Rozdział 22
Marek myje szyby. Rzeczywiście były już bardzo brudne. Z powodu nieustannego ruchu pojazdów na Królewskiej szybko pokrywają się lepką, trudno usuwalną warstwą. Kończy myć trzecie okno, staje i z dumą przygląda się własnemu dziełu. Kiedy Ruta wróci, zastanie szyby nieskalanie czyste. O tym, że na święta wyjeżdża do rodziny, raczyła go powiadomić dopiero w poniedziałek. Poczuł się dotknięty, zawiedziony, zły. Już wyobrażał sobie te całe trzy doby z nią, cieszył się na nie, planował i – nic z tego. Wolała jechać. Było to wręcz upokarzające. Wyszedł z kuchni, gdzie mu o tym powiedziała, siadł przy biurku udawać, że pracuje. Ruta zdawała się nie zauważać jego niezadowolenia. Naszykowała kolację i przyszła go zawołać. Stanęła z tyłu, wsunęła palce we włosy Marka. Otrząsnął się jak narowisty koń. Wrócił do kuchni, gdzie starannie odgrodził się od niej „Polityką”.
– Ile ty masz lat? – zapytała.
Spojrzał zaskoczony.
– Zachowujesz się, jakbyś miał pięć. Naprawdę nie rozumiesz, że gdybym jechać nie musiała, nie jechałabym?
– Rozumiem, że gdybyś chciała zostać ze mną, nie jechałabyś.
– Gdyby życie chciało być takie proste jak twoje rozumowanie!
Teraz ona wydała mu się zła, zasmucona, więc powiedział prędko:
– I co ja będę robił tyle czasu bez ciebie?
– Posprzątasz: umyjesz okna, odkurzysz, wyglansujesz podłogi; potem poczytasz, pograsz, odwiedzisz przyjaciół i takie tam jeszcze różne rzeczy, które wypada robić w święta. No i możesz za mną tęsknić. To przyhamuje twój świąteczny apetyt, nie zapadniesz na żołądek. Choć raz nie ja dzięki tobie, ale ty dzięki mnie będziesz uratowany.
Marek pomyślał, że jej ton nie świadczy, aby martwiło ją przyszłe z nim rozstanie. Ona jednak zamilkła, zapatrzyła się w talerz. Odłożył „Politykę”.
– Ruteńka – powiedział ciepło. Była to półprośba a półpytanie o ten smutek.
Uśmiechnęła się i już było dobrze. Tym lepiej, że sejm uchwalił właśnie nową ordynację wyborczą i ustawę o pluralizmie związkowym. Było niemal pewne, że i im, i ich dzieciom przyjdzie żyć w całkiem innej Polsce.
W czwartek odprowadził Rutę na dworzec. Wrócił do mieszkania i poczuł znowu dotkliwie jego pustkę, do której wcześniej już był się przyzwyczaił. Nie pomagała myśl, że nawet gdy się pobiorą, przyjdzie im się czasem rozstawać. Postanowił z góry, że tych rozstań będzie jak najmniej. Najlepiej wcale. Zaczął na Rutę czekać. Właściwie zaczął czekać wcześniej, zaraz po wyjściu z dworca. Nawet jeszcze wcześniej – zaraz kiedy pociąg ruszył i począł się oddalać. Jak dobrze, że to tylko cztery dni i że jest do umycia pięć okien. Jeszcze zostały dwa – w kuchni i w pokoju mamy. To śmieszne. Ten pokój już na zawsze pozostanie „pokojem mamy”. Choć naprawdę była to sypialnia obojga rodziców, a później, przez długie lata zajmował go ojciec. Ale obaj o nim mówili „pokój mamy”, a w domyśle „pokój, w którym zmarła”. Nazwa – lampka pamięci! Idzie tam. „Mamo! – mówi do portretu na ścianie – twój syn jest szczęśliwy! Twój romantyk jest szczęśliwy!” Pierwszy raz używa tego określenia w stosunku do siebie w sensie pozytywnym. Zdaje sobie sprawę, że przeżywa to wszystko niezwykle intensywnie – bo jest romantykiem. W radiu chór śpiewa wielkopostne pieśni: bolesne „Wisi na krzyżu”, patetyczne „Ludu mój ludu”, żałosne „Krzyżu święty nade wszystko”… „Ej, Rutka, Ruteńka! Gdzie mi się zapodziałaś, Łasiczko!”
