Rozdział 12

Marek ma świadomość zbliżającego się zagrożenia. Z początkiem listopada radio opublikowało informację o podjętej przez Rakowskiego decyzji likwidacji stoczni gdańskiej. Poprzedził ją cykl artykułów w „Trybunie Ludu” oskarżający opozycję o torpedowanie idei Okrągłego Stołu. „Chcą doprowadzić do kolejnego wybuchu i znowu nas wziąć za mordę!” – myśli. A przecież nadzieje związane z Okrągłym Stołem wydawały się zupełnie realne. Teraz odfrunęły w bliżej nieokreśloną przyszłość.

Drugim powodem jego niepokoju jest zachowanie Ruty. Od kilku dni bywała duchem nieobecna. Ostrożne próby Marka poznania przyczyny tego stanu zbywała krótkim „daj spokój!” Potem mu powiedziała, że w piątek wyjeżdża. Zapytała, czy w czasie jej nieobecności będzie chodził do matki, i Marek nieopatrznie wyraził zgodę.

Jego dwukrotna bytność w szpitalu różniła się od wcześniejszych. Gdy przychodzili we dwoje, Ruta z matką wymieniały różne drobne informacje, matka cieszyła się z przyniesionych owoców i słodyczy, częstowała ich, narzekała, że doktor Molenda nie chce jej puścić do domu.

– Chyba rozumiecie, że nie jest tu zbyt przyjemnie – mówiła.

– Jeszcze troszkę, mamo! Jeszcze kilka dni – odpowiadała Ruta.

W sobotę Marek pojawił się w szpitalu sam i pani Garczyńska zachowała się inaczej niż zwykle. Powiedział jej, dlaczego Ruta nie przyszła, a ona wzięła go za rękę i tak trwała w milczeniu – długo, bardzo długo w milczeniu… Marek pełen współczucia ręki nie cofnął. Przyjął ten gest, nawet wzmocnił nieco uścisk. Wkrótce przyszła pora, żeby odejść. Pożegnał chorą życzliwym uśmiechem. I dopiero następnego dnia, kiedy rzecz się powtórzyła, kiedy tam w szpitalu przychwycił jej pełne miłości spojrzenie, poczuł się nieswojo, głupio, poczuł się winny wobec Ruty, cofnął rękę, nagle silnie się rumieniąc. Wtedy matka Ruty powiedziała:

– Lepiej już idź.

Skorzystał skwapliwie z tej propozycji. Uprzytomnił sobie, że Zuzanna Garczyńska jest – jak prawie wszystkie – kobietą spragnioną uczucia i że jego właśnie wybrała na aktualny obiekt miłości. Poważnie się zaniepokoił. Tym bardziej że nie jest to przecież osoba psychicznie zrównoważona i zarówno akceptacja, jak i odrzucenie jej uczuć, mogą mieć złe następstwa. Cóż za niezręczna sytuacja! Trzeba pomówić o tym z Rutą.

Ruty jednak – która w poniedziałek rano miała wrócić – nie zastaje na przystanku. Niepokój zaczyna się szamotać w jego piersi. Dlaczego nie przyjechała? Co się tam stało? Czy po południu ma pójść do szpitala? Nie powinien był nic obiecywać, poszłaby pani Wanda. Potem wpada na pomysł, żeby zadzwonić do biblioteki i okazuje się, że Ruta jest, wróciła. Denerwował się niepotrzebnie.

– Jesteś! – mówi z ulgą. – Niepokoiłem się. Będziesz, Ruteńka, na przystanku?

Kiedy się spotkają, powie, że nie może z nią dzisiaj pojechać. Musi na jutro do informatora napisać pilny artykuł – zbliża się grudniowa rocznica. Na razie Rucie tego nie mówi, bo chce ją jak najszybciej zobaczyć. Ona jednak uprzedza zamiar Marka.

– Jadę dzisiaj do mamy z panią Wandą. Już się umówiłam.

– Dobrze się składa. Mam coś pilnego do napisania. – A gdy Ruta milczy, pyta: – Jak ci minęła podróż?

– Dziękuję. Nieźle. Wołają mnie. Muszę iść. Przepraszam.

