Rozdział 5

Uwierzyć nie jest w stanie, choć list naprawdę został przysłany i w ciągu ostatnich paru dni przeczytała go kilkadziesiąt razy. Pomimo to – nie jest w stanie uwierzyć.

Tekst już zna na pamięć.

Rutuś! Pewnie będziesz zaskoczona, że zamiast nas pojawił się ten list. Ale póki nie wiedziałem, czy uda mi się wszystko pomyślnie załatwić…

Użycie w tym miejscu przymiotnika „pomyślnie” dla Ruty jest wręcz wstrząsające. Ile razy tekst czytała, a teraz, ile razy odtwarza go w pamięci, przy „pomyślnie” czuje skurcz żołądka. Do usta napływa gorzkawa ślina.

I dalej:

…nie chciałem Cię niepotrzebnie niepokoić.

Ileż w tym serdecznej troski!

– Dzień dobry!

To ten mężczyzna, który podrywał ją w ubiegłym tygodniu, w zupełnie innej epoce.

– Znowu coś pani straciła – mówi. – Miałem kolejną bardzo atrakcyjną propozycję.

Znowu coś straciła! Znowu coś straciła! Nadjeżdża sto pięćdziesiąt trzy. Mechanicznie wsiada do wnętrza.

Jak wiesz, przyjechałem tu z Bogną pod koniec czerwca. Już po dwóch tygodniach zaobserwowałem, jak bardzo się zmieniła. To cichutkie, wiecznie wystraszone i płaczliwe dziecko stało się dzieckiem normalnym. Zauważyłem, że i ja zaczynam być normalnym człowiekiem. Mogliśmy się oboje dużo śmiać, czuć swobodnie, spokojnie sypiać w nocy. Dopiero tutaj pojąłem, jaki to nieszczęście ma na nas deprymujący wpływ, jak zamienia nas niemal w kaleki. I o ile my, dorośli, bardziej odporni, moglibyśmy to jakoś znosić, to nie mamy prawa (tak napisał: „nie mamy prawa”) obciążać tym dziecka. Bogna powinna mieć spokojne wesołe dzieciństwo. Zrozumiałem, że moim obowiązkiem jest wyrwać ją z tego koszmaru.

Mężczyznapodrywacz coś do niej mówi, ale ona nie słyszy zapatrzona w okno. Tekst listu, utrwalony przez wielokrotne czytanie, jak z taśmy magnetofonowej przewija się w pamięci.

W szkole, gdzie uczy mama, polonistka właśnie odeszła na emeryturę. Toteż moja oferta, człowieka, który uczył w mieście wojewódzkim, została przyjęta z entuzjazmem. Będę tu miał prawie półtora etatu, a więc i zarobki wyższe niż w Lublinie. Pewną sumę będę Ci mógł co miesiąc przekazywać. Boginka pójdzie do przedszkola znajdującego się w ślicznym domku z ogromnym ogrodem. Mama odstępuje nam większy pokój, będziemy tu mieli zupełnie wygodnie. W tej chwili już wszystkie formalności zostały załatwione, otrzymałem przeniesienie służbowe. Myślę, że nasza córeczka wyrośnie na normalną wesołą dziewczynę, a mnie, być może, uda się trochę pisać. Przez te dwa miesiące napisałem trzy opowiadania, wydaje mi się – niezłe i kto wie, czy nie zabiorę się do powieści. Ale nie wyprzedzajmy faktów. Wyobrażam sobie, jakie to wszystko dla ciebie przykre. Myślę jednak, że kiedyś ten koszmar się skończy i znowu będziemy razem. Twój – Roman.

I zaraz znowu od początku:

Rutuś! Pewnie będziesz zaskoczona, że zamiast nas pojawił się ten list. Ale póki nie wiedziałem…

– Trzeba wysiąść.

