Rozdział 27
Jeszcze tego samego dnia Roman zrozumiał, jak doraźne i złudne było jego zwycięstwo. Jak prymitywna i mało skuteczna obrona jego rozsypującego się świata. Reakcja Ruty najpierw go zaskoczyła, potem zdumiała, w końcu zaniepokoiła. Niby wszystko jest tak samo, a przecież inaczej. W czasie kolacji Roman przyłapuje się na tym, że boi się patrzeć na Mareczka. A po chwili przekonuje się, że boi się także patrzeć na żonę. Pozostaje córka, dla której zawsze on był najważniejszy. Zaraz jednak przypomina sobie jej zachwyty nad tamtym, jej zapatrzenie w tamtego – miał wczoraj okazję zobaczyć to na własne oczy. Marek Wójcik! Okradł go ze wszystkiego co najważniejsze. Podstępnie i podle ograbił! Z żony! Z syna! A nawet z córki. Jak Bogna przyjmie wiadomość, że to już koniec lekcji? Pewnie będą łzy.
– Muszę jeszcze na jutro poprawić klasówki – mówi.
Szybko wstaje od stołu. Ucieka od wspólnego stołu. Słyszy przez drzwi, jak Ruta i dzieci z czegoś się śmieją. Śmieją się wesoło bez jego udziału, wcale nie jest im do wspólnego radowania się potrzebny. Potem idą do kuchni – pewnie zmywać po kolacji. Bogna śpiewa – być może w przedszkolu nauczyła się jakiejś nowej piosenki. W łazience zaczyna szumieć woda. Alarmujący pisk Mareczka – widocznie mydło dostało mu się do oczu. Wreszcie idą do sypialni i zaczyna być taka cisza, że Roman przestraszony włącza radio.
To radio było pierwszym ich zakupem na wspólne gospodarstwo. Przez tyle lat – wciąż działa bez awarii. Czy w momencie kupna mógł przypuszczać, że okaże się trwalsze niźli ich małżeństwo? Muzyka symfoniczna! Ścieżki dźwięków to biegną obok, to się krzyżują i plączą, zaczynają się misternie gmatwać, narasta, potężnieje finał i – burza oklasków. Jeszcze wczoraj, gdy wrócił z dziećmi z Królewskiej, dokładnie spróbował policzyć. To musiało być zaraz po Wielkanocy. Dotychczas myślał, że właśnie w święta. Ruta przyjechała do nich na cztery dni. Nie umykała mu. Nie tłumaczyła się miesiączką. Nie demonstrowała złego samopoczucia. Matka zabrała Bognę do siebie, a oni…! Wydawało mu się, że jest wspaniale. Była wiosna. Czuł wiosnę we własnym ciele – spragnionym jej! spragnionym! spragnionym! Chciał Rutę obdarzyć na zapas, na całe trzy miesiące – potem znowu mieli być razem. Chciał Rucie wynagrodzić swoją niefortunną ucieczkę z Lublina i wierzył głupio, że wszystko zostało przebaczone, zapomniane. A ona – wprost z jego ramion pojechała do kochanka. Kochanka? Przychodzi mu na myśl, iż mógł to być zaledwie jeden przypadkowy akt, jeden wiosenny poryw i Ruta wcale nie podejrzewała, jak brzemienny w skutki. Mogła sądzić, że to on jest ojcem, a przynajmniej nie być pewną. Dopiero gdy Mareczek podrósł… Od dwudziestu czterech godzin Roman próbuje to jakoś rozwikłać. Snuje przypuszczenia, dygresje od dygresji. Może na przykład tamten przyszedł do Lubickiej i nie zastał jej. Ruta zaproponowała, żeby u niej zaczekał. Była wiosna! Może Ruta w jego objęciach wyobrażała sobie, że jest z nim, z mężem. Z końcem czerwca miała już pewność ciąży. Przyjechała w złym samopoczuciu psychicznym i fizycznym – nie było mowy, żeby sypiali razem. Musiał rozłożyć polowe łóżko. Przyjął to jako pretensję o tę ciążę. Czy jednak jedynym powodem jej złego samopoczucia był odmienny stan? Nie widywała się z tamtym. Ani latem, ani kiedy wrócili do Lublina. Roman jest tego pewny. Penetruje pamięcią przeszłość. Nie odnajduje niczego, co by mogło nasunąć jakiekolwiek podejrzenie. To go umacnia w przekonaniu, że ojcostwo Marka Wójcika wynikło z jednorazowego przypadkowego zbliżenia i być może o tym ojcostwie do pewnego