9

Tomasz przychodzi po Ewę do pracy. Trochę łażą po sklepach. Potem, w domu, siadają przy stole. Ona robi korektę jubileuszowego artykułu o Towarzystwie Sztuk Pięknych, Tomasz poprawia klasówki. Ewa kończy pierwsza. Idzie podlać kwiaty, które ostatnio wyraźnie zaniedbała. Wszystkie je hodowała od małego: paprocie – piękne, strzępiaste, roicissus – co się rozszalał na pół ściany, aloes – znakomicie leczący rajdowe obtarcia nóg, i inne kwiaty, pomniejsze, z których każdy ma swoją historię.

– Dużo dwój, panie psorze?

Podnosi w górę jeden palec.

– Ale za to mam dwóch kandydatów na olimpiadę matematyczną. Właściwie dwoje.

– O! Więc bywają dziewczęta, które nie baranieją patrząc w twoje oczy?

– Ach, ty! – rzuca się w jej kierunku, a ona myk do kuchni i barykaduje drzwi.

Tak pięknie rozpoczętą wojnę likwiduje inwazja obcych wojsk. Do przedpokoju wkraczają Aldona i Michał. Właściwie nie tyle wkraczają, ile ostrożnie wchodzą jak na zwiad w obcym terenie z zadaniem: rozpoznać! Ewa natychmiast zawiera z nimi sojusz, żeby wzmocnić swoje wątłe siły, i demaskuje przed nimi niejakiego Tomasza Furtaka, z zawodu matematyka, lat czterdziestu. Potem ogłasza pokonanemu (już choćby z racji liczebnej przewagi), kto jej przybył z odsieczą.

– Aldona Batowska, autorka „Przestrzeni ograniczonej”. Michał Thylman, architekt, mistrz kierownicy.

Zasiadają w fotelach. Michał zatyka sobie usta fajką, więc to Batowska jest zmuszona zabrać głos.

– Ewulka, przyszliśmy cię prosić, żebyś nam świadkowała na ślubie trzeciego grudnia.

Ewa przez chwilę milczy zaskoczona. Później radosny, krótki śmiech.

– Strasznie się cieszę. Oczywiście, że tak. Czuję się wręcz powołana do tej funkcji. Trzeba to uczcić.

Rzuca się do kuchni. Aldona za nią. Tam rozgrywa się między nimi króciutka pantomima.

Aldona: podnosi pytająco brwi.

Ewa: potakująco przymyka powieki.

Aldona: wznosi do góry oczy w zachwycie.

Ewa: rozciąga usta w szczęśliwym uśmiechu.

Zapala gaz pod czajnikiem, wyjmuje z szafek produkty.

– Co tak nagle? – pyta. – Co tak prędko? Dlaczego nie zaczekacie do świąt?

Aldona podchodzi bliziutko i do ucha szepcze jej jak największą tajemnicę:

– Jestem w ciąży.

Ewa kamienieje. Na szczęście tylko na chwilę. Porywa Aldonę w ramiona i zaczyna z nią tańczyć. Coś tam z hukiem spada na podłogę. W drzwiach staje Tomasz.

– Mężczyźni tam głodni czekają, a wy tutaj co wyprawiacie? – marszczy groźnie brwi.

– To niech mężczyźni zajmą się sami przygotowaniem posiłku – odpowiada bezczelnie Ewa i zabiera Aldonę do swojego pokoju.

Drzwi starannie zamyka. Nic mężczyznom do ich babskich spraw. Gadają i śmieją się obie z byle czego jak szalone. Musi to w sąsiednim pokoju brzmieć trochę dziwnie.

Wkrótce okazuje się, że Tomasz wziął do serca tę bezczelną odzywkę, bo puka do drzwi.

– Posiłek na stole. Zapraszamy!

Idą. No, no! Całkiem nieźle. Jest nawet butelka wina i kieliszki. Ewa jednak mówi:

– Kobiety – nie piją. Kierowca – nie pije. Ty sam – też nie, bo to podobno pierwszy krok do alkoholizmu. Tak więc wino i kieliszki proszę wynieść. Toast wzniesiemy herbatą, jak przystało na przyjaciół Chińczyków.