Ubiegłotygodniowy podrywacz bierze ją pod rękę i wyprowadza z autobusu. Podnosi na niego złe, zaćmione bólem oczy.

– Odczep się! Dobrze? Odczep się ode mnie!

Twarz mężczyzny zmierzcha. Jeszcze przez chwilę stoi, potem się odwraca, żeby odejść.

– Marek!

Zatrzymuje się.

– Przepraszam.

A kiedy on nadal stoi nieruchomo, Ruta daje krok na jezdnię. W ostatnim momencie mężczyzna kładzie jej mocno na ramieniu dłoń, nie pozwala wpaść pod mknący z dużą szybkością samochód. Potem bierze, jak małe dziecko, za rękę i przeprowadza na drugą stronę ulicy. Idzie tak razem z nią aż pod gmach biblioteki.

– Nie wpadaj mi pod samochody! – mówi tutaj do niej surowym, pociemniałym od emocji głosem. – Pamiętaj! Nie wolno ci wpadać pod żadne samochody.

Odchodzi udając, że nie dostrzega dwu spływających jej po twarzy łez.

„Nie wpadaj pod samochody! Nie wolno ci wpadać pod samochody! Nie wpadaj pod samochody!” – kołacze jej w głowie, kiedy wbiega po schodach. I zaraz taśma pamięci rusza dalej:

…czy uda mi się wszystko pomyślnie załatwić, nie chciałem cię niepotrzebnie niepokoić. Jak wiesz…

„Nie wpadaj pod samochody! Nie wpadaj…”

Jakby miała w głowie jednocześnie oba nagrania. Paniczny strach!

– Boże! Ja wariuję!

Dopada stołu ze stosem nowych książek do opracowania. Dwie minuty później obok niej zajmuje miejsce Krysia Łapińska.

– A z kim to się chodzi tak od rana za rączkę? – pyta. I kiedy Ruta zdezorientowana nie odpowiada, stwierdza domyślnie: – To zapewne ów sympatyczny podrywacz, o którym wspominałaś. – Zaraz jednak zauważa stan Ruty i z tonu żartobliwego przechodzi na współczujący. – Co się stało, Rutka? Znowu jakieś kłopoty?

– No tak – mówi Ruta i nic więcej.

Bierze do ręki pierwszą książkę. Z Krysią pracuje na tyle długo, że ta dokładnie orientuje się w jej sytuacji i kiedy Ruta przychodzi do pracy wykończona, podenerwowana, stara się nie męczyć jej swoim gadaniem. Tym razem jednak nie potrafi się powstrzymać.

– To naprawdę ten podrywacz? – pyta. – Przystojny chłopak. Przechodząc dobrze go sobie obejrzałam. Nie wygląda na podrywacza, raczej na poetę z tą blond czupryną.

– Nie zauważyłam – mówi Ruta.

I Krysia nie wie, czego właściwie koleżanka nie zauważyła. Jednak wobec lakoniczności jej wypowiedzi rezygnuje chwilowo z dalszej rozmowy.

Taśma w głowie Ruty przesuwa się dalej:

Już po dwu tygodniach zaobserwowałem, jak bardzo się zmieniła. To cichutkie, smutne, wiecznie wystraszone i płaczliwe dziecko stało się dzieckiem normalnym. Zauważyłem, że i ja zaczynam być normalnym człowiekiem…

Po pół godzinie przychodzi Zbyszek Łoza, który ostatnio trochę przystawia się do Krysi.

– No, dziewczyny! – mówi – będziemy mieli Okrągły Stół.

– Gdzie? W czytelni? – pyta Krysia.

Zbyszek przez chwilę patrzy na nią zdumiony, a potem zaczyna się tak śmiać, że aż mu z oczu płyną łzy.

– Jak Boga najszczerzej kocham! Toż to dowcip stulecia!

Zauważa twarze obu kobiet – Krysi zaczerwienioną z oburzenia i Ruty zupełnie poważną, nieobecną.

