Rozdział 29
Marek przychodzi na Żmigród w niedzielę przed południem.
– Przyniosłem kota – mówi do Romana, który wyraźnie ma ochotę zatrzasnąć mu przed nosem drzwi.
Zza poły jego skafandra wystaje mały pyszczek o ogromnych żółtych oczach. Roman z dość znacznym wysiłkiem przemaga awersję do człowieka i do zwierzęcia, cofa się, robi im miejsce.
– Pamiętam, co ci obiecałem. Ale stawiam jeden warunek. Nie dotkniesz jej więcej.
I Marek, chyba znowu zbyt pośpiesznie, podobnie jak w szpitalu po raz drugi mówi:
– Dobrze!
– To warunek – powtarza Roman.
Prowadzi Marka do synka. Chłopczyk śpi – wymizerowany i bardzo malutki. Teraz jednak, kiedy leży we własnym łóżeczku i wiadomo, że zdrowiejący, nie jest to widok równie tragiczny jak poprzednio.
– Posiedzę. Może się zaraz obudzi.
Wciąż trzymając kociaka, Marek przysiada na krześle. Roman przez moment się waha, potem odchodzi. Pierwszy raz zostawił ich samych. Po chwili ogarnia go intensywny niepokój. Powinien tam pójść, usiąść obok, bo Marek gotów pomyśleć, że odstąpił mu przynależne sobie miejsce. Właściwie ze strony tamtego to bezczelność pojawiać się tutaj zaraz następnego dnia. Trzeba to od początku jakoś ustalić. Ograniczyć jego prawa. Wystarczy, jak będą się widywali raz w miesiącu. Gdzie? Tutaj? Czy ma pozwolić, żeby zabierał Mareczka do siebie? Bogna, jak się dowie, będzie robiła piekło, że też chce. A co z lekcjami? W takiej sytuacji wersja o wyjeździe Marka nie wchodzi w rachubę. Jakże pochopnie obiecał mu kontakty z dzieckiem. Teraz, gdy zagrożenie minęło, dane sobie i Markowi słowo, wydaje się zupełnie zbędne. I zaraz myśl: czy wolno mu, czy ma moralne prawo odmawiać tamtemu widywania syna? Nie wie. Musiałby wiedzieć, jak to było. Bo jeśli to skutek jednego przypadkowego zbliżenia, to prawa pana Wójcika są żadne. Wcale nie musi się z nim liczyć. Może wystarczy mu wyjaśnić, że dla dobra dziecka powinien zostawić ich w spokoju. Może tak naprawdę wcale mu na Mareczku nie zależy. Dowiedział się o jego istnieniu i działa z poczucia obowiązku. I także dla niego lepiej by było powiedzieć: odczep się! – nie pozwolić na kontakty z dzieckiem. „Trzeba z nim porozmawiać” – oto wniosek, do którego dochodzi Roman, zanim usłyszy zgrzyt klucza w zamku. Wróciła Ruta z zabraną od Lidki Bogną.
– Tatku! Tatuśku! Kochany mój! – Bogna rzuca się ojcu na szyję, obłapia go mocno. – Zatęskniłam się za tobą. Już cię nie puszczę! – woła.
Roman zauważa, jak Ruta zamiera z uniesioną w górę kurtką. Na wieszaku wisi skafander Marka. Obraca się.
– Co to jest? – pyta.
– Przyniósł Mareczkowi kota.
– Wujek jest?! Wujek przyszedł?!
Bogna wbrew temu, co powiedziała, puszcza ojca i biegnie do pokoju.
– Pozwoliłeś mu. Wpuściłeś go.
Ruta patrzy przez chwilę na męża, potem go wymija, wchodzi do kuchni. Tutaj wkłada fartuch i zabiera się do przygotowania obiadu. Roman sobie uprzytomnia, że Ruta pewnie nie wie o wizytach Marka w szpitalu, a tym bardziej o obietnicy zbyt pochopnie danej przez niego tamtemu.
– Nie powiedziałem ci. Nie było kiedy. Po tym jak zaczął przywozić Hirsza, obiecałem mu, że jeśli Mareczek wyzdrowieje, pozwolę im się widywać.
– Rozumiem.
Ruta wstawia wodę na makaron. Wyjmuje ze słoika kwaszone ogórki i zaczyna je precyzyjnie krajać. Najwyraźniej nie ma zamiaru iść do pokoju. Mało! Jest niezadowolona. Roman nie wie z jakiego powodu. Chciałby znać przyczynę – prawdziwą.
– Jesteś zła?