Potem podchodzi do Michała i całuje go w mocno przerzedzone nad czołem włosy.

– Gratuluję!

Michał pewnie się domyśla, że Aldona zdradziła ich wspólną tajemnicę, bo oblewa się krwawym rumieńcem. Tomasz natomiast patrzy niewiele rozumiejącym wzrokiem. Nie szkodzi. Nie musi zaraz wszystkiego wiedzieć.

Nadal gadają panie, panowie raczej milczą.

– Zaprosiliście już Hankę i Jurka? – pyta Ewa.

– Jeszcze nie. Mieliśmy jechać od ciebie.

– Doskonale! Jedziemy razem.

Tomasz próbuje się wymigać.

– Nie będę nachodził obcych ludzi.

– Jak to obcych? Nie znasz Hanki?

Zbierają się i wsiadają do volkswagena. Do Lisowskich wpadają tłumem. Ewa przedstawia im Aldonę, jeszcze jej nie znali, Tomasza Jurkowi. Chłopcy skaczą dokoła – „Ciocia! Wujek!” Michała prawie zaraz Artek wyciąga do swojego pokoju, żeby mu pokazać nowo zakupione do samochodowej kolekcji okazy. Ewa z Hanką idą do kuchni przyszykować coś na stół.

– Tylko nie szalej. Dopiero jedliśmy u mnie.

– To podamy szarlotkę. Właśnie upiekłam.

Odkrawają dla chłopców jedną trzecią – żeby nie rozpaczali, że im goście zjedli ciasto – resztę Ewa zabiera do pokoju. Za chwilę Hanka przynosi herbatę. W zasadzie to Michał powinien wystąpić z zaproszeniem, Aldona jeszcze się tutaj czuje obco. Michał jednak nie może się jakoś zdecydować, więc żeby mu pomóc, Ewa mówi do Hanki i Jurka:

– Rezerwujcie czas trzeciego grudnia, w którym to dniu odbędą się uroczyste zaślubiny Aldony Batowskiej z Michałem Thylmanem.

– No nie! – Jurka wyraźnie przytkało ze zdumienia. – Gratuluję, Michał!

Hanka uśmiecha się, ale trochę blado.

– Najlepsze życzenia! Oczywiście będziemy.

Siedzą sobie, popijają, zagryzają i w pewnym momencie Ewa spostrzega, jak twarz Jurka zmienia się, tężeje. Idzie za jego wzrokiem. Jurek patrzy na żonę. Hanka, która usiadła nieco z tyłu, chłonie oczami profil Tomasza, twarz ma napiętą, drżące usta. Ewa doznaje olśnienia. „O ja kompletna idiotka! Co ja zrobiłam? Po co się upierałam, żeby Tomek jechał z nami? Tylko że wtedy niczego bym się nie dowiedziała. Zabrać stąd Tomasza jak najprędzej! Więc to dlatego Hanka zmieniła pracę?” Chwilę odczekuje, a potem mówi:

– Czas na nas.

Ani Hanka, ani Jurek nie zatrzymują ich. Michał chyba nawet trochę zdziwiony. Wychodzą.

– Michałku! Jeżeli możesz, odwieziemy najpierw Tomka.

Tomasz nie protestuje, ale demonstracyjnie się odwraca. Obserwuje z największym zainteresowaniem ruch uliczny i ani słowa. Jak to mężczyzna! Pewnie niczego nie zauważył, nic nie rozumie, a Ewa chce mieć wieczór na spokojne przemyślenie sytuacji.

***

Tym razem korzysta z pomocy Aldony. Szyją suknie. Ewa biegnie do przyjaciółki zaraz po pracy i zasiada do fastrygowania, obrzucania, podszywania, jednym słowem, przejęła obowiązki podręcznej. Tomasz naburmuszony, bo nie ma dla niego czasu. Po tym odwiezieniu do domu nie pokazywał się przez całe dwa dni. Trzeciego przyleciał wieczorem z bukietem gerber i przytrzymał Ewę w ramionach co najmniej dziesięć minut, tuląc jak odzyskany skarb. Wreszcie suknie gotowe. Obie z naturalnego jedwabiu. Aldony złotawa, rozszyta starą gipiurą wygrzebaną gdzieś z „babcinego kuferka”. Ewy bladozielona. Całą jej ozdobą jest piękny krój. Jedwab spływa strugami aż do ziemi.