– Przepraszam – szybko wycofuje się do holu.

– Dlaczego on się tak śmiał? – Krysia zwraca się do Ruty.

– Nie mam pojęcia.

Po chwili Łapińska wychodzi. Wraca z miną triumfującą.

– Już wiem! To Kiszczak z Wałęsą uzgodnili, że obrady nad reformami w Polsce odbędą się przy Okrągłym Stole.

– Ach, tak!

Bogna powinna mieć spokojne, wesołe dzieciństwo. Zrozumiałem, że moim obowiązkiem…

Odrobina ulgi! Ta druga taśma z „nie wpadaj pod samochody” zatrzymała się. Biegnie tylko jedna. I na to Ruta już nic nie może poradzić.

O piętnastej wychodzą z pracy, ale zaraz za drzwiami się rozstają. Krysia mieszka na LSMie. Ruta idzie w przeciwnym kierunku. Marek czeka na nią kilkanaście metrów dalej.

– Przyszedłem zabrać cię na lody – mówi.

– To niemożliwe, muszę wracać do domu.

– Więc odprowadzę cię.

Bierze ją, tak jak przedtem, za rękę. Idą razem na przystanek i ona mu ręki nie zabiera. Na przystanku ogromny tłum.

– Lepiej chodźmy pieszo.

– Dobrze. Zrobię po drodze zakupy.

Idą przez całe Krakowskie Przedmieście. On ciągle trzyma ją za rękę. Tak dochodzą na Żmigród pod jej dom.

– To już tutaj. Dziękuję – sięga po niesioną przez Marka siatkę.

– Nie zaprosisz mnie? Wolałbym jeszcze trochę z tobą pobyć.

Podnosi na niego wzrok i dopiero teraz zauważa, że Marek ma oczy bardzo poważne, szaroniebieskie, nad czołem wiją mu się jasne loki i z tą swoją twarzą, gładką, o subtelnych rysach, jest żywym uosobieniem anioła stróża z jej pierwszokomunijnego obrazka. Wrażenie jest tak silne, że stoi przez chwilę oniemiała. Przymyka oczy. Otwiera! Jest niemal pewna – ma przed sobą nie realną istotę, a wytwór imaginacji. Wyciąga rękę, dotyka jego piersi, czuje pod palcami miękki materiał koszuli. Jest więc naprawdę? Ulga.

– Nie mogę cię zaprosić – mówi. – Moja matka jest bardzo chora. Do zobaczenia.

Idąc śpiesznie po schodach znowu ma wrażenie, że to anioł stróż położył jej na ramieniu dłoń, powstrzymał, aby nie dała fatalnego kroku, że to on prowadził ją dzisiaj ulicą trzymając za rękę i że zrobiła źle nie zapraszając go do mieszkania. Trzęsącymi się rękami otwiera zamki. Więc to się zaczęło i u niej! Romek musiał to zauważyć. Dlatego zabrał dziecko. Może dzięki temu je uratował? A ona już go nazwała podlecem i zdrajcą, złodziejem i tchórzem. Jak to on napisał? Znowu strach! W głowie ma kompletną pustkę. Z tego bez przerwy powtarzanego tekstu nie pamięta ani jednego słowa. Na szczęście uświadamia sobie zaraz, że skoro Krysia Marka widziała, to na pewno nie jest on wytworem jej chorego umysłu.

– To ty, Rutko? – pyta z kuchni pani Wanda Lubicka, która opiekuje się matką w czasie jej nieobecności.

Ruta wchodzi, kładzie na stole zakupy i opada z ulgą na krzesło.

– Zmęczyłaś się?

– O mało nie wpadłam pod samochód – mówi Ruta – ale anioł stróż mnie powstrzymał.

Pani Wanda, osoba bardzo pobożna, przyjmuje tę informację w sposób zupełnie naturalny.

