Rozdział 18

Śnieg, który spadł przed kilkunastu dniami, stopniał. Wróciła piękna, niemal wiosenna pogoda. Biologowie straszą plagą szkodników. Jakaś londyńska firma ma przejąć od lipca montażownię w stoczni gdańskiej. To zapewne efekt listopadowej wizyty pani Thatcher. Przy Okrągłym Stole wyłoniła się koncepcja powołania prezydenta. Komisje, podkomisje, zespoły – intensywnie obradują. W związku z ustanowieniem przez sejm, iż 11 listopada znowu będzie obchodzony jako Święto Niepodległości, poproszono Marka o krótki komentarz historyczny. Marek naszkicował plan jeszcze w pracy, a teraz siedząc w czytelni i zerkając na ciemną głowę Ruty próbuje pisać. Ledwo jednak zaczął, stają mu przed oczyma obrazy związane z inną listopadową rocznicą, obrazy z obejrzanej dwa lata temu „Nocy Listopadowej” Wyspiańskiego, wyreżyserowanej przez Wajdę w Teatrze Starym w Krakowie. Sławek zdobył gdzieś kasetę z nagraniem. Urządzono pokaz dla ścisłego grona. Przyszła także Ewa. Wstrząsające! To było coś po trzykroć niezwykłego. Po pierwsze – przez sam tekst literacki, po drugie przez świetną reżyserię i wykonanie (Demarczyk, Nowicki, BudziszKrzyżanowska, Stuhr), po trzecie przez sposób sfilmowania spektaklu, co nadało temu wielkiemu dramatowi narodowemu formę wizyjnej metafory. Kiedy pokaz dobiegł końca, trwali ponad minutę w milczeniu. Chętnie pokazałby ten spektakl Rucie. Chętnie obejrzałby go jeszcze raz, razem z nią. Jest to jednak mało realne. A poza tym, nie teraz. Jeszcze nie wolno narażać jej na żadne silne emocje. Znowu rzuca w jej kierunku spojrzenie. Na moment spotykają się ich oczy i Ruta odwraca wzrok.

Rano obudziła go dosłownie w ostatniej chwili. Kiedy ubierał się w błyskawicznym tempie, zrobiła kanapkę i wsunęła do kieszeni jego kurtki. Potem ponownie schowała się pod kołdrę, skulona. Pomyślał: „Jak przerażone zwierzątko”. Zanim wyszedł, przyklęknął przy tapczanie. Nie śmiał jej pocałować. Leciutko, wierzchem dłoni dotknął szczupłego policzka i Ruta spłoszona przymknęła powieki.

– Przyjdę do czytelni. Do zobaczenia!

Nie czekając jej odpowiedzi zbiegł po schodach.

Fakt, że sama do niego przyszła, że znowu mógł na nią patrzeć, że pozwoliła mu spać obok tej nocy – uszczęśliwił go. Jest gotów nie pamiętać o minionych ponad trzech tygodniach przetrwanych w cierpieniu, o wszystkich złych myślach, słusznych i niesłusznych pretensjach pod jej adresem. Jest gotów znowu obdarzać ją wierną i tkliwą miłością – do innej nie jest zdolny – w nadziei, że Ruta jej nie odtrąci, a może nawet odwzajemni. Niemal pewny, że odwzajemni!

Trzeba wrócić do artykułu. Obiecał go Mietkowi na jutro. Potem raz, drugi, podnosi wzrok i za każdym razem napotyka spojrzenie Ruty. Napełnia go to radością. W czasie wcześniejszych jego pobytów w czytelni omijała go wzrokiem, jakby się wstydziła przed studentami ich znajomości. Dziś patrzy na niego zupełnie jawnie. Zanim Ruta skończy dyżur, Marek ma czas nie tylko artykuł napisać, ale także nanieść poprawki. „Zupełnie nieźle mi to wyszło” – myśli. Stara się, żeby pisane przez niego rzeczy nie miały nic z tonu agitacyjnopropagandowego, który ku jego niezadowoleniu zdominował informator. Zwracał nawet Mietkowi uwagę, ale ten tylko wyszczerzył zęby.