***
Otwiera mu Maciek.
– Nareszcie raczyłeś przyjść – mówi z pretensją. – A gdzie ciotka?
– Musiała wyjechać.
– Słowo daję! Te kobiety to mają pomysły! – parska.
– Cześć, sierotko! – to Wiktor. – Kasia przewinie Eryka i zara cię powita. Masz tu kapcie. Namęczyliśmy się z Maćkiem nad podłogami do siódmych potów.
Marek z przyjemnością zanurza się w ciepłą atmosferę ich rodzinnego ogniska. Po dwu dniach samotności odbiera ją jako wielkie dobro. Zanim zdążył usiąść, przychodzi Kasia z Erykiem i całuje go w policzek.
– Witaj, drogi gościu! Popatrz na „przyszłość narodu” – demonstruje mu syna, unosząc dziecko w górę.
– A ja to co? – oburza się Maciek.
– Na ciebie już patrzył wcześniej.
– Niech będzie – zgadza się niechętnie. – Lubisz, wujku, lody? Wymęczyłem u taty, żeby kupił. Możemy zjeść? – podnosi na matkę błagalny wzrok.
– Dobrze. Zjemy te lody i wreszcie będzie spokój. Od wczoraj co pół godziny pyta, czy już. Wik, przynieście te lody. Możecie przybrać wiśniami.
Kasia siada z Erykiem na kolanach, przygląda się Markowi uważnie, ale z uśmiechem.
– Co, Mareczku?
– W porządku.
Wkraczają tamci z lodami uroczyście niesionymi na tacy.
– Wesoły naam dziś dzieeń nastał, któreego z nas każdy żądał…
Śpiewają obaj pełnymi głosami.
– Wiktor! – upomina męża nieco zgorszona Kasia. – Mam nadzieję, Eryczku, że nie dasz się im zdemoralizować – zwraca się czule do synka.
– A co? Czy nie nastał nam wesoły dzień? Myśleliście, że czegoś takiego doczekamy?
– Miałem nadzieję – odpowiada Marek.
– Ba, nadzieję! Wybierzemy sobie do senatu, kogo będziemy chcieli, choćby Wałęsę.
– Gorączkuj się, gorączkuj. Wcale jeszcze nie wiadomo, jakiego nam towarzysze wytną wica.
– Myślisz?
Wiktor niepewnie spogląda na Marka.
– Zdaje się, że raz już żeśmy się entuzjazmowali.
– Tym razem Moskwa ma własne kłopoty.
– Nikt władzy nie oddaje z ochotą.
– Błagam, przestańcie! Bo mi lody stają w gardle i nabawię się anginy.
– Czasem się zastanawiam, po co ci były te historyczne studia – Wiktor z dezaprobatą patrzy na żonę.
– Po to, kochanie, żeby ci rodzić i chować dzieci, żeby ci gotować smaczne obiady i ulegać twoim męskim zachciankom.
– Kaśka!
– Co, kochanie?
– Niezłe te lody, co? – mówi Maciek do Marka. A potem wskazując wzrokiem rodziców. – Oni tak zawsze. Nie ma co zwracać uwagi.
– Dochowaj się, człowieku, syna – wzdycha Wiktor. – A lody rzeczywiście niezłe.
Marek patrzy z czułością na siedzących przy stole. „Moi drodzy, kochani! – myśli. – Prawdziwi przyjaciele!”
– Gdzie Rutka pojechała? – pyta Kasia.
– Do rodziny.
– To znaczy?
– Nie pytałem. Wszystko mi jedno czy do cioci, czy do wujka.
– Jest jeszcze kilka innych możliwości – mówi ostrożnie Kasia.
Rozgniata starannie łyżeczką resztkę lodów w kompotierce.
***
– Wstawaj! Prędko! Już po siódmej!
Marek w jednej chwili jest na nogach. Błyskawicznie nakłada podkoszulek. Teraz dopiero zauważa, że Ruta nadal spokojnie leży i obserwuje go. Zamiera z jedną nogą w nogawce.
– Prima aprilis!