Marek jeszcze przez chwilę nasłuchuje już nieobecnego głosu. Przymyka powieki, przywołuje jej twarz – śniadą, z delikatnym rumieńcem, z lśnieniem zupełnie zielonych, odrobineczkę ukośnych oczu, które kiedy się kochali, były jak pełne blasków drogie kamienie. Kiedy się kochali! Marek na samo wspomnienie głośno przełyka ślinę. Przez trzy noce tęsknił za nią – ostro! boleśnie! „Jak dobrze, że wróciła, że już jest” – myśli.

Po powrocie do domu zabiera się do pisania. Kiedy kończy i rzuca wzrokiem na zegarek, dochodzi dwudziesta. Dlaczego Ruty wciąż nie ma? No tak, jeśli była w szpitalu z Lubicką, musiała z nią wrócić do domu. Może w tej chwili jedzą razem kolację i pani Wanda wypytuje o podróż. Niełatwo uwolnić się Rucie od jej towarzystwa. Czy szykować dla Ruty jedzenie? Postanawia jeszcze zaczekać. A potem jest wpół do dziesiątej i Marek się zrywa, biegnie na Żmigród! Okna jej mieszkania są ciemne. Bolesne rozczarowanie zalewa falą piersi. Wraca.
Próbuje zrozumieć, co się wydarzyło. Przychodzi mu na myśl wiele możliwości. Może Ruta wkrótce przyjdzie? Leży w łóżku, czeka, nasłuchuje. Coraz bardziej jest niespokojny.

Następny dzień mija podobnie. Na przystanku Ruty nie ma. Telefon do biblioteki odbiera jej koleżanka i informuje, że Ruta wyszła coś załatwić. Marek prosi, aby gdy wróci, zadzwoniła. Potem czeka aż do prawie trzeciej i telefonuje ponownie. Tym razem koleżanka mówi, że Ruta już wyszła. Na wszelki wypadek Marek idzie na przystanek, gdzie zawsze się spotykali, żeby razem jechać do szpitala. Nie ma jej. Pozostaje pójść do domu i czekać. Na Żmigród wychodzi o ósmej. Znowu zastaje ciemne okna. Przez jakiś czas chodzi po ulicach, wraca – to samo. Biegnie do domu – Ruta przyjdzie i go nie zastanie. „Co ty robisz!” – woła do niej niespokojnie krążąc po mieszkaniu. Gdyby choć trochę rozumiała, jak mu teraz jest, przecież by zadzwoniła. Był przekonany, że ich serca biją jednym rytmem. Na tym idealnym obrazie zarysowały się pęknięcia. A potem myśl, że Ruta zauważyła uczucie matki i postanowiła go od niej izolować. Dlaczego jednak nie chce się z nim spotkać sama?

Rutę spotyka następnego dnia rano, bo decyduje się pójść na Żmigród zaraz po siódmej. Tym razem okna zastaje oświetlone. Czeka. I kiedy Ruta wychodzi, Marek jest tak zdenerwowany, spięty, że mocno zaciska szczęki, nic nie może powiedzieć. Ruta staje przed nim z twarzą chorą, biedną, z półobecnym wzrokiem. Czuje dla niej już tylko tkliwość. Bierze ją za rękę i prowadzi na przystanek. Silnie wiejący wiatr zamiata im sprzed nóg resztki opadłych liści. Teraz, gdy trzyma rękę Ruty, powoli się odpręża. Autobus podjeżdża prawie zaraz. Znowu może ją przytulić, przygarnąć do serca. Wyczuwa lekki opór, przez chwilę – lekki opór. Potem Ruta z cichym westchnieniem opiera skroń o jego ramię. Kołysze ją w ramionach. Ów dwudniowy niepokój stopniowo przycicha. Przystanek – trzeba wysiadać. Przechodzą na drugą stronę ulicy i tu Ruta się zatrzymuje.

– Idź już!

To pierwsze, co powiedziała.

– Czy ty wiesz, jak długo cię nie widziałem?

– Wiem. Cztery i pół doby bez trzech godzin – podnosi na niego udręczone oczy.

