Rozdział 31

„Mówiłeś, że mnie nie opuścisz!” Tej nocy Marek zrozumiał, iż zawiódł po raz drugi. Po raz drugi nie dotrzymał słowa. Dana Romanowi obietnica równa jest kolejnemu wyrzeczeniu się Ruty. Jej reakcja była w pełni uzasadniona. Wszystko dlatego, że „mu się wydawało”. Nie raczył jej zapytać, dowiedzieć się, jakie są jej zamiary. Postąpił jak głupiec. Czy człowiek się nie uczy? Wciąż i wciąż powtarza własne błędy? Będzie musiał jakoś to wszystko uładzić, wyprostować. Nie potrafi inaczej. Taki już jest. I jak na złość to właśnie jemu tak się musiało naplątać. Zatęsknił do czasów, kiedy w jego życiu wszystko jeszcze było proste. Miał wtedy w sobie wielki spokój. Pewność co słuszne, co niesłuszne. Sądził, że przeżyje w ten sposób także dalsze lata. Wierzył naiwnie, iż uda mu się nikogo nie skrzywdzić. A teraz!

Rano musi iść do sklepu, nie ma w domu cukru. Robi od razu większe zakupy, co okazuje się bardzo przydatne, bo przed jedenastą przychodzi Roman z dziećmi. Mareczka, jeszcze trochę osłabionego, przynosi na ręku.

– Nie przyszła tu? – pyta.

Marek kręci przecząco głową.

– Zostawię u ciebie dzieci i pojadę do Lidki. Lubicka siedzi pewnie w kościele, a Mareczka lepiej jeszcze nie wozić tam i z powrotem.

Marek podejrzewa, że to pretekst. Pewnie Roman nie chce rozmawiać z żoną w obecności dzieci.

Wraca po godzinie.

– Jej tam nie ma – mówi cicho do Marka. – Wcale tam nie była.

Idą do kuchni, bo w pokoju dzieci grają na cztery ręce na fortepianie.

– Może poszła do jakiejś koleżanki?

– Ona nie ma koleżanek.

– A w ośrodku?

– Tylko z Malesą jest bliżej.

– Trzeba więc do niego.

– Nie znam adresu.

– Zadzwonisz do ośrodka. Ktoś tam na pewno ma dyżur. I powiesz, że musisz dyrektorowi przekazać od żony pilną wiadomość.

Po dziesięciu minutach Roman jedzie ponownie na LSM. Tym razem wraca jeszcze szybciej niż poprzednio.

– Nie zastałem go. Gospodyni mówi, że miał rano jechać do Tomaszowa, do rodziny. Ale Ruta była tam wieczorem. O wpół do jedenastej. Chyba pojechała prosto od ciebie. Podobno wyszła niecałą godzinę potem. Gospodyni oglądała film i słyszała, jak Malesa odprowadzał ją do drzwi. Pewnie miała iść do Lidki. Ale nie doszła!

Roman ukrywa twarz w dłoniach. Markowi przypomina się niedawne morderstwo studentki, gdzieś w tamtej okolicy. Ostry niepokój!

– Zatelefonuję na milicję i do pogotowia.

Dzwoni bez rezultatu.

– No widzisz. Nic złego się jej nie stało – pociesza Romana, a wie, że mogli jeszcze nie odnaleźć ciała. „Zwariowałem!” – myśli.

– Jak to było z wami? – pyta Roman, zachrypnięty.

Widocznie przyszedł czas na chwilę szczerości, przykrojonej, żeby do tego stresu, który tamten przeżywa, nie dołożyć zbyt wiele. Tak Marek to rozumie.

– Co wiesz? – pyta.

– Nic. Tyle że was zobaczyłem razem, ciebie i Mareczka, siedzących przy fortepianie. Tyle wiem!

