7

Stoi przed lustrem. Czasami trzeba i sobie samej spojrzeć prosto w twarz. Twarz jeszcze ciągle opalona, złotawa, na szczęście bez zmarszczek. Oczy jasnopiwne, prawie żółte. Nos zwyczajny – ani garbaty, ani zadarty, ani szeroki – nawet jej się podoba. Usta mniej – o dość grubych wargach i konturze mało zdecydowanym – gdzie im tam do pięknie wykrojonych, rysowanych najsubtelniejszą kreską ust Hanki. Owal twarzy regularny, bez żadnych ekstrawagancji. Włosy blond, same się kręcą, co ma tę zaletę, że fryzjer niepotrzebny, ale za to układają się, jak chcą. Zbiera je i przytrzymuje rękami na czubku głowy, gdzie tworzą niesforny wiecheć. Trochę ją to rozśmiesza. Ot, taka dobroduszna, ale jednak czarownica. Kiedy kłócili się z Zygmuntem, kiedy nie mógł nic poradzić na jej dziki upór, mówił: „Ty czarownico!” Było w tym trochę złości, trochę czułości i akceptacji. Zdaje się, że nie miał innego wyjścia. Nieprawda! Znalazł wyjście. Stop! Znowu Zygmunt? Otwiera szafę i myśli, co na siebie włożyć. Decyduje się na czarną garsonkę w ciapki. Pantofle – czarne. Płaszcz. Na wszelki wypadek parasolka. Może wyruszyć na podbój artystycznego świata.

Dziś wernisaż Stefana Antarka, pejzażysty starszego pokolenia mającego na sumieniu kilka socrealistycznych grzechów w postaci: „Trójki murarskiej”, „Żniw w PGR-ze” czy „Otwarcia mostu”. Widziała je niegdyś w pracowni artysty. Postawił obrazy przed nią.

– Proszę popatrzeć! To tylko kwestia tytułu.

Ale nie miał racji. Pejzaż na nich był rozległy, dominujący, piękny, niestety istniały także te zbędne wtręty.

– Wolę jednak pana późniejsze płótna – uśmiechnęła się życzliwie. A Bartek Poroch, który był wtedy z nią, dodał:

– To taki rodzaj artystycznej kokieterii. Stefan dobrze wie, co ma malować. Niebo i ziemię. Ziemię i niebo.

Przed salą wystawową na ławce Michał Thylman z fajką. Ewa przysiada obok.

– Witaj, Michałku!

Podrywa się spłoszony, ale przytrzymuje go za ramię.

– Nie wstawaj. Przywiozłeś Aldonę? Jest tam?

Michał kiwa głową i niepewnie się uśmiecha. Ewa odkrywa w tym momencie, że teraz, kiedy już nie występuje w roli jej adoratora, serdecznie zaczyna go lubić. Pyta jeszcze:

– Byłeś ostatnio u Lisowskich? Nie wiesz, co u nich?

– Nie, nie byłem – mówi zmieszany. Speszony, że zaniedbał przyjaciół.

Zostawia go. Wchodzi na salę, w tłumek. Parę kiwnięć głową, parę uścisków ręki, po czym rozgląda się za Aldoną. Iza Bełza tym razem w asyście jednego, ale za to wytwornego pana po sześćdziesiątce. Winiarczyk ku jej zdumieniu, a zapewne także ku zdumieniu pozostałych, ciągle z tą samą szatynką z wydatnym nosem. Za to BeSa w towarzystwie o wiele od niego wyższej i trzy razy młodszej blondynki. Tylko Aldony nie widać. Ta kobieta ma jakąś dziwną zdolność do nieuwydatniania się spośród innych. W końcu jest. W perłowej, półdługiej sukni, ze sznurkiem różowych koralików – skromnie i pięknie. Zazdrość Ewę skrob, skrob w serce. Gdzie jej tam do Aldonki w tej garsonce w ciapki. No tak! Tylko że Batowska sama projektuje i szyje dla siebie wszystkie stroje. Kiedyś zaproponowała Ewie uszycie sukni, ale Ewa się na to nie zgodziła. „Od tego są krawcowe – powiedziała. – Lepiej namaluj w tym czasie coś pięknego.” A trzeba było skorzystać.

Znowu razem z Aldoną obchodzą salę. Obrazy są rozmaitych formatów. Ewie najbardziej się podoba seria małych pejzażyków z Roztocza. Zawsze miała sentyment do tego terenu. Zeszła go z Zygmuntem wszerz i wzdłuż. Aldona wyróżnia duży obraz zatytułowany „Zapach kwitnącej łąki”. To niewątpliwie kwintesencja tego, co Stefan Antarek potrafi wyczarować swoim pędzlem. Trzeba pogratulować artyście. Jakoś ostatnio mocno się postarzał. Niewiele pomaga, że dzisiaj odświętnie uśmiechnięty, zadowolony z tego tłumu zainteresowanych i słów uznania.

– Jeżeli pan nie znajdzie amatora na „Zapach kwitnącej łąki”, postaram się, żeby kupił go wydział kultury – obiecuje Ewa.