– Eli! Wyglądasz jak rusałka!

Ewa mniema, że zachwyt Tomasza jest szczery, a suknia posłuży jeszcze na sylwestrowy bal. Po chwili Tomasz mówi:

– Wiesz? Mam kłopot. Pani Paluchowa, która obiecała mnie zastąpić trzeciego, zachorowała.

– Żaden kłopot. Przecież ciebie na ślub zaproszono tylko przez grzeczność.

– Nie chcesz, żebym z tobą poszedł? – zdumiewa się zaskoczony.

– Nie chcę.

– O co chodzi? – pyta wyraźnie zły.

– Po prostu idę na ślub moich przyjaciół, których znam od wielu lat i oboje bardzo lubię, a którzy dla ciebie są ludźmi zupełnie obcymi.

Przecież nie będzie mu tłumaczyła, że osłania Hankę i Jurka przed zetknięciem z niejakim Tomaszem Furtakiem.

– Ciężko z tobą wytrzymać.

– Miałeś się przyzwyczaić – przypomina.

Tomasz staje przy oknie, tyłem do Ewy i udaje bardzo zapatrzonego. Ona jednak nie przejmuje się jego fochami. Idzie się przebrać, ale przed wyjściem z pokoju mówi:

– Tomek! Nie masz przypadkiem do zrobienia czegoś pożytecznego? Bo ja zaraz zabieram się do prania.

Obraca się jak na sprężynie.

– Mam do zrobienia całą furę różnych pożytecznych rzeczy, mam do przeczytania stertę ciekawych książek, mam do odwiedzenia co najmniej kilku przyjaciół, mogę skorzystać z pięciu kin i dwu teatrów, tyle – że wolę być z tobą.

Jej kobiece zachłanne serce mięknie jak wosk i za moment jest w ramionach Tomasza. Zdaje się, nic dzisiaj nie będzie z tego prania.

***

Jerzy dzwoni do Ewy tuż przed końcem pracy.

– Muszę się z tobą spotkać. Choć na krótko.

Umawiają się w kawiarni. Tomaszowi, który znowu po nią przyszedł, Ewa daje klucz, proponuje, żeby zrobił zakupy i zaczekał w domu. Jurka zastaje przy stoliku, zapatrzonego w witrynę, za którą trwa bezustanny, dwukierunkowy ruch przechodniów. Na stoliku coca-cola i szklanki. Siada naprzeciwko. „Cześć!” Domyśla się przecież, o czym Jurek chce mówić. On drgnąwszy gwałtownie obraca ku niej twarz – pobladłą, więc piegi na niej rysują się wyraźnie – bolesne ściągnięcie złotawych brwi, oczy niebieskie, zrozpaczone.

– Ewa! Dlaczegoś to zrobiła?

A ona od razu dobrze wie, co ma na myśli.

– Jureczku! Ja nie wiedziałam! Ja nie miałam pojęcia! Dopiero tam, u was, poznałam po twojej twarzy.

Nie dowierza.

– Więc Hania nic ci nie mówiła? – Patrzy przez Ewę, jakby gdzieś dalej. – To jeszcze gorzej. To musi być poważne.

I Ewie to samo przychodzi do głowy. Próbuje mu jakoś pomóc.

– Chyba się domyślasz, dlaczego Hanka zmieniła pracę? Ona chce być z tobą. Z wami.

Milczy przez chwilę, a potem pyta:

– A jej serce? Gdzie będzie?

Patrzy na Ewę zrozpaczonymi oczami.

– To zależy od ciebie. Czy wystarczy ci cierpliwości i czułości. Każda kobieta potrzebuje czułości jak powietrza.

– Och, Ewa! To już pół roku! Wydawało mi się, że jest dużo lepiej, że znowu mnie potrzebuje.

– Ona bardzo cię teraz potrzebuje. Uwierz mi. Jesteś jej potrzebny jak choremu tlen.

Czy to go może zadowolić?

– Póki go nie zobaczyłem na własne oczy, było lżej.

Znowu patrzy przez witrynę na tych dążących w przeciwne strony.