– Ach! ty…
Ściąga z powrotem bieliznę i z groźną miną zbliża się do tapczanu. Ruta chowa się pod kołdrę, mocno ją przytrzymuje. Atak następuje jednak nie od spodziewanej strony. Marek chwyta kołdrę na dole, jednym ruchem przerzuca ją za głowę napastowanej – leży teraz przed nim naga, bezbronna, wzruszająca – przytula policzek do ciemnego trójkąta na jej podbrzuszu.
– Ruteńka!
Spotykają się wzrokiem.
– Nie mogę, nie chcę być bez ciebie! Nawet przez jeden dzień.
– To primaaprilisowy rewanż?
Ruta patrzy spod spuszczonych powiek, bez uśmiechu.
– Prowokujesz mnie, diabełeczko?
– Może…
– Na próżno! To będzie trwało długo. Bardzo długo! Może nawet do wieczora. A może do kolejnego rana. A może do kolejnego wieczora.
– Błagam, z przerwami na posiłki.
– Zgoda. Ale pierwsza przerwa dopiero za dwie, trzy godziny.
Marek przekręca głowę, zanurza usta w ciemny gąszcz i już po chwili wyczuwa dłońmi przytrzymującymi jej biodra, drobne podskórne wibrowanie.
Zanim Ruta wróciła w ostatni poniedziałek, jej nieobecność stała się dla Marka wręcz bolesna. To ten przypadek, gdy każda cząsteczka ciała jest tak napęczniała tęsknotą, że uciska sąsiednie i to sprawia ból. Rano usłyszał wreszcie w zamku zgrzyt klucza, wybiegł natychmiast do przedpokoju i porwał ją w objęcia z rozpaczliwą zachłannością, ze zdławionym gardłem – nie mógł wykrztusić słowa – z lekkim poczuciem nierealności jej istnienia, pomimo że miał ją w ramionach. Stali tak przytuleni bardzo długo, aż powiedziała głosem trochę drżącym:
– Puść! Muszę do łazienki. Jestem zupełnie brudna.
Puścił i jej istnienie stało się w pełni realne. Zaczęła być naprawdę.
– Chodź – powiedział – rozbiorę cię, umyję cię, moja najmilejsza!
A dwie godziny później musieli się znowu rozstać, co okazało się jeszcze trudniejsze. Odkąd wróciła, każde z nią rozstanie było nie do zniesienia, uruchamiało mechanizm protestu, który się w nim ukształtował w czasie ich czterodniowej rozłąki. Dopiero w piątek po południu Marek doznał uczucia psychicznego komfortu. Mieli być razem przez prawie trzy doby. Spotkał go zawód. Zaraz po obiedzie postanowiła pójść na Żmigród i znowu nie wracała zbyt długo. Tłumaczyła potem, że zatrzymała ją pani Wanda. Musiała z nią posiedzieć, wypić herbatę. Teraz, po śmierci matki, i Lubicka była bardziej samotna, więc Ruta poczuwała się do obowiązku znaleźć czas, choć na godzinną z nią rozmowę. „Rodzina – ważniejsza! Pani Wanda – ważniejsza! Każdy ważniejszy niż ja!” I zaraz się okazało, że nikt nie jest ważniejszy. Że on jest najważniejszy. Tak to rozumiał! Tak czuł! Obdarzyła go bez miary, aż omdlały zapadł w głęboki sen, póki nie obudziła go w primaaprilisowy sobotni ranek. Może się jej teraz zrewanżować. Może…
Przytrzymuje jego głowę.
– Marek, ja tak nie chcę! Chodź tu do mnie. Zakryj nas.
Spełnia jej życzenie.
– A jak chcesz, diabełeczko? – pyta czule.
Kładzie mu na ramieniu głowę, opasuje ręką jego biodra.
– Ciiicho. Ciiicho – mówi.
Leżą spokojnie. Odnajduje przejmującą słodycz bycia obok, której przez ostatni tydzień zapomniał. Przez te ostatnie kilka dni tulił ją zachłannie. Brał ją zachłannie. Jakby chciał Rutę unicestwić, wchłonąć, uniemożliwić jej w ten sposób raz na zawsze rozstanie. Przez samo istnienie możliwości rozstania cierpiał. I oto, dzięki niej, wchodzi w błogą krainę spokoju. Leżą razem w wielkiej ciszy. „Tak musi być w raju!” – myśli i znowu zapada w sen.