– Ty pisz po swojemu, a my po swojemu. To ożywia wydawnictwo.

Było w tym trochę kpiny, ale i trochę przekonania, że nielegalna prasa powinna mieć ów specyficzny napastliwy ton.

– Co pisałeś? – pyta Ruta, gdy idą już Krakowskim Przedmieściem.

– O jedenastym listopada. Chcesz przeczytać?

– Chcę.

To daje nadzieję, że jeszcze się nie rozstaną. Więc Marek już odważniej:

– Zapraszam cię na kolację. Kupiłem dziś w bufecie sardynki.

– Brzmi to zachęcająco.

Tę niekonkretną przecież odpowiedź Marek przyjmuje jako zgodę i jest zaskoczony, kiedy ona zakręca, żeby zejść ulicą Dąbrowskiego na Żmigród. Przytrzymuje w popłochu jej rękę.

– A sardynki? – w jego głosie błaganie.

Stoi przed nim chwilę ze spuszczonymi oczyma. Waży decyzję.

– Jeżeli chcesz, możemy zjeść u ciebie – proponuje szybko Marek. – Mam je tutaj, w torbie.

– Nie. Pójdę na Królewską. Zagrasz mi.

Ulga. „Och, diabełeczko, co ty ze mną wyrabiasz!”

Szykują kolację i Marek otwierając konserwę rani blachą palec.

– Nie będziesz mógł grać.

– Przecież go nie uciąłem – mówi trochę zły. – Zaraz zakleję i już.

Plaster wkrótce nasiąka krwią. Okazuje się, że przecięcie jest głębokie i Ruta palec grubo bandażuje.

– Z czymś takim rzeczywiście nie sposób grać.

– Nie mam szczęścia!

– To raczej ja.

– Może nie mamy go oboje.

To nie brzmi jak żart. Spogląda na nią z niepokojem. „Gdybyś tylko chciała! – myśli. – Masz mnie, a ja ciebie – to nie jest mało.”

– Spożywajmy więc te okupione krwią dary. – Ruta bierze do ręki kanapkę, nadgryza. – Zupełnie dobre. Daj to swoje pisanie. Przeczytam sobie przy jedzeniu. – A kiedy kończy czytać, mówi: – Więc to tak. Piłsudski! Wielki wódz. Narodowy bohater.

Patrzy zamyślona w okno. A potem nagle przenosi wzrok na Marka.

– Marek! Nie możesz u mnie sypiać. Jeżeli boisz się, że skoczę z balkonu, to bądź pewny, nie skoczę. Marek! Ja nie mogę z tobą… – głos się jej załamuje. – Trzeba z tym skończyć – dopowiada schrypniętym szeptem.

Marek obejmuje obu dłońmi szklankę i patrzy na nią z czułością.

– Ja przecież, Ruteńka, rozumiem, dlaczego nie chcesz, żebym tam sypiał i dlaczego nie chcesz sypiać tutaj. Ale nie mów mi o żadnym kończeniu. Chyba możemy się spotykać. Pójść razem do kina czy na koncert, zjeść razem kolację, wyjechać w niedzielę do lasu. Ja będę cierpliwie czekał.

– Na co? – pyta ona. – Na co ty będziesz czekał?

– Na ciebie!

– Nie doczekasz się.

– Doczekam – mówi z uporem Marek. Drżą mu usta.

– Nic nie rozumiesz!

Dwie łzy zbiegają jej śpiesznie po twarzy.

– Rozumiem wszystko.

Ruta zrywa się gwałtownie, żeby odejść. Zabrakło jej odwagi, by powiedzieć mu o istnieniu Bogny i Romana.