– Przepraszam cię – mówi Ewa. Zaczyna ją dławić w gardle. – Przepraszam. Ja naprawdę nie wiedziałam.

– Czy on będzie na ślubie Michała? Jeżeli tak, to coś wymyślę, żebyśmy nie poszli.

– Nie! Nie będzie go tam. Przyrzekam ci. Będę pilnowała, aby się nie spotkali. Oczywiście na ile to możliwe.

Siedzą milcząc. Między nimi butelka i szklanki. Ewa unosi szklankę w górę jak do toastu.

– Wszystko będzie dobrze. Wracaj do domu. Po drodze kup Hance kwiaty. Masz zrozpaczoną twarz, tak nie można. Musisz pamiętać o chłopcach.

– Może byś porozmawiała z Hanią?

– Nie, ja nie mogę! Jeżeli ci na niej zależy, powalcz o nią sam.

Jerzy patrzy na stolik. Nagle podnosi wzrok.

– Masz rację. Dziękuję ci.

***

Wraca do domu pełna nieuzasadnionej niechęci do Tomasza, że tak namącił swoją osobą w tym kochającym się, jak żadne ze znanych jej, małżeństwie, że tak skrzywdził tych dwoje bliskich jej ludzi. A właściwie czworo, bo jest przekonana, że i chłopcy odczuli skutki. I cóż z tego, że nie ma w tym jego winy, skoro są określone złe następstwa. Przypomina się jej Lusia Żakowska, koleżanka z klasy, która w dwa miesiące po odejściu Tomasza ze szkoły próbowała popełnić samobójstwo, i te wszystkie zauroczone uczennice. Ile złamanych serc przez takiego jednego pięknego. Uprzytomnia sobie, że nic nie wie o jego poprzednich kobietach, które przecież musiały być, że jest którąś tam z kolei i pewnie każdą tak brał w ramiona, tak pieścił, tak mówił jej czułości… Zazdrość i złość – dwie hydry – wyłażą z głębi ledwo zabliźnionego serca. Wbiega po schodach na ósme piętro, bo niosą ją jak na skrzydłach. Dzwoni do drzwi niecierpliwie. Tomasz otwiera w jej gospodarskim fartuszku w krateczkę i ogromne poziomki. Coś złego wyczytuje z twarzy Ewy, więc przezornie się cofa. Stoi przed nim nabuzowana, z włosami rozwianymi na wietrze, ale gdzieś od środka podchodzi jej do gardła śmiech, bo w tym fartuszku jej grecki bożek, jej Don Juan, jej Casanova wygląda tak przekomicznie, że zaczyna się śmiać i śmieje się, i śmieje, aż do łez, aż przysiada pod ścianą na wietnamskiej macie.

Tomasz patrzy zdumiony.

– Ty czarownico! – mówi. – Ty czarownico! – zupełnie jak Zygmunt.

Wtedy, tak w kucki na podłodze, Ewa wybucha nagle płaczem. Tomasz siada przy niej i powoli, delikatnie przyciąga ku sobie.

– Cicho. Cicho – kołysze ją w ramionach. A ona dalej płacze i już cała poziomka na jego lewym ramieniu jest mokra od łez.

– Przestań! Jakież ty będziesz miała jutro na ślubie oczy? Czerwone do zielonej sukni?

No, nareszcie rozsądny argument. To rzeczywiście skutkuje. Ewa wyciąga z torebki, ciągle jeszcze trzymanej w ręce, chusteczkę i wyciera zasmarkany nos. I wtedy z kuchni zaczyna się rozprzestrzeniać ostra woń spalenizny.

– O Boże! – Tomasz biegnie jak chart na ratunek. Ona za nim.

Za późno!

Teraz jemu chce się płakać. Ewa otwiera okno szeroko, żeby wypuścić dym, i całuje Tomka w policzek.

– Nie martw się. Tamto było o wiele ważniejsze.

No cóż! Znowu będzie na kolację tylko chleb i herbata.