czasu żadne z nich nie wiedziało. A potem któregoś dnia tamten odwiedził panią Wandę, zobaczył u niej Mareczka, zauważył to ogromne podobieństwo, odkrył, że ma syna. Taka wersja wydarzeń pasuje do słów Ruty: „To nie było fortunne ani sprawiedliwe”. Czy jednak jest to wersja prawdziwa? Jeżeli nie, to w każdym razie wygodna. Bo w przeciwnym wypadku musiałby przyjąć, że świadomie został przez Rutę oszukany. Właściwie przez oboje. Na razie przed tym podejrzeniem się broni. Przychodzi jednak moment, że już nie potrafi. Wybucha rozpaczliwą wściekłością. Ma chęć pójść na Królewską, powalić tamtego na ziemię i skopać jak psa! – mimo świadomości, że niczego w ten sposób nie załatwi. Jeśli wrócił tam wówczas, to walczyć jak równy z równym. Tamten walki nie przyjął. Dlaczego? Jest kilka możliwych wersji odpowiedzi. Jedna z nich: czuje się tak pewny, że nie musi walczyć. Kolejna: nie zależy mu na Rucie ani na Mareczku – po co by miał walczyć? A lekcje z Bogną? Trudno o inne wyjaśnienie niż, że dzięki nim chciał się systematycznie widywać z Rutą i synkiem. Oburza Romana to posłużenie się jego córką, wkradnięcie się w jej łaski. Zresztą, od której by strony nie zacząć – boli. Jeszcze tylko, świadomy własnej winy, nie śmie oskarżać Ruty. Przecież i na to w końcu przychodzi czas. Najpierw ogromny żal. Nie pozostała mu wierna! Kobieta, jeśli kocha, potrafi czekać latami, a jego nie było tylko rok. Przez ten rok on na żadną nawet nie spojrzał. Marzył tylko o niej. Czekał tylko na nią. Nie pamięta, że w tamtym małomiasteczkowym środowisku nie mogło być mowy o czymś takim jak flirt nauczyciela. A jeszcze musiał opiekować się Bogną. Jego matka, chyba specjalnie, przejmowała ten obowiązek rzadko i niechętnie. Nie mógł pozwolić sobie na prowadzenie życia towarzyskiego, na wychodzenie wieczorem. Dopiero teraz rozumie, że matka działała z premedytacją. Widocznie podejrzewała kryzys ich małżeństwa i próbowała wobec syna własnej terapii – jakże skutecznej. Ruta została tutaj sama. Teściowa nie była ani mądra, ani przezorna. Choć czy jej samobójstwo nie było czynem, który mógł uratować ich małżeństwo? Gdyby wrócił do Lublina zaraz po jej śmierci, wszystko by było inaczej. Wybłagano, żeby został do czerwca. „Rutka! Rutka! Dlaczego nie zaczekałaś!” To początek. A potem pretensje narastają, nasilają się, zaczyna w nim coś krzyczeć: dlaczego! dlaczego! Jest gotów mieć do Ruty pretensje zarówno za długi okres ulegania mu bez okazywania jakichkolwiek emocji, jak i za okresy, w których przyjmowała go z radością, chętnie się przed nim otwierała, lgnęła do niego, próbowała obdarzać. Bo nie jest pewny, czy nie tęskniła wtedy do tamtego, czy zatulając powieki nie wyobrażała sobie, że jest z tamtym, czy wodząc ustami po jego piersiach, nie czuła tamtego. Wszystko – każde jej zachowanie, cała jej przychylność – wydaje mu się kłamstwem. Przychylność, której od pewnego czasu było jakby więcej, która zamieniała go w kochanka wytrwałego i pilnego, dumnego i szczęśliwego. Słyszy, jak Ruta idzie do łazienki. I zanim cokolwiek pomyśli, wszystko w nim instynktownie się kurczy, przyczaja w oczekiwaniu, bo może zaraz tu przyjdzie, może wstąpi, żeby o cokolwiek zapytać, a naprawdę przekonać się, jak zareaguje, co ma do powiedzenia. On jednak do powiedzenia nie ma nic. Jest jednym kłębem wirującego chaosu, który właśnie w tym momencie się zatrzymał i przez to stał niezmiernie bolesny. Sięga po papierosa. Paczka pusta. Natychmiast, zaraz musi zdobyć nową. Zrywa się. Zakładając w przedpokoju skafander przez drzwi łazienki rzuca Rucie:
– Wychodzę po papierosy.