Zaskoczyła go tą precyzją. On tylko wiedział, że trwało to o wiele za długo. Znowu kurczowo ściska jej dłoń.

– Chociaż do tamtego rogu.

Idą razem jeszcze około stu metrów i znowu stają.

– Będę na przystanku – mówi on.

– Nie wiem – odpowiada Ruta z wahaniem.

Patrzy za nią. Krok Ruty jest szybki, nerwowy. Ramiona ma lekko stulone, pochyloną głowę. „Jakby przede mną uciekała” – myśli. Znowu przydarzyło się jej coś złego, a on nie wie co. Niewiele może zrobić. Co najwyżej być obok, póki to zło nie minie albo nie zostanie oswojone na tyle, żeby jego twarz przestała straszyć. Później wielokrotnie nachodzi go chęć, żeby do niej zatelefonować. Nie dzwoni. Wydaje mu się, nie powinien jej przeszkadzać. Pójdzie po pracy na przystanek, zaczeka. Decyduje się nawet pojechać do szpitala, byle być blisko niej, byle z nią spędzić resztę dnia. Ma oczywiście nadzieję, że i noc, ale żeby nie zapeszyć, udaje – że nie.

Tak. Ruta stoi na przystanku. Dalej milcząca, niechętna. Marek jest pewny – nie podjechał wcześniej odpowiedni autobus i tylko dlatego ją zastał. W autobusie rozdzielają ich, z każdym przystankiem skuteczniej, dopiero na przedostatnim może do Ruty podejść.

Matka wita ich radośnie.

– Pojutrze wychodzę.

– Naprawdę, mamo? Jak się cieszę!

W głosie Ruty brzmi szczerość. A przecież oznacza to kres ich wspólnych nocy. Pani Garczyńska demonstracyjnie nie zwraca na Marka uwagi. On jednak zbyt jest przejęty własnym problemem, żeby się przejmować problemami cudzymi. Co teraz będzie!

Doktor Molenda potwierdza informację.

– W znacznym stopniu zależy od państwa, czy i kiedy pani Zuzanna tu wróci – ma miły zwyczaj mówić o pacjentach po imieniu.

Marek zamierzał zapytać doktora, jak powinien się wobec Garczyńskiej zachowywać. Nie pyta, bo teraz nie jest już pewny, czy Ruta cokolwiek zauważyła. Matka w obecności Ruty nie okazuje swego uczucia tak jawnie.

Wracają autobusem.

– Pójdziemy do kina?

To propozycja Ruty.

– Jeśli chcesz.

W „Wyzwoleniu” właśnie wyświetlają „Brzuch architekta”. Marek uważa, że film Greenawaya warto zobaczyć.

– Nie byłam w kinie tak dawno, że jest mi wszystko jedno.

Dopiero później okaże się, że nie. Ale tego nie są w stanie przewidzieć.

Po chwili stoją w poczekalni, nieco zaskoczeni sporą ilością potencjalnych widzów. Nie zdążyli zauważyć przed kinem fotosów eksponujących kilka scen erotycznych. Te, ciągle jeszcze, dla pewnej kategorii odbiorców są magnesem. Marek trzymający rękę Ruty obraca głowę w prawo i wtedy ona widzi, jak twarz nagle mu się zmienia. Potem Marek już w tym kierunku nie patrzy, ale Ruta zdążyła zauważyć tamtych dwoje. Kobietę z burzą jasnozłotych loków i zapatrzonego w nią szpakowatego mężczyznę. Po chwili tamta ich zauważa, coś do mężczyzny mówi, on spogląda i Ruta przez moment widzi jego twarz z przodu równie piękną jak z profilu. Kobieta przenosi wzrok na nią. Przez chwilę Rutę z zainteresowaniem obserwuje, a potem się uśmiecha uśmiechem pełnym słońca, jakim uśmiechają się tylko ludzie szczęśliwi, patrzy na Marka, który wciąż udaje, że jej nie widzi, znowu na nią i na Marka, w tym momencie obsługa otwiera szeroko drzwi i wszyscy zaczynają wchodzić na salę. Tamci siadają trzy rzędy przed nimi.