– Chyba nie tylko. Musisz także wiedzieć, że to się wydarzyło, kiedy byłeś z Bogną u swojej matki, a ona była tu sama. Nie miałem pojęcia o twoim istnieniu. Nigdy o tobie nie mówiła. Spotkałem ją i zanim zamieniliśmy pierwsze zdanie, już była dla mnie kimś ważnym. Nie życzyła sobie tej znajomości. Mówiła mi o tym wprost i wielokrotnie. A ja nie mogłem, nie potrafiłem, wyrzec się jej. Była dla mnie jak źródło. Musiałem do źródła wracać. Potem zaprzyjaźniłem się z jej matką. I już musiała się godzić na moją obecność, bo pani Garczyńska potrzebowała jej. Uspokajała się przy mnie. Wystarczyło, żebym nie przyszedł jednego dnia, zaraz jej stan się pogarszał. Pokłóciliśmy się z Rutą. Przestałem tam chodzić. Potem nagle dowiedziałem się o śmierci jej matki. Teraz sobie przypominam, widziałem cię na pogrzebie, ale przecież nie wiedziałem, kim jesteś. Ta śmierć znowu nas zbliżyła. Ona była sama, robiąca sobie wyrzuty, że nie dopilnowała matki. Widocznie był jej potrzebny ktoś, w kim mogłaby znaleźć oparcie. Próbowałem temu sprostać. Uspokoić ją. Otoczyć czułością. A potem któregoś dnia przyjechałeś, a ja dowiedziałem się od pani Wandy, kim jesteś, i o istnieniu Bogny, i że wkrótce wracacie do Lublina. Poczułem się oszukany, śmiertelnie obrażony, odszedłem i więcej jej nie zobaczyłem. Skąd mogłem wiedzieć? Dopiero parę miesięcy temu, przypadkowo dowiedziałem się o Mareczku. Ale Ruta nie chciała ze mną rozmawiać. Zaprzeczyła. Wyrzuciła mnie. Potem nagle zmieniła zdanie. Zdecydowała się na te lekcje. Nie wiem, dlaczego tak. Przy dzieciach nie było możliwości rozmawiać, a poza lekcjami nie widywaliśmy się.

Milczą.

– My tu, a ona może już tam wróciła! – Roman się podrywa. – Dzieci! Idziemy do domu.

– Pójdę z wami. Zobaczę tylko, czy jest – mówi Marek.

Ale w mieszkaniu Ruty nie zastają. Patrzą na siebie wymownie oczami pełnymi niepokoju. Na Bramie Krakowskiej zegar uderza dwa razy.

***

Od czternastu godzin są moje urodziny i imieniny – mówi Benedykt.

Stoją oboje zapatrzeni w niespokojnie ruchliwy nurt Wisły. Obraca się ku niemu zaskoczona.

– Jak to? Który dzisiaj?

– Dwudziesty pierwszy marca.

– Jesteś więc darem wiosny! – śmieje się radośnie. Potem robi „bardzo zmartwioną” minę. – Nie mam dla ciebie prezentu. A nawet pieniędzy na prezent. Wypadłam z domu bez torebki.

– Prezentu? Jeszcze na żadne urodziny ani imieniny tyle nie dostałem. Ty nawet nie wiesz… To jakbym po raz drugi się urodził. Prezentu? Czego jeszcze mógłbym chcieć?

– Niczego więcej ode mnie nie chcesz? – pyta Ruta podchwytliwie.

– Chcę! Chcę wszystkiego!

Gdy wsiedli rano do samochodu, nie musieli się porozumiewać, było oczywiste, że jadą do Kazimierza. Zrobili zakupy w pierwszym sklepie. Ruta w czasie jazdy szykowała kanapki i karmiła Benedykta podając mu jedzenie wprost do ust. Po chwili zaczęła pragnąć dotknięcia tych ust. Coraz bardziej i bardziej. Kanapki się skończyły. Ale nie chęci Ruty. Te wciąż trwały. Na wszelki wypadek na Benedykta wcale nie patrzyła. Zatrzymał samochód tuż za Nałęczowem. I tak, jak tego pragnęła – jakby czytał w myślach Ruty – zaczął systematycznie całować jej twarz – policzki, czoło, oczy. Wreszcie położył wargi na jej wargach. Trwali tak bardzo długo. Jadący z naprzeciwka wykonywali w ich kierunku żartobliwe lub nieprzyzwoite gesty. Co ich to mogło obchodzić?

Dalej, po prawej stronie, zaczęła się pokazywać Wisła. To się ukazywała, to znikała. Rucie przyszło na myśl, że oto, nareszcie, jest dojrzałą kobietą. Że tamci byli jak stopnie, po których weszła na ołtarz prawdziwej miłości. „Kochany mój! Kochany!” – przemawiała do niego w myśli. Czuła, jak każda cząsteczka jej ciała nabrzmiewa uczuciem. „Ukochany mój!”