– Ależ nie. Wszystko w porządku. Wolałabym jednak, żebyś na obiad go nie zapraszał. Mięsa jest tyle, ile jest. Nie przewidywałam gości.
To już wyraźnie drwina. I Roman, który wcześniej, podejmując co do Marka tę niełatwą decyzję, poczuł się przez to jakoś nobilitowany, teraz zaczyna się czuć głupio i niepewnie.
– Mam nadzieję, że wkrótce raczy wyjść.
Mówi to z nagłą wrogością, aż Ruta podnosi na niego wzrok.
– I ja mam taką nadzieję.
Do kuchni wpada Bogna z Pusikiem.
– Mamusiu, popatrz, jak on urósł, jaki śliczny!
– Mareczek już nie śpi? – pyta Roman.
– Nie. Muszę mu odnieść Pusika. Dał mi go tylko na chwilę.
Biegnie z powrotem.
– On tam przychodził do szpitala i Mareczek wciąż pytał o kota.
Roman jakby się usprawiedliwiał. Ruta jednak milczy.
Po kwadransie znowu przybiega Bogna.
– Wujek kazał zapytać, czy ma zostawić Pusika.
– Co, Rutka?
– Ja się nim zajmowała nie będę. Ty chyba też. Idź tam i skoro zacząłeś to załatwiać po swojemu, załatw do końca.
„Po swojemu” – czyli nie tak, jak należało. A jak należało?
– Miałem go wyrzucić razem z Hirszem ze szpitala? – pyta cicho.
– Dlaczego nie? Rozpocząłeś przecież od prania po gębie.
Roman się zrywa. Idzie do pokoju.
– Wychodzisz już? – pyta z naciskiem Marka.
– Tak. Daj, Mareczku, Pusika. Idziemy.
Chłopczyk oddaje mu kota z wyraźną niechęcią. Marek kładzie synkowi rękę na głowie.
– Zdrowiej prędko. Do widzenia, Bogusiu.
W drodze do wyjścia Roman mówi:
– Ruta nie jest zadowolona, że cię tutaj wpuściłem. Mam nadzieję, zrozumiałeś, co powiedziałem.
– Nie wiem. Chyba nie bardzo – odpowiada Marek, spoglądając na starannie zamknięte drzwi od kuchni.
Dość trudno mu to zrozumieć. Bo przecież gdyby nie przywiózł Hirsza… Gorycz – kolejny raz zostaje z tego domu wyrzucony. Bunt – bo przecież mogła powiedzieć choćby „dziękuję!” albo chociaż „dzień dobry!” Jak dawno się nie widzieli. Ostatni raz w poczekalni kina. On z Ewą, ona z Malesą. Podniosła na niego wzrok – zdziwiony, spłoszony, chmurny. Zmieszał się. Poczuł się głupio u boku Ewy. Czyżby Ruta była wciąż zła o tamto? Czy z tego właśnie powodu nie powiadomiła go o chorobie synka? Dlaczego pozwoliła Romanowi przyjść z dziećmi na Królewską? Zrobiła to specjalnie? Chciała doprowadzić do ich konfrontacji? Przekonać się, co z tego wyniknie? Zamyślony, koło przystanku autobusowego wpada na Paulę Mirończuk.
– Cześć! Skąd tak biegniesz?
– Od Nowickich. – Patrzy chłodno.
– O! właśnie. Interesował cię ostatnio Roman. Otóż mogę cię zapewnić, z pełną odpowiedzialnością, że nadal jest w łóżku znakomity. Konkurować z nim, rzeczywiście, niełatwo.
***
Lubicka podejmuje się opieki nad Mareczkiem i Ruta może wrócić do pracy.
Przychodzi w poniedziałek, wprost na naradę pracowników. Wszyscy witają ją po tej długiej nieobecności z autentycznym bądź udawanym entuzjazmem. Dopytują o zdrowie synka. Tylko Benedykt zachowuje powściągliwość, urażony, bo Ruta nie zaprosiła go ani na sobotę, ani na niedzielę, a jednocześnie ucieszony, że zdecydowała się wrócić do pracy, choć mogła wziąć jeszcze zwolnienie. Tutaj nie potrzebuje czekać jej zaproszenia. Może ją zobaczyć, kiedy chce – wezwać pracownicę Nowicką.
W czasie narady zerka na Rutę raz po raz i stwierdza, że się zmieniła: zeszczuplała, oczy zrobiły się ogromne, twarz bardziej trójkątna, usta jeszcze wydatniejsze. Przy ruchu, dokoła głowy tańczą świeżo umyte włosy. Szyję ma odkrytą, wzruszająco smukłą. Jest w niej coś autentycznie wiosennego, co w Benedykcie budzi zachwyt. Co powoduje, że po naradzie zwraca się do niej:
– Przyjdź tutaj prosto ze studia, dobrze?