***

Drugim świadkiem na ślubie jest brat Aldony, Andrzej. Starszy od niej. Inżynier górnik. Przyjechał rano ze Śląska. Podobny do siostry. Ma takie same aksamitne brązowe oczy, włosy trochę jaśniejsze, wąsiki. Naprawdę przystojny. Aż dziw, że nieżonaty. W ciemnym garniturze prezentuje się zdecydowanie lepiej niż pan młody. Michał niższy od niego, wzruszony, zmieszany, może nawet trochę przestraszony tym dość licznym zgromadzeniem, bo prócz jego rodziny przyszli koledzy z pracy i grupa plastyków, trzyma Aldonę pod rękę, drobną, sięgającą mu ledwie ramienia. Panna młoda wygląda pięknie. Z makijażem, który jest dziełem Ewy, w tej złotawej jedwabnej sukni, z bukiecikiem ciemnoczerwonych frezji, z twarzyczką szczęśliwą. Ewa dodaje im obojgu otuchy uśmiechem. Andrzej coś tam jeszcze załatwia w kancelarii. Matka Michała, maleńka siwa pani, patrzy na Aldonę z czułością. Są też Hanka i Jurek z chłopcami. Jurek próbuje się uśmiechać. Hanka przebiega niespokojnymi oczyma zebranych, wciąż od nowa. Chłopcy w garniturach, uroczyści. Misiek trzyma sztywno przed sobą wiązankę.

Drzwi sali ślubów się otwierają. Rozbrzmiewa marsz Mendelssohna. W czasie przyrzeczenia obojgu – i Aldonie, i Michałowi – załamują się głosy, ale w końcu składają podpisy na akcie małżeństwa i tłum rzuca się z życzeniami do nowożeńców. Andrzej zbiera wiązanki. Wkrótce ma ich całe naręcze. Wsiadają do samochodów. Z Michałem i Aldoną – jego matka, siostra i szwagier. Z Andrzejem i Ewą jadą Hanka i Jurek (chłopcy idą do domu). W trzecim samochodzie Olecka, druga siostra Michała, z mężem i trojgiem prawie dorosłych dzieci.

W pracowni Aldony wszystko uprzątnięte. Zrobiło się przestronnie. Stół zastawiony przysmakami przygotowanymi i przywiezionymi przez matkę i siostry pana młodego, obie starsze od niego i jak widać, świetne gospodynie. Kiedy szykowały ten stół, Aldona ubierała się u Ewy. Tam odnalazł ją Andrzej, który przyjechał rano. Ewa odstąpiła mu pokój Zygmunta, żeby się przespał po podróży, żeby nie kręcił się po mieszkaniu, nie przeszkadzał. Stamtąd pojechali na ślub.

Starsza siostra Thylmana, ta z trojgiem dzieci, okazuje się szalenie sympatyczną i ekspansywną osobą. Zabawia towarzystwo anegdotami z dzieciństwa Michała, zaprasza, częstuje, wprowadza atmosferę, w której goście, mimo że nie wszyscy wcześniej sobie znani, czują się zupełnie swobodnie. To prawdziwa mistrzyni, jeśli chodzi o aranżację życia towarzyskiego. Dzielnie sekunduje jej Andrzej Batowski. W końcu proponują tańce. Nie jest dla nich przeszkodą, że w płytotece Aldony brak muzyki tanecznej. W radiu wynajdują odpowiednią muzykę i ruszają w tany. Dwaj siostrzeńcy Michała proszą Ewę i Hankę. Przesuwając się koło Jurka Ewa wskazuje mu wzrokiem Aldonę i Jurek prosi pannę młodą. Wtedy Michała porywa jego młodociana siostrzenica, równie żywiołowa i sympatyczna jak matka, i ku zdumieniu Ewy okazuje się – Michał Thylman tańczy. Wszyscy się bawią. Każdy z każdym. Nawet matka Michała ulega prośbom Andrzeja i decyduje się na walca. Kiedy muzyka milknie, wznoszą toasty, trochę jedzą. W tym czasie już ktoś szuka w radiu muzyki tanecznej. Andrzej rozbawiony próbuje w tańcu Ewę przytulić i natrafia na opór.

– Ewo! Piękna moja! – mówi. – On nie jest godny ciebie, jeśli zostawił cię samą.