Zostawili samochód na parkingu i poszli na gorącą herbatę.

– Zafundujesz mi tort?

– Zafunduję. I kieliszek dobrego wina.

– Nie chcę, żebyś jechał po alkoholu.

– A kto ci powiedział, że mam zamiar gdziekolwiek jechać?

Ruta spojrzała pytająco. Jej oczy lśniły jak drogie kamienie. „O Boże! – pomyślał Benedykt. – Nie wiedziałem, co to znaczy być szczęśliwym!”

– Oczyska ci łyskają jak u wilczycy – powiedział.

– Jak u wilczycy, która ma chętkę na benedykcinę.

Wybuchnęli śmiechem. Kelnerka łaskawie przyjęła zamówienie.

– Właściwie wcale mi nie powiedziałaś, dlaczego „wypadłaś z domu bez torebki” – zauważył od niechcenia Benedykt zanurzając łyżeczkę w torcie.

– Czy to ważne? Grunt, że wypadłam. Ty mi też wcale nie powiedziałeś, co robił u ciebie Adam Maria Seyfert.

Znowu wybuchnęli śmiechem. Naturalnie, że tamto było zupełnie nieważne. Powinien był powiedzieć jej, jaki był na nią wściekły przez ostatni tydzień, i że to przez to, ale już wcale nie pamiętał, żeby kiedykolwiek był na nią wściekły. Radość czyniła go tak lekkim, iż wystarczyłby byle ruch, by wzlecieć jak balonik aż pod biały sufit. Pomyślał, że jeśli zje tort i wypije herbatę, nabierze statecznego ciężaru. Uniósł kieliszek.

– Za to, co ważne!

Odpowiedziała uśmiechem jak światło.

Potem szli wałem nad Wisłą trzymając się mocno za ręce ze świadomością, że oto trzymają w dłoniach szczęście i nie wolno rozpleść palców, bo może ulecieć. Tuż nad wodą, niemal ślizgając się piersią po falach, przemykały mewy czy rybitwy – Ruta nie potrafiła rozpoznać – wydawały przeciągły skwir.

Doszli tak na plażę nudystów – oczywiście pustą – w miejsce, gdzie zapragnęli się po raz pierwszy. I to pragnienie to rozpalało się, to przygasało, to ledwie się tliło, ale już nie wygasło. Stali wzruszeni, w dalszym ciągu trzymając się za ręce. Wtedy Benedykt powiedział: „Od czternastu godzin są moje urodziny i imieniny” – a potem, już mając ją w ramionach: „Chcę wszystkiego!” – co należy uznać za przenośnię poetycką, bo czy można aż tyle chcieć?

– Ile masz lat? – pyta Ruta.

– Zacząłem trzydziesty dziewiąty.

– Mój ty staruszku – przywiera do niego jeszcze mocniej, a potem: – Za rok będziemy mieli razem siedemdziesiątkę. Urządzimy wielki jubileusz.

Dla Benedykta to znaczy, że już nigdy się nie rozstaną. Zawsze już będą razem! Za rok, dwa, dziesięć i dwadzieścia lat. Znowu czuje tę nieprawdopodobną lekkość, która może sprawić, że uniesie się w górę. Tym razem niebezpieczeństwo jest daleko większe, bo nie ma tu sufitu. Na szczęście ona trzyma go mocno, bardzo mocno, nie pozwala nigdzie ulecieć.

Niebo jest pełne jasnoszarych obłoków, tylko gdzieniegdzie przeziera błękit. Drobno srebrzy się woda w Wiśle.

– Wracamy!

Ruta nagle wyślizguje się z jego objęć i zaczyna biegnąć pod ciepły wiosenny wiatr. Dopada ją wkrótce.

– Stop! – woła lekko zadyszany. – Do czego ty zmuszasz dostojnego prawie czterdziestolatka?!

– Do ruchu na świeżym powietrzu. To bardzo wskazane w twoim wieku.

Przez pewien czas biegną obok siebie. Ruta ustaje pierwsza.

– To nie jest strój do biegania – mówi zniechęcona.

W ośrodku SARP-u, być może dzięki ekranowej popularności Ruty, dostają na dobę pokój razem z wyżywieniem. Myją ręce i zaraz schodzą na obiad.

– Ciekawe, za co będziesz żył do końca miesiąca – robi uwagę Ruta.

– Przecież to tylko dziesięć dni – odpowiada lekceważąco.