Aldona chce Ewę zabrać, ale ta zamierza jeszcze omówić pewną sprawę z Janką Orłowską, pracownicą BWA. W przeciwnym wypadku będzie musiała przyjść jutro. Janka jest na zapleczu. Właśnie robi herbatę. Natychmiast podsuwa szklankę Ewie, sobie nalewa w drugą. Wyjaśniają wszystko daleko szybciej, niż można się było spodziewać. Nie wypada jednak zaraz iść, bo Orłowska zwierza się z różnych osobistych kłopotów. Należy poświęcić jej trochę czasu. W końcu Ewa wychodzi. W sali już niewiele osób. Ma chęć spojrzeć jeszcze raz na „Zapach kwitnącej łąki”. No cóż! Aldona miała rację. To na pewno najlepszy obraz. Antarek stoi w pobliżu, obok jakiegoś mężczyzny oglądającego ekspozycję.

– Przepraszam, panie Stefanie. Kupimy ten obraz.

Kiwa głową na zgodę. Jednocześnie na dźwięk jej głosu odwraca się ten drugi i Ewa staje oko w oko z „Cynamonem”.

– Pan tutaj? – dziwi się zaskoczona.

– Więc to aż tak zdumiewające?

– Sądziłam, że interesują pana raczej nauki ścisłe.

– I ja to samo mniemałem o pani.

– Ach! Więc to taka dwustronna pomyłka – śmieje się Antarek. – Tak, sztuka to nie lada uwodzicielka. Potrafi zdobywać także umysły ścisłe. Vide – Einstein.

– Dobranoc, panie Stefanie, proszę wpaść do wydziału, podpiszemy umowę. Dobranoc panu! – mówi do Furtaka.

Dogania ją przy szatni.

– Pani pozwoli, że ją odprowadzę?

– Proszę – w jej głosie nie słychać zachęty.

Pogoda jak na połowę października piękna. Niebo ciemne, kiczowato wygwieżdżone. Idą milcząc. Ewa nie zamierza zabawiać partnera rozmową. Jemu też jakoś trudno zacząć, w końcu przecież mówi:

– Tak prędko opuściła pani wtedy kawiarnię. Nie wiedziałem, jak panią odnaleźć. Nie znałem miejsca pracy, a pani Lisowska odeszła już ze szkoły. Obdzwoniłem wszystkich Kwiatkowskich wedle książki telefonicznej, na próżno. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że może pani nie mieć telefonu, ale musiałem sprawdzić.

Mówi trochę za szybko. Dość niski głos wibruje emocją. Taki czaruś. Ewa nie znosi czegoś takiego, więc cedzi przez zęby:

– I nie przyszło panu do głowy, że mogłam zmienić nazwisko?

– Pani tam, w kawiarni nie miała na ręce obrączki.

To brzmi już dużo mniej pewnie i ciszej.

– Może zdjęłam do prania i zapomniałam włożyć? Może zgubiłam? Może nie noszę, żeby nie odstraszać przystojnych panów?

Milczy przez dłuższą chwilę, a potem stwierdza:

– Więc tamto, siedemnaście lat temu, to nie był tylko psikus podlotka. Widocznie z natury jest pani istotą złośliwą.

Ewa rozumie, że refleksja jest natury ogólnej. Nie dotyczy bezpośrednio jej ostatniej wypowiedzi.

– Jak widzę, obok matematyki i malarstwa interesuje się pan również psychologią – zauważa z sarkazmem. – Oczywiście, że jestem złośliwą babą. Mąż wytrzymał ze mną tylko osiem lat – zapędza się niepotrzebnie. – Ot! I już się pan dowiedział, dlaczego nie noszę obrączki – dodaje nagle oklapnięta.

Nie chce się jej kontynuować tej bezsensownej rozmowy. Dochodzą do przystanku. Właśnie podjeżdża ósemka, więc Ewa mówi „do widzenia” i wchodzi do autobusu. Dopiero po chwili zauważa, że Furtak wsiadł razem z nią. Może po prostu jedzie w tym samym kierunku? Ale to nie to. Wysiada też razem z Ewą. Idzie obok aż pod dom.

– Proszę, niech mnie pani zaprosi na herbatę.

– A jeżeli ja, taka jędza, dosypię do herbaty trucizny?

On stoi tyłem do latarni i zamiast twarzy ma ciemną plamę.

– Mnie i tak jest trudno – mówi.

Ewa odwraca się, idzie do windy. Z tyłu za sobą słyszy jego kroki. Postanawia więcej się nie odzywać. Milczy więc w windzie, milczy otwierając drzwi i wchodząc do mieszkania, milczy zdejmując płaszcz w przedpokoju i siedząc na fotelu w „salonie”. On twarz ma napiętą, palce zaciśnięte na poręczach i nagle ukochany wiszący zegar Ewy zaczyna wydzwaniać ósmą. Tomasz wzdryga się, szuka zegara wzrokiem, a potem, gdy ten milknie, przenosi spojrzenie na nią siedzącą naprzeciwko.