Perły… Perły… Perły jak łzy!
***
– Organizujemy Komitet Obywatelski dla Regionu. Może byś się włączył? Ludzie biorą urlopy.
– Mieciu, ja ciągnę dwa etaty, swój i Ewy. Nie puszczą mnie. Tym bardziej że Barwiński lada dzień jedzie do sanatorium.
– Zostają jeszcze popołudnia i noce.
– Jestem w takiej sytuacji, że nie mogę zdecydować. Zaczekaj dwa dni.
Co Ruta na to powie? Już się zorientował – dla niej nie są to sprawy tak ważne, jak dla niego. Na samą myśl, że miałby się nie widywać z nią popołudniami, a może i nocami, cierpnie na nim skóra. Jednocześnie jest przekonany – nie powinien Mietkowi odmówić. Niepotrzebnie niepokoi się już teraz. Może Ruta powie: „Ja rozumiem, że musisz. Zaczekam! Zaczekamy oboje” – i jednocześnie pragnie, żeby tego nie powiedziała, żeby się nie zgodziła na jego ciągłą nieobecność, na swoją obok niego nieobecność. Potem sobie uprzytomnia, iż czeka, żeby to Ruta podjęła decyzję i uwolniła go w ten sposób od rozterki. Czuje się zawstydzony. On sam powinien decyzję podjąć, a potem przekonać Rutę o jej słuszności. Skłania się więc do przyjęcia propozycji Mietka? Jest tym prawie przerażony. Odwieczny konflikt między uczuciem a powinnością. Pierwszy raz w życiu przyszło mu stanąć z nim twarzą w twarz. Uczucie ma twarz Ruty. A powinność wiele różnych twarzy: Zygmunta, Mariusza, Wiktora, Mietka, Alinki – przyjaciół z KORu i konspiracji. Także wrogów: donosiciela Fideckiego, kapitana Kubika, który „profilaktycznie” przesłuchiwał Marka po ogłoszeniu stanu wojennego, pogrążone w mroku twarze morderców Majera i twarz młodego milicjanta, który na oczach Marka uderzył pałką starą kobietę, a ona padając na kolana krzyknęła: „Synku!” – i on nie odważył się uderzyć drugi raz.
O propozycji Mietka decyduje się powiedzieć Rucie dopiero przy kolacji. Spogląda na niego spłoszona.
– Zgodziłeś się?
– Ależ nie. Jak bym mógł, bez zapytania ciebie.
– Mnie? Dlaczego mnie? Przecież to nie mnie proszono.
Ale później, w łóżku, przytulona do jego piersi, wybucha nagle szlochem.
– Ruteńka, co ty! Ruteńka! Powiem Mietkowi, że jeżeli trzeba będzie coś napisać, to tak, ale do roboty na stałe niech poszukają kogo innego.
Wdzięczny jej jest za te łzy, którymi wymusiła i przez niego pożądaną decyzję. Nie dopuszcza myśli, że może płakać z innego powodu. Na ogół wierzymy, iż nasze przekonania są jedynie słuszne, nie pamiętamy o ograniczeniach, jakie niesie z sobą brak pełnego rozpoznania sytuacji. Wiedzę próbujemy zastąpić intuicją albo ułomkami minionych doświadczeń, co często prowadzi na manowce. Teraz jednak nie ma to znaczenia. Są razem i będą razem – tylko to się liczy.
Leży w jego ramionach – taka drobna, drżąca, z rzęsami mokrymi od łez – wzruszenie podchodzi do gardła.
***
Jednak wyrzut sumienia pozostaje. Dołączył do grona tych, którzy dla prywaty zaniedbali sprawy publiczne.
– Szkoda! – powiedział Mietek. – Kto wie, czy nie przyjdzie ci żałować.
– Jestem w takiej sytuacji, że jeśli się zgodzę, też przyjdzie mi żałować.
Myśli: „Tam wiele osób może mnie zastąpić. Przy niej nie zastąpi mnie nikt”. Los – jeśli istnieje – wybucha złym śmiechem. Choć, być może, śmieje się niesłusznie, niepotrzebnie. Co może wiedzieć o kobiecym sercu, skoro sam jest rodzaju męskiego?