– Chwała Bogu! A i mama dziś wyjątkowo spokojna. Trochę zjadła i zasnęła. Dlaczego to Bogna jeszcze nie przyjechała? Nie chora?

– Bogna zostanie przez jakiś czas u mamy Romka. Nie może być tutaj. To nie jest dla niej dobre miejsce.

– Jakże to? Dziecko nie powinno być bez rodziców.

– Będzie z ojcem. Romek zdecydował się zmienić pracę. Bogna musi mieć spokój. Ostatnio była już bardzo nerwowa.

Ruta argumentuje z takim przekonaniem, jakby ona sama to wszystko wymyśliła. Nie potrafi przyznać się pani Wandzie, że Roman całą rzecz przeprowadził w tajemnicy. Widocznie z obawy, że Ruta kategorycznie sprzeciwi się realizacji jego zamierzeń. Nawet kiedy był tu dwa tygodnie temu (zapewne załatwić jeszcze jakieś formalności), nic Rucie nie powiedział. Dopiero po otrzymaniu listu zauważyła, że wyjeżdżając zabrał prawie wszystkie rzeczy Bogny i dużo własnych.

– Będziesz tu sama! – woła przerażona pani Wanda.

– Nie sama. Z mamą i z panią, pani Wandeczko. Jeśli sobie nie poradzimy, trzeba będzie kogoś nająć do pomocy.

– Za te grosze, które zarabiasz?

– Romek będzie tam miał półtora etatu, a jego mama jeszcze pracuje. Obiecał trochę przysyłać.

– Poradzimy sobie same. Jeżeli Romek przyśle pieniądze, kupisz sobie coś ładnego.

– I po cóż mi ładne rzeczy?

Ruta, która mówiła przedtem z ożywieniem, milknie zniechęcona.

– Żeby ludziom było przyjemnie na ciebie patrzeć – wyjaśnia pani Wanda, a potem: – Idę, Rutko. Umówiłam się z Banasiową na nieszpory. Ale o ósmej będę w domu. W razie czego zastukaj w ścianę.

Ruta zostaje sama. Wyjmuje z siatki zakupy, potem zagląda do pokoju matki. Matka leży na boku, skulona i w tej pozycji wygląda jak małe bezbronne dziecko. Ale Ruty to nie rozczula. „To przez ciebie – mówi do niej w myśli – straciłam dziecko i męża.” I wydaje się sobie tak podła, że ma ochotę się rozpłakać.

***

Tego dnia i Marek przeżywa nadmiar emocji. Gdy rano spotyka na przystanku Rutę, jego serce wykonuje radosny skok. Zaraz jednak zauważa, że dziewczyna wcale na niego nie zwraca uwagi. Jest czymś tak zaabsorbowana, a nie są to z pewnością myśli wesołe, że zupełnie nie pamięta o jego istnieniu. Przy poczcie Marek waha się, czy nie wysiąść. Zaniepokojony jednak jej stanem decyduje się jechać dalej. Myśli, że może Ruta potrzebuje jego pomocy i niemal jednocześnie sobie uzmysławia, iż nie powinien być zbyt nachalny. Zaraz też przeżywa moment, który to potwierdza. „Odczep się!” Ruty – choć przecież tylko jej przypomniał, że trzeba wysiąść – dźga go w serce jak nóż. I zaraz kolejna silna emocja związana z powstrzymaniem dziewczyny przed nadjeżdżającym samochodem. Przerażenie! Ruch ręki! Mięknące nagle kolana. Na tych miękkich jak z waty nogach, trzymając kurczowo dłoń Ruty, idzie obok niej pod bibliotekę. A kiedy zostawia ją tam płaczącą, ma uczucie, iż postąpił niegodnie. Z owym nękającym go uczuciem męczy się przez kilka godzin, aż w końcu postanawia czekać na Rutę po pracy. Wydaje mu się daleko spokojniejsza, nie przejmuje się więc jej odmową pójścia na lody – był to projekt doraźny, wpadł mu do głowy w ostatnim momencie, jeszcze nie zdążył uznać jego realizacji za ważną czy niezbędną – natomiast fakt, że pozwala mu znowu trzymać swoją dłoń i prowadzić się tak przez ulicę, wprawia serce Marka w radosny rytm. „Już lepiej?” – pyta ją myślą i czuje w piersi opiekuńczą tkliwość. Jest niemal pewny, że Ruta zaprosi go do mieszkania i tam dowie się, co było przyczyną jej psychicznej niedyspozycji. Co prawda nie zaprasza go, ale przynajmniej zdradza przyczynę swojego niedawnego stanu. Marek czuje ulgę. Więc to tylko choroba matki. Jak wiadomo, chorzy wracają do zdrowia. Wystarczy zaczekać. Lody nie uciekną. Jej gest – dotknięcie czubeczkami palców koszuli na piersi – wydaje mu się szalenie intymny, rokujący jak najlepiej dla dalszych kontaktów. I kiedy wbiega radosny po schodach, uprzytomnia sobie, że na podwórzu widział Iwonkę. Zamierzał z nią przecież porozmawiać. Nie ma jednak ochoty psuć sobie nastroju, beztrosko odkłada rozmowę na kiedy indziej.