Znowu patrzą na siebie oczami aż pociemniałymi od uczucia.

– Kocham cię! – mówi ona.

Staje mu w gardle kolejny kęs. Przez dobrą chwilę nie może go przełknąć. Miga mu myśl, że w czasie jedzenia nie wolno robić takich wyznań. Ruta oczywiście dostrzega jego próżne wysiłki, nagle poczerwieniałą twarz, w końcu ulgę, gdy udało mu się połknąć, co miał w ustach.

– Ledwie uniknąłem śmierci – mówi zmienionym od wysiłku krtani głosem. – Jakaż z ciebie niebezpieczna kobieta!

– Zanim weźmiesz do ust kolejny kęs, proszę, usłysz i dobrze zrozum! Jesteś jedynym mężczyzną na świecie, któremu to powiedziałam, a być może więcej nie powtórzę, bo dla mnie nie są to słowa, którymi można szafować. Musisz więc o nich pamiętać i wierzyć w nie – już zawsze!

– Wyobrażałem sobie – mówi po chwili Benedykt – że tego rodzaju wyznania należy robić w jakiejś romantycznej otoczce. Na przykład wieczorem przy księżycu i śpiewie słowika lub przynajmniej trzymając ukochaną osobę w objęciach. Rozbiłaś w puch ten mit. Nie myśl jednak, że nie zrozumiałem dokładnie, co powiedziałaś, albo nie doceniłem wagi tego, co powiedziałaś. Proszę cię jednak, zaczekaj! Nie chciej, żebym tu w publicznym, choć pustawym miejscu mówił o tym, co dla mnie najważniejsze.

– Pozwalam! Pozwalam ci na wszystko!

To brzmi jak zadatek. Benedykt jest gotowy zostawić resztę jedzenia i iść na górę. Ruta jednak nie godzi się. Mówi:

– Zjadaj! Przed dziesięciodniowym postem przyda się mały zapas.

Idą do pokoju. Tu stojąc naprzeciwko zaczynają się wzajemnie rozbierać. Początkowo powoli. Potem coraz szybciej, niecierpliwiej, wreszcie nadzy przywierają do siebie. Zarzuca mu ręce na szyję, nogami oplata biodra…

– Wiosno moja!

Niesie ją do łóżka.

– Benedykcie! mój pierwszy dniu wiosny! – sięga w nią tak głęboko, że aż się zachłystuje. – Jedyny mój! – kolejny i kolejny ruch, igiełki rozkoszy rozbiegają się pośpiesznie po całym ciele. – Mój wspaniały mężczyzno! – opływa ją, ogarnia fala słodyczy, zapada w nią, zapada… Nie ma siły otworzyć ust ani odnaleźć go leżącego obok dłonią.

Dzwon w klasztorze zaczyna śpiewać. Jej dusza, jej ciało, razem z dźwiękiem dzwonu fruwają w powietrzu!

Udaje się im nie przespać kolacji. Po jedzeniu wychodzą na spacer. Okazuje się, że Benedykt nigdy nie był na Górze Trzech Krzyży. Mimo ciemności decydują się tam iść i wkrótce docierają na szczyt. Kazimierz wygląda z góry tajemniczo. Mruga do nich porozumiewawczo setkami złotych oczu, opasany srebrzystą wstęgą nadrzecznej mgły.

– Takiej scenerii nic już chyba nie możesz zarzucić!

Aluzja ze strony Ruty jest wyraźna, ale Benedykt milczy. Może w tym momencie nie potrafi odnaleźć właściwych słów. Ratuje go dyskotekowa muzyka, która bucha nagle z budowli u stóp góry. Zaczynają mrugać barwne światła.

– Idziemy?

– Niemal zbiegają, choć z pewną ostrożnością. Jakoś im się udaje nie przewrócić, a nawet nie potknąć, co znowu ich rozradowuje.

– Masz pieniądze na bilety?

– Bierzemy kamerę i idziemy „służbowo” – decyduje Benedykt.