I że potem, przeszło godzinę, czeka przyjścia Ruty z uwięzionym pod powiekami jej wiosennym wizerunkiem, z dalszym ciągiem wcześniejszego wzruszenia i zachwytu. A kiedy ona wchodzi krokiem tanecznym, płynnym, tak że sukienka faluje jej u nóg, Benedykta zalewa nowy przypływ uczuć, krew uderza mu do głowy.
– Witaj po tej strasznie długiej nieobecności! – mówi. – Siadaj, proszę. Chcę z tobą przegadać taki jeden pomysł.
Ruta zajmuje miejsce naprzeciwko Benedykta. Jak dobrze, że zdecydowała się wrócić do pracy! Jest radosna i odprężona. Przebywając wiele dni w szpitalu niemal zapomniała, iż poza jego murami istnieje inny świat. Patrzy na Benedykta z czułością, że jest. A kiedy on mówi, Ruta ciepło, przyjaźnie się uśmiecha. Potem Malesa przysuwa ku niej kartkę i zaczyna szkicować. Ruta opuszcza wzrok. Wtedy nagle zaczyna działać, zagarnia ją magia jego rąk. Patrzy i fala pożądania zatapia ją, zalewa. Pożądania ostrego, jakiego nigdy, wobec nikogo poza Benedyktem, nie doznała. Już nie udaje, że to z powodu Romana czy Marka. Jego pragnie! Pieszczoty tych właśnie rąk!
Wstyd! złość! bunt przeciwko jednostronnym, jak sądzi, odczuciom.
Benedykt nadal z ożywieniem mówi. Jego dłonie prawie płasko leżą na biurku. Palce są lekuteńko przygięte. Ruta odnosi wrażenie, że przyczajone. Odwraca twarz w stronę okna. Przełyka ślinę. Wraca do nich wzrokiem. Dostrzega w dłoniach Benedykta potencjalny niebezpieczny ruch. Podnosi pięści. Uderza!
– Zwariowałaś?!
Benedykt chwyta mocno jej nadgarstki.
– Tak! Zwariowałam! – odpowiada i dopiero wtedy przejmuje ją strach. Więc to dziedzictwo po matce! Nie uda się jej umknąć. Patrzy na Benedykta oczami szeroko rozwartymi, pełnymi przerażenia.
– Puść!
Benedykt jednak nie puszcza.
– Co się stało? – pyta. – Który to z nich ci dogodził?
– Obu mam dość! I ciebie też!
Czuje, że to co powiedziała, to najprawdziwsza prawda. Najlepiej byłoby gdzieś wyjechać. Daleko. Nie widzieć żadnego z nich.
– A ja co ci zawiniłem? – pyta Benedykt.
– Że jesteś! – mówi Ruta głośno, dobitnie.
Malesa przez chwilę milczy. Potem puszcza jej ręce, bierze ołówek, zaczyna szkicować kolejny plan.
Złość eksploduje w niej z ogromną siłą. Jeszcze moment i zacznie mówić rzeczy złe, najgorsze. Zrywa się, wypada, zbiega po schodach. Jakież to poniżające tak go pragnąć i tak być przez niego nie dostrzeganą jako kobieta. „Który to z nich…” Jakże łatwo godzi się na jej bycie z którymkolwiek z nich. Wszystko nie tak! Skąd ta komitywa Romana z Markiem? Najpierw bije go po twarzy, a potem wpuszcza do mieszkania. Czego on chce? A Marek? Konsekwentnie, krok po kroku, wchodzi w ich życie. Jeśli tak, co obok niego robi Ewa? Oto nadeszła kolejna wiosna. Wiosna, która miała rozbudzić z długiego letargu ich miłość. Jakże bywała szczęśliwa w jego czułych objęciach! A teraz obok Marka, zamiast niej, jest tamta. Gdyby wtedy, w Kazimierzu, zdecydowała się posmarować Benedykta olejkiem także z przodu, gdyby sobie zażyczyła, żeby on posmarował ją, może wyczułby, zrozumiał, jak jej dłonie tęsknią za jego ciałem! Jak jej ciało pragnie jego rąk! W Kazimierzu! Wtedy jeszcze sama nic nie rozumiała. A teraz? Po co szła do Marka? Niechby ożenił się z tamtą! I serce aż jej się zaciska od nieprzyzwolenia. „Nigdy cię nie opuszczę!” Niech dotrzyma słowa. Nie wolno rzucać słów na wiatr! Słowa są więzieniem. Jesteśmy więźniami własnych słów. Ona niczego Markowi nie obiecywała. Nie poczyniła żadnych wyznań. Jest wobec niego wolna. I wolna wobec Romana. Bo przecież to on odjechał, zostawił ją samą. Zerwał ich umowę o byciu razem w szczęściu i nieszczęściu, co do której nie przyszło jej wcześniej na myśl, że można by ją zerwać. Teraz więc może się godzić na tyle, ile sama chce. Obdarzać ich lub nie – tyle, ile sama zapragnie. Tylko Benedykta nie może mieć! I jej ciało urządza sobie przewrotną zabawę, pragnie właśnie tego, którego nie może mieć. Jakiż problem? Wystarczy trzymać się od niego z daleka. Wystarczy znowu pójść do łóżka z Romanem, tak jak robiła poprzednio. A może z Markiem. Te myśli pozwalają jej przebyć, nie wiadomo kiedy, drogę z ośrodka do domu. Już wbiega po schodach.