Po tym jak on, śpiąc, nie usłyszał wcale jej wezwania „przytul mnie!” – a nie śmiała zawołać drugi raz głośniej – leżała do rana bezsenna. Myślała: „Stało się! Nie usłyszał! Nie przyszedł! To kolejny sygnał, że trzeba z tym skończyć. Wszystko mu powiedzieć. Nie wolno dalej tak…” Jednak specjalnie obudziła go bardzo późno, żeby odwlec ten moment. Specjalnie skręciła do domu, żeby ten moment odwlec jeszcze bardziej. Ale Marek się upierał i pomyślała: „Chcesz tego? Dobrze! Niech będzie dziś!” Nie wystarczyło jej przecież odwagi. Czepiła się nagle propozycji Marka, żeby spotykali się jak dwoje znajomych czy przyjaciół. „Trzeba spróbować. Może się uda!” Niby w to wierzy. I kiedy Marek, już pod jej domem, pyta:

– Pojedziemy, Ruteńka, w niedzielę do lasu?

Odpowiada:

– Pojedziemy.

***

Marek śni trzęsienie ziemi. Tym razem znajduje się w wysokiej, wspartej na kolumnach sali. Kolumny zaczynają się chwiać. Każda pochyla się w inną stronę. Wygląda to jak przedziwny zwariowany taniec. Sufit pęka. Coraz gęściej spadają z góry jego ułomki. Potem otwiera się w podłodze głęboka czeluść. Przerażenie! I jednocześnie ulga, że jest tutaj sam, że zginie tylko on.

Od grudniowego trzęsienia ziemi w Armenii, a potem w Tadżykistanie, sen powtarzał się wielokrotnie, w różnych wariantach i o różnym natężeniu strachu. Tym razem strach przeszywa Marka na wylot jak cieniutka długa igła. Przyszpila go. Nie może drgnąć. Pozostaje ucieczka w świat realny.

Otwiera oczy od razu zupełnie przytomny. Za dwie godziny będzie z Rutą w lesie. Połowę czasu poświęca na przygotowania: ubranie, jedzenie, zapakowanie prowiantu. Niewiele – kanapki, termos, jabłka – koło siedemnastej trzeba będzie wrócić.

Nie widzieli się od rana w piątek. Ruta postanowiła zrobić pranie i duże porządki. Miał ochotę zaproponować pomoc, ale wobec ujawnionej przez nią chęci ograniczenia ich kontaktów, nie śmiał. Powiedział tylko:

– Nie zamęcz się. Pamiętaj, że na przejście kilkunastu kilometrów trzeba sporo siły. Masz jakieś wygodne i solidne buty?

Ruta skinęła głową. Wbiegła na schody. Znikła za przeszklonymi drzwiami biblioteki.

O ósmej Marek wychodzi na przystanek. Z daleka dostrzega ją nadchodzącą. Fakt, że przyszli w tym samym czasie, uznaje za dobry omen. Uśmiecha się przyjaźnie. Ten przyjazny uśmiech ma do perfekcji przećwiczony na Ewie. Siedzieli przecież naprzeciwko ładnych parę lat. Ona – najpierw jako żona Zygmunta, później w lekkiej zapaści po jego wyjeździe i po rozwodzie, potem w niebezpiecznej huśtawce uczuć, kiedy zaczęła się spotykać z tym swoim pięknym, wreszcie jako jego żona i przyszła matka jego dziecka. Sytuacja narzuciła mu rolę przyjaciela i próbował jej sprostać. Ma więc pewność, że i tym razem potrafi przeczekać ten trudny okres, nim Ruta po śmierci matki wróci do psychicznej równowagi. Na razie mówi:

– Zmieniłem zdanie. Nie pojedziemy pociągiem, ale pekaesem. Idziemy na dworzec pieszo.

– Łatwo zmieniasz zdanie.

– Tylko w rzeczach drobnych. W tych większego kalibru jestem o wiele bardziej stały.

– Samochwała w kącie stała!

Marek uznaje to za przejaw jej lepszego niż ostatnio samopoczucia.

– Co masz w plecaku? – pyta Ruta. – Jedzenie? Kto aż tyle zje? Nie zamierzasz chyba ganiać mnie po lesie do nocy.

– Właśnie że tak. I masz być grzeczna, słuchać swojego przewodnika.

– Wracam!

– Co ty, Rutka. Myślałem, że sobie żartujemy.

– No właśnie. Żartujemy sobie. – mówi ona, nagle pociemniałym głosem. Zaczyna znowu iść.