Jeszcze jeden tydzień szczęścia! Kolejny tydzień szczęścia!
I Ruta po kolacji oznajmia:
– Idę nocować na Żmigród. Rano przyjeżdża do mnie ktoś z rodziny. Po południu też będę zajęta, bo odjedzie pewnie dopiero wieczorem.
– W porządku – mówi Marek, choć wcale nie uważa, żeby to było w porządku.
Powinna była uprzedzić wcześniej. W tej zbyt późnej wiadomości jest, według niego, porcja lekceważenia. Nie ma jednak czasu okazać swojej dezaprobaty, bo Ruta już się pośpiesznie ubiera, jakby decyzję podjęła nagle, w ostatniej chwili. Nie zaproponował, że ją odprowadzi, pozwolił odejść samej. I ledwie pozwolił, poczuł się nieswojo. Trudno. Przeprosi rano.
Po wielu tylko częściowo przespanych nocach budzi się zbyt późno, żeby spotkać ją na przystanku. W pracy jest jednak na czas i ten mały sukces trochę poprawia jego samopoczucie. Jeszcze chwila i dzwoni do Ruty.
– Ruteńka! Przepraszam, że wieczorem cię nie odprowadziłem. A rano haniebnie zaspałem, moja diabełeczko.
– Dzisiaj jestem tylko sama swoja – odpowiada. – Do widzenia!
Znowu go uraziła zbyt szybkim odłożeniem słuchawki i zaprzeczeniem jego, w stosunku do niej, praw. Przez pewien czas obmyśla „straszliwą zemstę” na najbliższą noc, aż zaczyna się rozmarzony uśmiechać. Potem prosi go do siebie dyrektor Barwiński. Proponuje zastępstwo na czas własnego wyjazdu do sanatorium. Marek odmawia.
– Pani Łucja doskonale zna wszystkie wydziałowe sprawy. Na pewno sobie świetnie poradzi.
– No, ja rozumiem, że trzy etaty to przesada, ale jakoś nie mam zaufania do naszych pań. Gdyby była pani Furtakowa…
– Jeszcze dwa lata i będzie.
Barwińskiemu uśmiech zamiera na twarzy.
– Kto wie co będzie za dwa lata.
Niełatwo musi mu być teraz, kiedy jego organizm zaczął się buntować. „Żyjemy w czasach totalnego buntu – myśli Marek. – Coś takiego wisi w powietrzu.” Odpowiedź Ruty także nosiła znamię buntu. „Może dobrze zrobi nam obojgu to jednodobowe rozstanie.” Pociesza się, że Ruta już tęskni za nim, tak jak on za nią. Przypomina sobie jej kolejne bunty i radość chwil, gdy uległą ponownie brał w ramiona. Taka huśtawka uczuć ma swoje dobre strony, wzmaga intensywność doznań. „Moja pierwsza kobieta! Moja jedyna! Moja na zawsze!” (Wszak Ewa była tylko wielkim nie spełnionym marzeniem.) Czuje, że ich myśli jak ptaki w locie spotykają się w pół drogi i tu, skrzydło w skrzydło, piszą na wiosennym niebie słowo „miłość”.
Popołudnie Marek poświęca na uzupełnienie zapasów żywności, kończy dla Mietka artykuł o 3 Maja, potem kolacja i chwila muzyki – wszystko jako substytut w oczekiwaniu na powrót Ruty.
Zbliża się dziesiąta i ogarnia go niepokój. Niepokój tak intensywny, że narzuca kurtkę i idzie na Żmigród. Okna zastaje ciemne. Waha się, czy wejść na górę – może już się położyła? Jeżeli tak, to znaczy, że jest na niego zagniewana. Do jutra jej żal może urosnąć w ogromne żalisko. Lepiej przegonić go póki mały. Dzwoni jednak na próżno. Otwierają się natomiast drzwi pani Wandy.
– To pan? Rutka poszła odprowadzić na dworzec Romka. Powinna wrócić lada chwila. Proszę, niech pan wejdzie, zaczeka.
– Dziękuję, już późno – waha się Marek.