– Jestem, pani Wandeczko! – mówi zadyszana.
– I czegóż tak się spieszyłaś? Ja mam czas. Mareczek śpi. Zjadł kromeczkę z szynką i prawie całego banana. Wraca mu apetyt.
Ruta jest w domu! Mieszka tu od urodzenia. Równie długo sąsiaduje z Lubicką, która przyjaźniła się jeszcze z jej matką. Ruta jest w miejscu dobrze znanym, więc bezpiecznym, w towarzystwie kobiety, w której życzliwość wierzy bez zastrzeżeń. I tak jest dobrze. To jest to, co najważniejsze. Miejsce, gdzie chce się być. I człowiek, któremu można zaufać.
– Dziękuję!
Pochyla się nieco i całuje przywiędnięty policzek pani Wandy.
***
Zgodnie z wcześniejszym postanowieniem Ruta starannie Benedykta omija. A on, po ostatnim incydencie, także nie ma do niej żadnych spraw. Jest zły i rozżalony. W końcu w czwartek wieczorem postanawia, że jeżeli Ruta następnego dnia nie raczy sobie przypomnieć, że ma wobec niego dług wdzięczności, pojedzie do „Mirażu” i jeśli będzie tam Miriam… Nie muszą jechać do jego willi, gdzie czuł się tak nieswojo. Zaprosi go do siebie.
Następnego dnia Ruta, niestety, znowu nie przychodzi, choć koło dwunastej, wydaje mu się, słyszy w sekretariacie jej głos. Czeka przez jakiś czas, ale wkrótce jest za kwadrans pierwsza i prawdopodobnie już wyszła.
Benedykt nie wie, że przez ostatnie trzy kwadranse czekał niepotrzebnie. O dwunastej Ruta zajrzała do sekretariatu i rzuciła Małgosi:
– Gdyby dyrektor o mnie pytał, wychodzę. Muszę natychmiast wyjść!
Dyrektor jednak o nią nie pytał, więc Małgosia nie widziała potrzeby mówić mu o nieco wcześniejszym wyjściu pani Nowickiej, tym bardziej że jak zauważyła, Ruta była wyraźnie podenerwowana.
Zdenerwowała ją wcześniejsza rozmowa z Rączyńską. Na Basię natknęła się na korytarzu zaraz po skończeniu nagrania.
– Rutka! Znasz Paulę Mirończuk? – zapytała tamta.
– Studiowałyśmy razem.
– W takim razie nie zlekceważysz mojego ostrzeżenia. Paula wyraźnie ma chrapkę na twojego męża. Byłam świadkiem, jak go zaprosiła i wysiedli razem pod jej domem.
– Rozumiem. Jestem wzruszona twoją troskliwością.
Ruta spróbowała ironią pokryć zaskoczenie. Odeszła śpiesznie.
Poczuła, że musi natychmiast odetchnąć świeżym powietrzem, bo się zadusi. Od drzwi rzuciła Małgosi informację i wyszła. Jak zawsze gdy jest zdenerwowana, idzie, a właściwie prawie biegnie, na piechotę. Zupełnie niepotrzebnie, bo Roman wróci do domu dopiero wieczorem. Poszedł na zebranie rady pedagogicznej. Zebranie rady? A jeśli ta „rada” to Paula? Ruta sobie uprzytomnia, jak dawno Roman nie próbował żadnego z nią zbliżenia. Wcześniej dyżurowali przy dziecku, ale już od tygodnia Mareczek jest w domu, a on każdego dnia przynosi nowy stos zeszytów, aby do późna je poprawiać. Odkąd dowiedział się o Marku, ani razu nie próbował wziąć jej w ramiona.