Film od pierwszej sceny jest tym, czym być nie powinien. Oto małżeństwo jedzie do Rzymu pociągiem i w sleepingu dochodzi do erotycznego zbliżenia, co – jak następnie się okazuje – powoduje ciążę żony. Nie przeszkadza jej to wziąć sobie daleko młodszego od męża kochanka i uprawiać z nim zuchwały, wyrafinowany seks niemal na oczach męża, który wkrótce dowie się od lekarza, iż nosi w sobie śmiertelną chorobę, a pomimo to, a może właśnie dlatego, rewanżuje się żonie zdradą, aby straciwszy na rzecz rywala pracę, w momencie otwarcia przygotowanej przez niego wystawy rzucić się z wieży, i w ten heroiczny sposób zakończyć życie – to, mogło być już tylko powolnym, nieuchronnym rozpadem jego ciała. Film zrobił artysta! Kiedy światło się zapala, Ruta widzi – miejsca tamtych są puste. Wstrząśnięta do głębi automatycznie wstaje i wychodzi za Markiem. A kiedy on, znowu prowadząc ją za rękę, chce skręcić w Królewską, protestuje:

– Nie. Pójdę do domu.

– Dlaczego?

Marek próbuje mówić spokojnie, ale głos mu drży.

– Mam miesiączkę – odpowiada. – Źle się czuję.

Tym razem nie skłamała. A pod domem:

– Do widzenia! Muszę się zaraz położyć.

Uprzedza w ten sposób prośbę Marka, aby zabrała go na górę.

***

– Tomek sobie przypomniał, że kiedy mnie nie było, dzwoniłeś.

– Tak. Chciałem zapytać, gdzie są zakupy z ostatniej wystawy. Ponieważ nie było cię, zabawiłem się w detektywa i odkryłem sam.

– Nigdy nie wątpiłam w twoją inteligencję. A gdzie znalazłeś taką śliczną dziewczynę?

Marka dosłownie zatyka, nie jest w stanie nic powiedzieć.

– Przepraszam, gniewasz się? – pyta Ewa.

– Ach, nie! Wiesz, że nie potrafię się na ciebie gniewać. Znalazłem ją w autobusie MPK. Cieszę się, że ci się podoba.

– A ja się cieszę, że podoba się tobie. Do widzenia, Marku.

Rozmowa ma miejsce następnego przedpołudnia po kinie. Udawanie, iż Ewy nie widział, na nic się nie zdało. Teraz mu głupio – nawet się nie ukłonił. Jej niespodziewane spotkanie po wielomiesięcznej rozłące silnie nim wstrząsnęło. Tym bardziej że obok niej był tamten, a obok niego Ruta. Nie musiał na nią patrzyć. Jej obraz nosił w sercu dość długo, aby teraz nie musiał wcale na nią patrzyć. Czuł wyraźnie jej bliską obecność, najpierw w poczekalni, potem na sali, aż do momentu, gdy wstała i wyszła. Szybko. Zaledwie po jednej czwartej filmu. Pośpiesznie. To go zdziwiło. Ewa nie mogła filmu nie docenić. Jednak wyszła razem z tym swoim pięknym, a dzisiaj zaraz po dziesiątej do niego zadzwoniła. I Marek po kolejnej złej nocy – w jej godziny na próżno próbował sobie tłumaczyć, że to nic, że na razie nic jeszcze nie wskazuje, żeby Rutę utracił, jak utracił nieodwołalnie tamtą – odebrał jej telefon; i po porannej jeździe autobusem, w czasie której Ruta, nie był pewny czy umyślnie, stanęła nie tuż przy nim, więc wkrótce ich rozdzielono, a gdy wysiedli, zaraz kazała mu odejść; po tym wszystkim odebrał telefon Ewy i to było tak, jakby Ewa błogosławiła jego nową miłość.

Z Rutą spotyka się po trzeciej. Znowu jadą do szpitala. Tym razem Marek już nie próbuje Ruty przytulić. Będzie czekał, aż ona sama… Coś nagle się w nim zacięło. Nie potrafi wyciągnąć do niej rąk. Narasta w nim żal, że ona tak, że nie jest równie przyjazna jak tamta, równie jak tamta uważająca, by go nie urazić. Popełnia ten odwieczny błąd porównując nową miłość do poprzedniej. A gdy Ruta idzie porozumieć się z doktorem Molendą, milczenie pani Garczyńskiej staje się dla niego ciężarem wprost nie do zniesienia, choć ona wcale na Marka nie patrzy. Potem Ruta wraca i mówi:

– Przyjdę, mamusiu, jutro o dziesiątej. Pozbieraj rano rzeczy.

