczy, przyjęliśmy na to miejsce inną osobę. A nasze fundusze są w tym roku jeszcze bardziej ograniczone niż w ubiegłym. Rozumiem, że może być pani w trudnej sytuacji finansowej. Mógłbym postarać się o jakieś prace zlecone do domu. Czy to by pani odpowiadało?
– A gdybym się uparła?
– Wtedy powinna pani wrócić na pełny etat.
Wychodząc Ruta jest zła, trochę zbuntowana. „Przy dobrej woli mógłby to załatwić” – myśli o dyrektorze. A potem: „Czy muszę jak rzep trzymać się biblioteki? Gdzie jednak znaleźć pół etatu? Coraz więcej bezrobotnych”. Potem przypomina się jej propozycja Benedykta. Myśl, że mogłaby prezentować swoją twarz na ekranie telewizora, wydaje się na tyle śmieszna, że wprawia ją w nieco lepszy humor. „Może naprawdę mam szanse. Co szkodzi spróbować. W końcu mama też występowała publicznie.” Jest prawie zdecydowana.
W domu znowu opadają ją wątpliwości, a tym bardziej gdy dowiaduje się od pani Wandy, jak wczoraj po jej wyjściu synek płakał.
– Ale dzisiaj był grzeczny?
– Tylko trochę niespokojny. Przyzwyczai się.
– Może nie będzie musiał. Do biblioteki mogę wrócić, ale na cały etat. Spróbuję jeszcze poszukać gdzie indziej.
Pani Wanda jest rozczarowana. Już zaczęła przywykać do myśli, że będzie się opiekowała Mareczkiem pod nieobecność matki.
– Szkoda – mówi. – Przydałoby się wam te parę złotych.
Potem wychodzi i Ruta zostaje z synkiem sama. Stawia go sobie na kolanach, przytula, a Marek obejmuje mocno jej szyję, opiera policzek o policzek matki. To jedno z ich intymnych zbliżeń, na które Ruta sobie pozwala, tylko gdy są we dwoje. Nie chce, aby ktokolwiek wiedział o istnieniu między nimi owego strumienia intensywnych uczuć.
– Króliczku mój maleńki!
Zamyka w ramionach rozczulającą kruchość dziecka. Jej serce uderza mocno, mocno! „Czy on, tak jak ja, czuje, że jest moim dalszym ciągiem?”
– Króliczku!
Zanurza usta w jasnych lokach synka. Fala czułości podchodzi do gardła.
– Marek! Marek!
Milknie przestraszona. Świadoma, że woła nie syna, lecz ojca. Jakże niefortunnym pomysłem było dać dziecku to imię. Powinna przewidzieć, że każde „Marek!” sztychem będzie trafiało w jej serce. Ale wówczas, po urodzeniu synka, jedynie to wydawało się jej słuszne. Wyzwanie rzucone światu w twarz! Bezczelna kpina! Wszakże podała do publicznej wiadomości, kto jest ojcem nowo narodzonego. Nic przecież z tego nie wynikło. Roman nie wiedział o istnieniu Marka. A ona – odkąd ostatni raz wyszedł z tego mieszkania – nie była w stanie o nim mówić. Próbowała. Ile razy jednak otworzyła usta, czuła, że jej serce zaraz się rozpadnie, że przestanie istnieć. Wreszcie czepiła się myśli, że jeśli Marek wróci, będzie mogła Romanowi o wszystkim powiedzieć, a jeśli nie – po cóż mówić? Potem już wiedziała, że nie wróci. Ale miała jeszcze nadzieję na jakieś przypadkowe spotkanie. Mogłaby wtedy oznajmić mu: „Patrz, noszę twoje dziecko”. Czy zdobyłaby się na to? I to było wątpliwe. Więc kiedy urodziła syna, takie miała obolałe serce, taką wolę obrony przed absurdalną sytuacją, w jakiej się znalazła, że według niej jedynym wyjściem było doprowadzić ten absurd do szczytu – dać dziecku imię ojca. Skutek był taki, że nie mogła mówić synkowi po imieniu. Korzystała z różnych powszechnie używanych zdrobnień. A kiedy inni mówili: „Marku! Mareczku!” za każdym razem czuła w sercu ucisk i chciała krzyknąć: „Jakim prawem!…” – choć sama to prawo im dała wybierając synowi imię.
Czyż nie jest śmieszne, że mieszkając tak blisko przez dwa lata nigdy się nie spotkali? Od momentu gdy dowiedział się o istnieniu Romana i Bogny i wyszedł z tego mieszkania – nigdy się nie spotkali. Czyż nie jest śmieszne, że urodziła dziecko, którego poczęcia jego ojciec nawet nie podejrzewał? Jak kukułka podrzuciła Romanowi to pisklę, a on je przyjął za swoje, karmił, patrzył jak rośnie, kochał i był z niego dumny.
Nie zrobiła przecież niczego, co by w naturze się nie zdarzało – to miała na swoje usprawiedliwienie.