Na kasecie nakręcony jest dotychczas profil Benedykta prowadzącego samochód, jego ręce na kierownicy, a potem zwrot twarzy w kierunku obiektywu, kiedy mówi: „Szkoda kasety!” Dalej trochę plenerów z wyprawy na plażę. I łóżko, w którym spędzili popołudnie, ze śpiącym jeszcze Benedyktem. Powolna panorama przez jego nagie ciało, od głowy aż po duży palec u lewej nogi, prawa był lekko podkurczona. Dopiero potem Ruta go obudziła, więc wcale nie wie o utrwaleniu swojego aktu. Na samą myśl, jak zareaguje, kiedy to zobaczy – czułe zatrzymanie się kamery w połowie jego ciała, najazd i odjazd obiektywu i dopiero dalsza wędrówka – na samą myśl w Rucie coś chichoce. A jeśli pójdzie od razu do studia i odtworzy to przy Radziszewskim?

Organizatorzy dyskoteki witają ich z entuzjazmem. Dla zachowania pozorów trochę kręcą: tańczących, parę scen rodzajowych, dyskdżokeja z głową jak nie strzyżony pudel. Potem zostawiają kamerę pod jego opieką. Benedykt prosi, żeby na chwilę skierował obiektyw na nich tańczących i idą na parkiet.

„Benedykcie! mój wspaniały tancerzu!”

„Benedykcie! wiosenny mój wietrze!”

„Benedykcie! rudy brzydalu – moja wielka, przeogromna miłości!”

Trzy godziny dyskotekowego szaleństwa!

Wracają leniwie, noga za nogą. Niedaleko, tylko na ukos przez rynek.

– Prysznic i spać – mówi Ruta.

– Jak możesz!…

– Prysznic i spać. Jestem wykończona. Twoje łóżko jest tam.

Musi zadbać, wbrew własnym chęciom, o wypoczynek swojego mężczyzny. Ale rano to on budzi się pierwszy. Budzi się i przychodzi „posmarować ją olejkiem”, zanim po śniadaniu zechce pójść na plażę. Jego ręce przesuwają się po niej pieszczotliwie, a dość mocno – uczą się kobiecego ciała? Ruta pamięta, że jeszcze nigdy, żadna kobieta nie zaznała, tak jak ona, dotyku tych silnych, smukłych dłoni. Benedykt oczy ma zamknięte. Jego ręka przez chwilę się waha, zanim wkradnie się ostrożnie między jej nogi.

– Całą cię muszę „posmarować”, prawda? – usprawiedliwia swój, jak mniema, zbyt śmiały gest.

– Oczywiście! – odpowiada. Chce, żeby to brzmiało zupełnie naturalnie, ale głos jej dygoce.

Jak delikatne, jak czułe są jego palce! Ruta już nie potrafi się powstrzymać. Przekręca głowę i przywiera ustami do barku Benedykta.

Śniadanie. I znowu idą nad Wisłę. Dzień jest wilgotny, ale nadal ciepły.

– Wiesz – mówi Benedykt – mam amatora na mieszkanie po mamie. Czołowy biznesmen Tomaszowa wydaje córkę za mąż. Miałem nawet jechać wczoraj w tej sprawie. Jak myślisz, da się za to kupić coś w miarę przyzwoitego w Lublinie? Potrzebowalibyśmy najmniej trzy pokoje.

– Przecież mam mieszkanie. To jest moje mieszkanie, jeszcze po rodzicach. Przydział jest na mnie.

– A Roman?

– Spakuje walizkę i przeniesie się do Pauli.

– Do Pauli? – Benedykt aż przystaje.

– Tak tylko powiedziałam – mówi Ruta, bo nie chce się jej tłumaczyć Benedyktowi tych wszystkich zawiłości. – Choćby do Pauli czy innej, jej podobnej, chętnej na każdego mężczyznę.

Na plaży znowu ogarnia go ramionami, mocno do niego przywiera.

– Jak ty mnie czujesz? – pyta po chwili.

– Małe, ciepłe, kochane! – odpowiada on. – A ty mnie?

– Bardzo duże, bardzo ciepłe i bardzo kochane!

Przestrasza się, że wbrew temu, co wcześniej powiedziała, będzie to: kocham! kochanie! kochane! powtarzała wciąż i wciąż, aż to cenne słowo się zdewaluuje, straci swoje lśnienie. Postanawia uważać. A Benedykt mówi:

– Tak trudno jest wyrazić, co się czuje. Nie potrafię ci wytłumaczyć, jak wiele dla mnie znaczysz, bo nie potrafię za pomocą słów uzmysłowić tego sobie. Ja to właśnie „czuję”! Całym sobą! Nie da się tego „powiedzieć”.

– Ja rozumiem. Ja wiem!