Autobus do Lubartowa stoi na stanowisku. Nie ma tłoku. Zajmują miejsca siedzące. Jeszcze chwila i pojazd rusza. Ruta zapatrzona w okno milczy. Marek obserwuje ze wzruszeniem jej łagodnie zarysowany profil i spływający spod niebieskiej czapeczki ciemny warkocz. Dotyka dłonią miękkich, puszystych na końcu włosów. Chyba je świeżo umyła. Moda na warkocze wróciła wraz ze stanem wojennym. Czarna suknia i gładko zaczesane warkocze – to był strój kobiet polskich w czasach po upadku powstania styczniowego. I kiedy w stanie wojennym rzucono hasło żałoby narodowej, dziewczęta pozaplatały rozpuszczone wcześniej na ramionach włosy. Dziś warkocze spotyka się już rzadziej. Wróciły do łask inne fryzury.

Wysiadają na przystanku Kopanina, przed wiaduktem kolejowym. Stąd w lewo prowadzi lasem asfaltowa droga do leśniczówki Stary Tartak.

– Pójdziemy tędy, żebyś mi się nie utaplała w błocie.

Las jest sosnowy. Drzew liściastych niewiele. W poszyciu zdarzają się młode świerki i trochę jałowca, nie brak więc zieleni, choć to zieleń zszarzała, zimowa. Dopiero wiosną iglaste wypuszczą z czubków gałązek jasne pędzelki młodych igieł. Na z rzadka rosnących jarzębinach, na krzewach, resztki jeszcze nie objedzonych przez ptaki jagód.

– Nareszcie świeże powietrze! Nie masz, Rutka, pojęcia, jaki byłem stęskniony za lasem.

– Taką tęsknotę chyba nietrudno zaspokoić.

– Wymarzyłem sobie, że pojedziesz ze mną. Nie chciałem jechać sam.

Marek milknie speszony. Przekroczył tym wyznaniem wyznaczoną sobie wcześniej granicę. Idąca obok Ruta odwraca głowę. W milczeniu obserwuje wilgotne wnętrze lasu. A po chwili mówi:

– Pięknie! Nigdy nie byłam w lesie o tej porze roku.

– A wiosną byłaś?

– Nie. Tylko latem. A i to nieczęsto.

– Wiele straciłaś! Czas nadrobić to straszne zaniedbanie. Las o każdej porze roku jest inny i równie wart oglądania.

– Nie wystarczy jednego życia na odrobienie wszystkich zaniedbań. Trzeba by na to kilku kolejnych wcieleń. Choć wtedy pewnie powstałyby kolejne zaniedbania, a tym samym potrzeba dalszej reinkarnacji.

– Idea odradzania się bez końca! Jedna z najdoskonalszych i najbliższych nauce. Wszak to tworzywo, z którego jesteśmy, kiedyś stanie się budulcem innych elementów rzeczywistości.

– Może w przyszłym wcieleniu spotkamy się jako ptaki albo rosnące obok drzewa.

– Myśmy się właśnie spotkali, Ruteńka! Choć w mniej fortunnej niż byś sobie życzyła postaci, ale właśnie żeśmy się spotkali.

Z gałęzi podrywa się sroka, przelatuje o kilkanaście metrów do przodu, a kiedy tam dochodzą, powtarza swój manewr i jeszcze raz, i jeszcze, aż Ruta, wcześniej zachmurzona, zaczyna się śmiać. Wtedy sroka pozostaje żegnając ich przeraźliwym skrzekiem.

Rozwiały się poranne mgły. Przez gałęzie prześwieca słońce. Drogą przemyka wiewiórka. Za nią – druga.

– Bawią się w ganianego.

– W wiosennego ganianego. Czujesz, Ruteńka, jak pachnie wiosną?