– Nie szkodzi. Ja jeszcze nie idę spać. Stawiam sobie pasjansa. Wypijemy razem herbatę. Tak dawno pana nie widziałam.
I Marek, mając na uwadze jej samotność, decyduje się wejść. Jest to mieszkanie bardzo kobiece – pełne bibelotów. Pani Wanda zaraz przynosi herbatę, siada i uradowana uśmiecha się do miłego gościa.
– Wcale pan nie przychodzi – mówi. – Tylko że Rutka teraz więcej siedzi u Lidki. Nawet tam nocuje. Boi się tutaj sama. Na szczęście Romek i Bogna niedługo wrócą. Wtedy to już będzie co innego.
Marka nawiedza nagły przebłysk niepokoju.
– A Roman po co przyjechał? – pyta, jakby doskonale wiedział, kto to jest, jakby człowieka znał.
– Przyjechał załatwić sobie powrót do pracy w Lublinie. Poszczęściło mu się. W szkole, gdzie uczył poprzednio, jedna z polonistek idzie w lecie na urlop macierzyński. Chętnie go przyjmą.
– A Bogna?
Przez chwilę Marek sądzi, że Roman i Bogna to może brat i bratowa Ruty, którzy po śmierci matki chcą tutaj wrócić i zająć część mieszkania. Pewnie jeszcze nie wiedzą, że wkrótce będzie całkiem wolne. A może właśnie wiedzą i dlatego wracają do Lublina, żeby mieszkania nie stracić, kiedy on i Ruta się pobiorą.
– Bogna podobno czuje się u babci zupełnie dobrze. Ma tam w przedszkolu znakomitą opiekunkę. Myślę jednak, że ani babcia, ani sam ojciec, ani choćby najlepsza przedszkolanka, nie zastąpią dziecku matki. Czas najwyższy, żeby wracali, skoro Zunia nie żyje.
Na wspomnienie przyjaciółki załamuje się jej głos.
Jakie szczęście, że światło jest przyćmione, że Marek siedzi tyłem do wiszącego na ścianie kinkietu.
– Ma pani rację – mówi. – Dziecko nie powinno być bez matki.
– Rutka bardzo cierpiała, kiedy wyjechali. Ale Bogunia nie mogła być tutaj. Zuza przez całą pierwszą połowę ubiegłego roku bardzo źle się czuła, krzyczała po nocach. Bogunia zrobiła się taka nerwowa, płaczliwa. Musieli wyjechać.
Okazuje się – z czasem i pani Wanda uwierzyła, że wyjazd Romana z córką był koniecznością.
– Przyniosę herbatniczki – mówi.
I Marek jest jej wdzięczny, że odeszła, że choć przez chwilę może być sam. „To mi się śni! – myśli. – Trzeba się obudzić!” Zaciska mocno oczy, by po chwili je otworzyć. Nic się nie zmieniło! Pierrot na kanapie, obok Colombiny, ma nadal białą, smutną twarz z ogromnymi kroplami krwawo czerwonych łez.
– Panie Marku – woła z kuchni Lubicka. – Chyba Rutka wróciła. Słyszę, że otwiera.
Marek wstaje. Jeszcze nie ma pojęcia, co zrobi. Wie, że stąd musi odejść natychmiast. Za chwilę Ruta wejdzie do mieszkania i będzie mógł zejść po schodach. Ale Lubicka już otworzyła wejściowe drzwi i mówi:
– Rutka! Pan Marek przyszedł z pilną sprawą. Czeka u mnie.
Ruta szybko się obraca i Marek widzi dokładnie trójkąt jej twarzy, zielone szeroko rozstawione oczy, półrozchylone – do okrzyku? do uśmiechu? – czerwone wargi.
– Proszę! – mówi. – Wejdź.
I Marek wchodzi.
Staje i patrzy na nią z takim wyrazem pobladłej, pokrytej kroplami potu twarzy, że Ruta nie może mieć żadnych wątpliwości. Nie chce widzieć jego cierpienia, zamyka szczelnie powieki.
Takich chwil – nie liczy się minutami realnego czasu! Nie ma więc żadnego znaczenia, jak długo tak stoją w milczeniu.
Stoi, póki ciszy nie przerwie trzask zamykających się za Markiem drzwi.