– Przyrzekłem sobie, że jeśli znowu się spotkamy, opowiem, co przeżyłem. Między momentem kiedy weszła pani do pokoju nauczycielskiego a tym, gdy dowiedziałem się, kim pani jest, minęły dwa dni. Przez te dwa dni i dwie noce miałem panią przez cały czas przed oczami razem z uśmiechem, który przecież wyraźnie dla mnie był przeznaczony. Potem się okazało, że ta nie chcąca opuścić moich myśli osoba – to Ewa Kwiatkowska, która siedemnaście lat temu omal nie zmusiła mnie do rezygnacji z wymarzonego zawodu i została wtedy przeze mnie prawie znienawidzona. Moje uczucia się skomplikowały. Rozumiałem przecież, że gdyby uczennica Kwiatkowska tak mi się nie podobała, rana przez nią zadana nie byłaby aż tak bolesna i głęboka. A później niespodzianie spotkaliśmy się w Delikatesach. Nie udało się nam to spotkanie. Czymś panią uraziłem, choć nie wiem dokładnie czym – próbuje się uśmiechnąć. – Potem postanowiłem, że panią odnajdę. Bardzo chciałem panią odnaleźć, Ewo!

„Czy on jest nienormalny – myśli Ewa. – Co on w ogóle mówi? Czego on chce? Trzeba być niespełna rozumu, żeby się tak obnażać przed kimś zupełnie obcym”. Albo kłamcą – miga ostrzegawcza myśl.

– Mniej jest na świecie szaleńców, więcej kłamców. Pan do których należy?

On cofa się w głąb fotela. A po chwili:

– Chyba do szaleńców, bo nie do kłamców.

– Pan mnie w ogóle nie zna ani ja pana. Pan sobie wymyślił jakąś kobietę, którą nigdy nie byłam i nie będę. I pan jest dla mnie mitem sprzed siedemnastu lat. Pięknym „Cynamonem”, który mawiał do mnie: „Niedostatecznie, jeszcze raz niedostatecznie”, i byłam gotowa zrobić wiele, żeby znowu to usłyszeć. Taka jest prawda.

Zapada cisza.

– Nie! Prawda jest taka, że siedzimy naprzeciw siebie – dwoje ludzi, Ewa i Tomasz – i wszystko, co będzie dalej, zależy tylko od nas.

Nie sposób nie przyznać mu racji. Toteż Ewa odpowiada:

– Tak właśnie jest. – Po czym dodaje: – Prawdą też jest, że woda na herbatę wkrótce się wygotuje.

Idzie do kuchni. I nagle czuje, że jest przeraźliwie głodna. Otwiera szafkę – tylko maleńka pięteczka. No tak! Wracając z wystawy miała kupić pieczywo i coś do chleba. Rozgląda się rozpaczliwie za czymkolwiek do zjedzenia. Jajko – jedno. I kostka białego sera.

– Tomek! – woła. – Chodź tutaj!

A kiedy on staje w drzwiach, mówi:

– Nie kupiłam przez ciebie chleba. Robimy ołatki z sera. Myj ręce.

Jego twarz! Taką twarz mają ludzie szczęśliwi. Daje mu do tarcia ser, sama szykuje mąkę, cukier, jajko, olej. Za chwilę ciasto gotowe. Kiedy placuszki skwierczą, nalewa do szklanek herbatę. Pożerają te placki takie prosto z patelni, zbyt gorące, dzieląc jednak sprawiedliwie po dwa. Z ostatniego smażenia Tomek dostaje wszystkie cztery.

– Nigdy w życiu nie jadłem takich serowych placków. Pyszne! – mówi.

Zegar znowu dzwoni. Ton ma piękny, głeboki, niski. Dziesiąta.

– Daleko mieszkasz?

– Na LSM-ie.

– To zmykaj, bo ci autobusy pouciekają. A rano trzeba do pracy.

Ociąga się, ale wkłada płaszcz. Ewa podaje mu na pożegnanie rękę.

– Wpadnij, jak będziesz miał czas.

Zamyka za nim drzwi i idzie pozmywać. „No! Obeszło się bez płyt, wina, bruderszaftów i tych wszystkich rzekomo nieodzownych dla zbliżenia dwojga ludzi rekwizytów – myśli zadowolona. – Całkiem sympatyczny, normalny człowiek. I dość żarłoczny.” To ją rozśmiesza. Jej dobry nastrój przerywa dzwonek. Pewnie Żukowa po aspirynę. Otwiera. Za drzwiami – Tomasz.

– Kazałaś przyjść, jak będę miał czas.

Wpuszcza go do przedpokoju – nie chce rozbudzać wśród sąsiadów zbędnych emocji – wspina się na palce i szepcze mu do ucha:

– Proszę, idź już.

– Zaraz pójdę, tylko raz cię przytulę.

Obejmuje ją, przygarnia, trzyma w objęciach. Coś w Ewie, w środku, zaczyna krzyczeć, aż od tego krzyku dzwoni przeraźliwie w uszach.

I wtedy on – zostawia ją, odchodzi.

I myśl: „Jak on mógł! Jak on mógł mnie tak zostawić!”