Zbiega po schodach. Najprościej byłoby pójść „Pod Basztę” na Królewską, ale to ten sam dom. Skręca więc na Krakowskie Przedmieście. Nim dojdzie do Kapucyńskiej, obok niego zatrzymuje się samochód.
– Cześć, Romek! Gdzie o tej porze biegniesz? Może cię podrzucić?
Zajmuje miejsce obok Pauli. Przy kierownicy Poroch, obok jakaś pani.
– Wracamy z występu „Czarta”. Wiesz, że wznowili działalność? Basiu! Znasz Romka? Jeśli nie, to właśnie masz okazję poznać.
Tamta odkręca się i wyciąga do Romana dłoń.
– Rączyńska.
– Nowicki.
– Czyżby krewny Ruty?
– Krewny? Nie. Na razie mąż.
Przestrasza się tego, co powiedział.
– Gdzie cię podwieźć?
– Chciałem kupić papierosy.
– Niestety, swoje do ostatniego wypaliłam, a Basia i Bartek niepalący. Jedź do mnie. Mam w domu mały zapas. Chętnie ci odstąpię.
Wysiadają pod domem Pauli.
– Właściwie już późno – mówi Roman.
– Na co?
– Pamiętam, zawsze zadawałaś trafne pytania.
– W moim zawodzie to nieodzowne.
– Jak ci idzie?
– Nieźle. Rządy przemijają. A Paula Mirończuk trwa. A tobie? Czytałam twoje opowiadania w „Tygodniku”. – Paula otwiera drzwi. – Rozbieraj się i wchodź dalej. Postawię wodę, bo chce mi się diabelnie pić po tym spotkaniu z czartem.
Zanim Roman rozejrzy się po wnętrzu, Paula przychodzi i siada naprzeciwko.
– Czytałam więc twoje opowiadania. Ale nie odkryłam w nich znanego mi przed laty Romka Nowickiego, choć podobały mi się. Dlaczego nie wziąłeś sobie papierosa? Myślałam, że nade wszystko jesteś spragniony nikotyny.
Na stoliku w fikuśnym stojaczku papierosy. Roman wybiera i zapala.
– Skąd masz takie cudo?
– Prezent od wielbiciela.
– Tych, jak się domyślam, wciąż ci nie brakuje.
– Wciąż nie. Herbatę wolisz słabszą czy mocniejszą?
– Dość mocną.
Poza herbatą pojawiają się na stoliku ciasteczka i butelka.
– Napijemy się? Wyjątkowo dobre. Nalej.
Napełnia kieliszki. Czerwień wina jest przytłaczająca, ale smak – boski.
– Nie spodziewałam się, że kiedyś zawitasz w moje niskie progi.
– Ja także.
„Co ja tu robię? – myśli. – Powinienem już być w domu.” I nie rusza się z miejsca. Przypomina sobie, jak Ruta była zazdrosna o Paulę. Gdyby wiedziała, że jest tutaj, z nią, czy znowu byłaby zazdrosna? Może by pożałowała swojej niewierności!
Paula nastawiła kasetę z muzyką Wschodu, pewnie hinduską, wykonywaną na nie znanych mu instrumentach, wydających dźwięki jakby nawołujące, szlochające, zanoszące się jękliwie i uderzenia: rytmiczne, raz cichsze, raz głośniejsze – stukot serca? Roman zamyka oczy i podnosi do ust kieliszek. Czuje się bezpieczny, daleki od tamtych spraw. Nie dziwi go milczenie Pauli. Pamięta, że umiała milczeć. Pamięta, że bywało mu z nią dobrze – także w łóżku. Już wie! Jeśli Paula go nie wyrzuci – zostanie. To dla niego ratunek. Nie odważyłby się ani by nie potrafił wziąć teraz Ruty w ramiona. Jest pewny – gdyby przytulił ją do piersi, zdarzyłoby się coś naprawdę złego, nieodwracalnego. Nie wie co, ale jest tego pewny.
***
Wraca do domu przed szóstą rano. Jeszcze śpią. Wchodzi do wanny, zanurza się w cieple, trwa tak przyczajony.