Dzwony dzwonią na sumę. Ich dźwięk w wilgotnym powietrzu jest przytłumiony, płaski. Wracają przystając raz po raz, żeby popatrzyć na Wisłę.

– Przyjedziemy tu z dziećmi na lato?

– Do lata kawał czasu.

Recepcjonistka pozwala im zachować gratis pokój do dwudziestej, co nie da się inaczej wytłumaczyć, jak popularnością ich profesji.

– Myślałam, że zaraz po obiedzie jedziemy.

– Przecież jeszcze nie „posmarowałaś mnie olejkiem” z przodu. Czas nadrobić to okropne zaniedbanie.

Ale gdy leżą obok, Ruta znowu umyka przed należną Benedyktowi usługą. Przytula się i mówi:

– Opowiesz mi bajkę „Jak królewicz Benedykt znalazł swoją księżniczkę”?

– Przecież znasz tę bajkę!

– Nie wiesz, że bajki opowiada się i opowiada wielokrotnie? Aż w końcu dziecko zaczyna poprawiać opowiadającego, bo z czasem lepiej od niego zna treść. A przecież znowu prosi: „Opowiedz!”

– To było dawno. Do obcego państwa wysłano z ważną misją królewicza. Pewnego dnia przyszedł na przyjęcie. Czuł się smutny i bardzo samotny. I wtedy podeszła do niego zielonooka księżniczka i podała mu naczynie pełne eliksiru miłości. Gdy zbudził się następnego dnia, zapragnął znowu ją zobaczyć. I następnego. I przez wszystkie kolejne dni. Aż przywołana jego tęsknotą przyszła i zgodziła się nucić kołysanki różom kwitnącym w jego ogrodzie. Jej obecność była dla niego jak światło! Zlecona misja – błahostką. Czuł, że przy niej wszystkiemu podoła. Ale ona wkrótce powiedziała, że musi odejść. W innym ogrodzie śpiewać kołysanki. Co by się stało, gdyby odeszła? No, powiedz! Co by się wtedy stało?

– Nie wiem – szepce.

– I ja nie wiem. Ale jestem pewny, że coś nieodwracalnego i strasznego! – Milczy przez chwilę. Może wspomina tamten trudny moment psychicznego załamania po śmierci przyjaciela. – Została! Nie dość, że została, posmarowała go czarodziejskim olejkiem. Ale tylko z tyłu. Połowa została zaczarowana, a połowa zachowała zdrowy rozsądek. Rozumiesz jego straszne położenie? Czas przywrócić jedność temu ciału!

Cóż jej pozostaje?!

Dziesięć minut przed dwudziestą oddają w recepcji klucz.

– Myślę, że na jakiś czas masz mnie dość. Pójdę do tyłu i trochę się poskulam. Nie moja to wina. Namawiałam cię na godziwy wypoczynek.

– Jeszcze się nawypoczywam – szczerzy w radosnym uśmiechu zęby. Podnosi wytwornym gestem fotel, żeby przepuścić ją na tylne siedzenie. – Madame!

Ruta mości się w poprzek, podciąga nogi, przytula policzek do oparcia.

– Dobranoc, królewiczu.

„Kim jestem” – myśli Benedykt. – Zupełnie innym człowiekiem niż przed dwoma dniami.” Wcześniejsze homoseksualne kontakty wydają mu się czymś absolutnie żałosnym. Wszystkie wynikły z przypadku, żaden z wielkiego uczucia. Naprawdę silne emocje przeżywał tylko dwukrotnie. Za każdym razem z powodu kobiety. Znowu ogarnia go dominujące poczucie lekkości. Jak dobrze jest tak mknąć, wioząc swój skarb! Skąd matka wiedziała? To było wkrótce po tym, jak zobaczyła Rutę na ekranie telewizora. „Beniu, to kobieta dla ciebie” – w jej głosie brzmiała pewność. „Ach, mamo” – zbył ją niecierpliwie. Spojrzała. „Niejeden ominął w życiu swoje szczęście”.

Postojowe światła gigantycznego pojazdu wyskakują czerwienią z mleka mgły. W lewo? Jeśli coś jedzie…! W prawo!

Przed szybą, tuż – niezwykle wyraziście – bolesna chropawość potężnego pnia.

– Boże! Ocal ją!

To ostatnia myśl Benedykta Malesy.

Lublin, maj 1992