W autobusie Ruta zajmuje miejsce siedzące, on staje obok. Nie ma więc problemu objąć czy nie objąć. W ogóle nie ma żadnego problemu. Jutro Ruta matkę zabierze i już nie będzie żadnego problemu. Marek patrzy przez okno autobusu na brzydkie, ciemniejące w wieczornym mroku kamienice. Zaraz wysiądą. Odprowadzi Rutę na Żmigród. Nie sposób uznać za udane tego ich wczorajszego jedynego bycia w kinie. Wysiadają.

– Jeżeli chcesz, zaproś mnie na kolację.

– Chcę! Zapraszam – mówi, choć tego chcenia wcale nie jest pewny.

A gdy siedzą przy stole, Ruta pyta:

– To była twoja dziewczyna?

Piersi zalewa mu żar. Zupełnie nie wie, co odpowiedzieć. Wreszcie:

– Nigdy nie była moją dziewczyną. Kiedy ją poznałem, była już żoną innego. Potem tamten wyjechał do Stanów. Ona nie chciała. Rozwiedli się. Zabierałem ją wtedy często do kina. Wkrótce pojawił się ten piękny. Wyszła za niego i urodziła mu dziecko. To wszystko.

Ale Ruta wie, że to nie wszystko. Ach! więc to tak wygląda? Miała wystąpić w roli uroczej, wyrafinowanej uwodzicielki, a wystąpiła w roli zapchajdziury. Miała zachować w pamięci ten krótki romans z aniołem jako swój osobisty triumf, a zachowa – jako upokorzenie. Staje jej w gardle kolejny kęs.

– Kochałem ją! – mówi Marek. – A teraz kocham ciebie! Będziesz, Ruteńko, moją żoną?

Ruta z trudem przełyka kęs.

– O! To by było bardzo piękne. Zapełniłabym ci pustkę po tamtej i jeszcze prała skarpetki. To naprawdę byłoby piękne.

– Rutka!

Ruta podnosi szklankę. Z pozornym spokojem upija herbaty. Potem zwraca na niego iskrzące się, złe oczy.

– Co, mój aniele?

– Co się dzieje? Powiedz, proszę.

– Chciałam się tylko dowiedzieć, jak to naprawdę jest. I właśnie się dowiedziałam – mówi ona.

Znowu to poczucie, że ją traci, że wymyka mu się z rąk.

– Dlaczego mi nie wierzysz? – pyta bezradnie.

– Wierzę ci! Wierzę ci bardziej niż ty sam! Bohater wczorajszego filmu, gdyby sobie wierzył, aż tak by nie przegrał. Choć właściwie i przegrywać trzeba się nauczyć. Przegrywać w dobrym stylu! Nieprawdaż? – mruży ironicznie oczy. – Pij, Marku, bo ci herbatka ostygnie.

Marek czuje się zupełnie bezradny. Czuje się zrozpaczony.

– Przepraszam! – wstaje od stołu.

Podchodzi do okna. W tym miejscu kiedyś stała Ewa. Jaki niefortunny wybrał moment, by pytać Rutę, czy zechce zostać jego żoną. „Co mnie napadło!” – myśli. Chodnikiem idzie stary człowiek w długim płaszczu. Co jakiś czas przystaje. Dokąd idzie? Inni go wymijają, omijają, nikt się nie zatrzyma, nie zapyta, czy nie potrzebuje pomocy. Znika za rogiem.

Ruta siada na stołku przy fortepianie. Zaczyna się na nim kręcić. W prawo, w prawo,w prawo, w lewo, w lewo, w lewo, w prawo, w prawo…

– Jeżeli chcesz – mówi obojętnie – będę obok ciebie spała tej nocy. Tylko spała! Bo jeszcze ciągle mam miesiączkę.