Los – jak śmiesznie plącze ludzkie ścieżki. Oto po latach zaprowadził go znowu do łóżka Pauli.
Paula go o nic nie pytała. Posłała tapczan i podała mu czysty ręcznik. Pamiętał, że lubiła kochać się przy świetle. Ale tym razem, zanim weszła do łóżka i objęła go, pogasiła wszystkie światła – i był jej wdzięczny. Roman poczuł jej ciało jako obce. Miał ostrą świadomość tej obcości, musiał ją w sobie stłumić. Wziął Paulę gwałtownie, brutalnie. Był to akt zemsty na Rucie. Potem zapadł w pełen majaków sen. Obudził się w ciemności i głowa Pauli na poduszce wydała mu się jednym z sennych majaków. Wyciągnął rękę i dotknął jej, a Paula otworzyła natychmiast oczy, jakby wcale nie spała.
– Myślałem, że mi się śnisz – powiedział.
– Nie. To naprawdę ja. Chodź do mnie!
Wahał się zaledwie przez moment. Tym razem był to akt długi i wnikliwy – jakby próbowali na nowo się odnaleźć. Bez trudu doprowadził Paulę do podwójnego orgazmu.
– Roman! Jesteś najlepszy z tych, których miałam kiedykolwiek. Nadal jesteś najlepszy!
„Gdyby to ona mi powiedziała” – pomyślał.
– Dla ciebie każdy dobry – powiedział z wyraźną chęcią obrazy.
– A dla niej tylko dyrektor Malesa? – zapytała spokojnie i dodała: – Nie przyszedłeś bez przyczyny.
Poznawał po tym dawną Paulę, złośliwą, boleśnie uszczypliwą.
– Wytrzymaj jeszcze trochę. Zaraz pójdę.
Leżeli przez chwilę w milczeniu.
– Zanim pójdziesz i, jak sądzę, nieprędko wrócisz, opowiem ci pewną krótką i banalną historię. Była pewna osiemnastoletnia, wesoła, głupiutka dziewczyna. Spotkała pewnego równie wesołego i buńczucznego chłopca, który wyróżnił ją wśród pozostałych. Zakochała się nieprzytomnie, ślepo. Zakochała się tak, że była tym przerażona i starała się to uczucie ukrywać nie tylko przed innymi, ale i przed sobą. Mieli paczkę kolegów. Była to paczka zgrana i zwariowana. Jedyna taka na całym roku. Troje z paczki miało samodzielne pokoje. Zaczęto z tych pokoi korzystać. Najpierw w celach towarzyskich, potem także w intymnych. Któregoś dnia chłopak zabrał dziewczynę do jednego z tych pokoi, a potem znowu i znowu. I jeżeli kiedyś w życiu była szczęśliwa – to wtedy. Aż zdarzyło się – w czasie wycieczki na wieś, skąd pochodziła jedna z dziewcząt, nocowali całą paczką w stodole i tak, jak byli parami, parami uprawiali miłość. Potem spali w zapachu siana. A nad ranem ów chłopak, ukochany dziewczyny, zawołał wesoło: „Odbij w prawo!” Opuścił tę kochającą i przetoczył się na prawo, gdzie leżała następna para, a za jego przykładem, z wyraźną ochotą, poszli inni chłopcy. Na końcu któryś przytoczył się do tej głupio zakochanej, która aż do tego momentu wierzyła, że jest wyróżniona, jedyna. I wziął ją taką zupełnie odrętwiałą, zdumioną, zaciskającą mocno powieki. A niemal zaraz po tym chłopak się zachowywał jakby nic, ale to nic się nie zmieniło. „No i co?” – pytał patrząc na nią wesoło. Aż pomyślała, że to był taki jednorazowy wygłup i że to już nigdy się nie powtórzy. Nie spełniły się jej przewidywania. Zasmakowali w tym krzyżowym uprawianiu seksu. Dziewczyny wystawiały chłopcom cenzurki. Jej ukochany miał najlepsze stopnie. Więc nie tylko z nią mu się tak udawało, ze wszyskimi. Czy ty rozumiesz, co czuła słysząc, jak jest wychwalany przez inne. Wtedy postanowiła być najlepsza wśród dziewczyn. Może i on zauważy, że jest najlepsza. Może zauważył. Jakby częściej miał ochotę na seks właśnie z nią. Aż pewnego dnia zabrał do kina dziewczynę – drobną, ciemnowłosą i chmurną – wyraźnie nie przystającą do paczki. Zaraz było wiadomo, że to jego dziewczyna, tylko jego, innym od niej wara. I ta głupia zakochana została z wszystkimi – tylko bez tego jednego. Została, jak kurwa, ze wszystkimi mężczyznami świata – tylko bez tego jedynego…
Roman jest pewny, że powinien coś powiedzieć. Nie może. Wstaje, ubiera się, wychodzi.