Koło nich tańczą Hanka i Jurek. Jurek tuli żonę w objęciach, szczęśliwy, bo skłoniła głowę na jego ramię, dzięki czemu nie widzi jej wzroku zapatrzonego w dal i smutno wygiętych ust. Pewnie się spodziewała spotkać tu Tomasza i teraz czuje się oszukana, zawiedziona.

Jeszcze godzina, dwie i czas pomyśleć o spaniu.

Andrzej ma nocować u Ewy. Po drodze odwiozą Lisowskich. Jadąc Ewa obserwuje w lusterku, że Hanka pozwala się Jurkowi przygarnąć, że opiera policzek na jego ramieniu, może więc nie jest tak źle, jak się jej wydawało. Lisowscy wysiadają. Za chwilę Ewa z Andrzejem także są na miejscu. Ewa idzie do łazienki umyć twarz, bo na więcej nie ma już siły. Nakłada pod oczami odrobinę kremu, wklepuje… Trzeba ustąpić Andrzejowi miejsca. Ale kiedy wychodzi, z pokoju Zygmunta dobiega pochrapywanie.

***

Wstaje dopiero po jedenastej i zaraz korzysta z wanny. Andrzej budzi się nieco później. Zastaje Ewę już ubraną.

– Trzeba się doprowadzić do użytku. Nie ma rady – mówi i wzdychając idzie do łazienki.

Po półgodzinie dzwonek do drzwi. To Tomasz, dla którego Ewa nie miała wczoraj ani chwili.

– Nareszcie, Eli! Znowu jesteś moja – szepcze jej czule do ucha na powitanie.

– Jadłeś śniadanie? Ja na razie nie mogę jeść.

W tym momencie wchodzi do pokoju Andrzej. Świeżo ogolony, w szlafroku Zygmunta. Jednym spojrzeniem ogarnia sytuację. Spostrzega kompletnie zaskoczoną, gwałtownie blednącą twarz Tomasza i postanawia zabawić się jego kosztem.

– Dzień dobry! – mówi swobodnie, a pod przystrzyżonym wąsem błyska łobuzerski, ironiczny uśmieszek. A potem: – Ewuńka! Masz może trochę jakiegoś kefiru? Chętnie bym się napił po tym wszystkim.

To „wszystkim” brzmi w jego ustach dość dwuznacznie.

Przechodzi obok Tomasza i rozsiada się z nonszalancją w fotelu. Zakłada przy tym nogę na nogę, więc szlafrok się rozsuwa i doskonale widać jego wspaniale owłosione nagie nogi.

– Już, Andrzejku! Zaraz – mówi potulnie Ewa, podchwytując natychmiast jego intencje. – Kefiru nie mam, ale przyniosę kieliszek wermutu. I zmierza szparko do kuchni, bo już zaczyna się dusić ze śmiechu.

Tomasz idzie za nią. Tam chwyta Ewę za ramiona i obraca ku sobie. Twarz ma ściągniętą, pobladłą. W jednym momencie odechciewa się jej śmiać.

– Zabiję cię!

Strach ściska Ewie gardło. Nic nie może wykrztusić. I wtedy w drzwiach staje Andrzej.

– Stop! Przy mnie nikt nie zabije kobiety – mówi ostrym tonem.

Tomasz błyskawicznie się obraca, uderza tamtego w twarz. Ewa bezsilnie opada na stołek. I ku jej zdumieniu nic złego się nie zdarza. Tomasz, jakby nagle przerażony sam sobą, stoi bez ruchu, a Andrzej patrzy na niego z sympatią.

– Wybacz, bracie, ten głupi żart – mówi. – Jestem Andrzej Batowski, brat Aldony. Ewa pozwoliła mi przenocować po weselu w twoim pokoju. Właśnie się obudziłem i skorzystałem z łazienki. Daję ci słowo honoru, nic między nami nie zaszło.

A mówi to jakoś tak, że Ewa jest pewna – Tomasz mu uwierzy.

– Na mnie już czas. Wyjeżdżam za dwie godziny. Muszę jeszcze pożegnać Aldonę i Michała. A swoją drogą, gdybym miał taką kobietę jak Ewa, nie zostawiałbym jej samej.

Idzie się ubrać. Za nim wychodzi z kuchni Tomasz. Na Ewę żaden nawet nie spojrzał. Jakby przestała istnieć.