– Czuję, że pachnie mokrym lasem. Ale i wiosna niedługo przyjdzie. Potem minie. Zacznie się lato…

Marek zaczyna w myśli snuć projekty, gdzie Rutę zabierze latem. Może na Roztocze? Może w Bieszczady? Nie wiadomo dlaczego wydaje mu się, że jego ulubione szlaki staną się ulubionymi szlakami jej. Tak jak kiedyś on sam polubił te, które były ulubionymi szlakami Ewy. A kto wie czy Ewa z kolei nie wyróżniała tych ulubionych Zygmunta. I w ten sposób Ruta będzie chodziła szlakami Zygmunta Szeligi, którego nigdy nie znała, nigdy nie widziała na oczy. Choć to ostatnie wcale nie jest pewne. Zygmunt, aktywny działacz „Solidarności”, był na uczelni dość popularny.

– Znałaś Zygmunta Szeligę?

– Właściwie nie. Raz tylko widziałam go i słyszałam, kiedy przemawiał na wiecu przed strajkiem. Dlaczego pytasz?

– Miałem z nim ćwiczenia. A także zajęcia pozaprogramowe. Często w czasie turystycznych wypadów. Tak właśnie zostałem turystą. Wodził nas po różnych trasach bez względu na porę roku.

– To musiało być interesujące. Pamiętam, że przez dłuższy czas byłam pod wrażeniem jego przedstrajkowej mowy – krótkiej, zwięzłej – każde słowo było tam trafne.

– A przecież wyjechał do Stanów i nie wrócił – mówi Marek nagle zły. Nie myślał, że kiedykolwiek przyjdzie mu jeszcze być zazdrosnym o Szeligę.

Idą i po chwili Marek wyznaje:

– Ewa była żoną Zygmunta. Chodziła z nami.

Nic więcej. Ale Ruta i tak rozumie. I kim jest Ewa, choć nie znała wcześniej jej imienia. I czym była dla Marka jej obecność u boku innego mężczyzny. Przecież udawało mu się to znosić! Ruta nie wie, czy powinno to być dla niej pociechą czy przeciwnie, przyczyną dalszego rozkwitu wyrzutów sumienia.

Jest coraz cieplej. Marek rozpina skafander. Ruta idzie za jego przykładem. „Może to już rzeczywiście początek wiosny” – myśli. Jak niewiele śniegu spadło tej zimy. Ale tamtego wieczoru właśnie spadł i skoczyła w ten śnieg, w swój „puchowy śniegu tren”. Zdaje sobie sprawę, że co matka napisała w liście, było zaledwie półprawdą, może nawet ćwierćprawdą. Wszystko to zbyt świeże, żeby wciąż nie absorbowało jej myśli. Rano doktor Balcer zadzwonił do Piotra, do pracy. Piotr przyjechał, chciał ją zabrać. Ona jednak wiedziała, że Lidka musi być z dziećmi, nie pomoże mężowi. Musi to zrobić ona. Razem załatwiali wszystkie formalności. Roman pojawił się dopiero w dniu pogrzebu. Odjechał wieczorem zostawiwszy ją u Lidki. Nocowała tam przez trzy dni. Potem zdecydowała się wrócić do domu. Wysiłkiem woli próbuje umknąć wspomnieniom. Znowu widzi wilgotny, prześwietlony słońcem las. I nagle – pretensja do Marka. Było, jak było! Po co wszedł w jej życie!? Zaczyna zostawać w tyle, żeby powiększyć istniejący między nimi dystans. Marek przystaje.

– Napijesz się?

– Potem.

– Idź trochę dłuższym krokiem. Lepiej ci się będzie szło.

– A którą nogą zaczynać? Lewą czy prawą?

Udaje, że nie zauważył drwiny.

– Jeżeli się zmęczyłaś, możemy się zatrzymać.

– Przestań! – mówi ona już wyraźnie zła, więc Marek milknie. Trochę dotknięty nie zwraca uwagi, że znowu została.

Ruta przez jakiś czas obserwuje go idącego równym, płynnym krokiem. Wzruszenie podkrada się do gardła. „Marek! Marek!” A on zatrzymuje się, obraca, kładzie na ustach palec. Potem wskazuje wzrokiem kierunek. Wśród drzew w gotowości do ucieczki stoi sarna. Jeszcze moment – podrywa się i znika za szpalerem choinek.

Marek zsuwa z ramion plecak, wyjmuje termos. Uśmiechają się do siebie samymi oczyma.