Paulę zauważył zaraz na pierwszym wykładzie. Była śliczna i rzucała się w oczy. Na jego zaczepkę odpowiedziała ironicznie i dowcipnie. Roman był z Arturem, kolegą z akademika. Powiedział do niego:
– I ty się rozejrzyj za jakąś cipką. Będzie weselej.
Potem dołączyły do nich jeszcze trzy pary. Utworzyli paczkę głośną, prowokującą. Wydawało się, że Paula traktuje wszystkich chłopców na równi – trochę z góry, ale przychylnie. Romana to denerwowało. To on był prowodyrem. Jemu należało się więcej. Zabrał Paulę do pokoju Tadeusza. Nic nadzwyczajnego. Była spięta i wystraszona. Potem zaznał od niej jakiejś złośliwości i żeby się zemścić, znowu wziął ją do łóżka. Tadeusz poszedł na jego miejsce do akademika. A jemu chyba się udało pokazać Pauli, na co go stać – tak to wówczas rozumiał. Złościła go, prowokowała. Dzięki niej, od wielu pokoleń wielkomiejskiej inteligentce, odreagowywał swój małomiasteczkowy kompleks.
Po pewnym czasie zauważył Rutę. Inną niż wszystkie. Nie próbującą zbliżyć się do kogokolwiek. Samotną w ich codziennie spotykającej się gromadzie. Już tylko jej szukał wzrokiem. Wystarczyło, że spojrzał na jej ciemną głowę i fala czułości podchodziła do gardła. Przestraszony, bo zaczął się koło Ruty kręcić jeden z kolegów, zaproponował jej kino. I już była tylko ona! A on był tylko dla niej. Czasem w chwili jakiejś znakomitej zabawy zwracała się wprost do niego: „Romek, idziemy?” Zostawiał towarzystwo i szedł z nią, żeby przesiedzieć w jej domu przez cały wieczór, na przykład czytając książkę. Czytali oboje, a potem się zamieniali. Dzięki temu czytał prawie wszystkie obowiązujące lektury. Zaczął zbierać coraz lepsze stopnie – wstydził się być gorszy niż ona. On, taki śmiały w stosunku do pozostałych dziewczyn, marzył, żeby ją pocałować. Nie śmiał jej pocałować prawie przez rok. Bał się ją zrazić zbytnią śmiałością. Wreszcie wieczorem w dzień swoich urodzin, zanim wyszedł od niej, powiedział:
– Dzisiaj są moje urodziny. Masz dla mnie jakiś prezent?
– Nie. Mogłeś mnie uprzedzić.
– Więc chociaż pocałuj.
Wydało mu się – spochmurniała. Potem jednak wspięła się na palce i lekko, niechętnie dotknęła wargami jego ust. Nawet trudno było uznać to za pocałunek. Zaledwie jakby przyzwolenie na odrobinę więcej, a on nie wiedział na co i na ile.
Tak więc Paula kochała jego i bała się go utracić. A on kochał Rutę i bał się ją utracić. Co czuła Paula, gdy on, z kompletną beztroską, posłał ją w ramiona innego? Dziś jakby mu powiedziała: „Kiedyś ty – teraz przyszła kolej na ciebie”. Na szczęście podejrzewa, iż chodzi o Benedykta. Romanowi sprawia ulgę, że Paula nie zna prawdy. Choć przecież to właśnie Paula pierwsza doniosła mu o Marku Wójciku – i nie bez powodu.
Do łazienki przychodzi Bogna.
– Już się ubierać, tatuśku?
– Tak. Tylko cichutko, żebyś nie obudziła mamusi i Marka.
– Marek nie śpi – mówi Bogna.
Trzeba pójść, zmienić Markowi pieluchę. Okazuje się – Ruta wstała do synka. Roman cofa się gwałtownie. Nie potrafiłby jej teraz spojrzeć w twarz.