W mieszkaniu właśnie dzwoni telefon. To Ewa!

– Dzień dobry, Marku! – mówi. – Dzwoniłam do ciebie do wydziału, ale wyszedłeś wcześniej. Chciałam tylko powiedzieć, że już wróciłam, na wypadek gdybyś miał jakieś kłopoty z moimi sprawami.

Pyta, jak spędził urlop, co w wydziale. Głos ma serdeczny, radośnie ożywiony, kiedy chwali osiągnięcia pięciomiesięcznego synka. Jeszcze parę zdań na temat ostatnich wydarzeń politycznych i kończy rozmowę, bo Piotruś zaczyna marudzić, a któraż to matka w takiej sytuacji nie pobiegnie do dziecka. Marek czuje się jak złoczyńca przyłapany na gorącym uczynku. Żeby zagłuszyć uczucie wstydu postanawia natychmiast porozmawiać z Iwonką Czarnecką. A właściwie już od dawna nie Czarnecką, ale Marek nie pamięta jej obecnego nazwiska. Schodzi na dół. Iwonka siedzi na podwórzu, na małej ławce postawionej pod oknami jej mieszkania.

– Mam do ciebie pewną sprawę – mówi Marek i siada obok.

Iwonka mocno się rumieni.

– Chodźmy stąd. Nie trzeba, żeby widzieli, że pan ze mną siedzi.

– Miałaś mi mówić po imieniu – przypomina.

Ale Iwonka już wstała. Idzie w stronę bramy.

Kiedy Marek otwiera swoje mieszkanie, za drzwiami pani Nulakowej słychać wyraźny szmer. Widocznie czujna sąsiadka sprawdza przez wizjer, czy to nie złodzieje.

– Co wolisz, Iwonko? Kawę, herbatę czy coś zimnego?

– Może być zimne.

Ma do wyboru tonik albo mandarynkę, kupione na niedoszłe niedzielne spotkanie. Trochę marudzi, zanim przyniesie oba napoje i szklanki. Nie bardzo wie, jak zacząć, wreszcie mówi:

– Chyba o wiele za późno zdecydowałem się na tę rozmowę. Jeżeli jednak chciałabyś gdzieś pracować, to pomógłbym ci coś znaleźć.

Iwonka milczy i Markowi własne wystąpienie zaczyna się wydawać mocno niestosowne. Jednak dodaje:

– Naprawdę bardzo bym chciał, Iwonko, żebyś pracowała.

Podnosi na niego oczy ciemne jak pochmurna noc.

– To już nie ma co – mówi głosem matowym, bez odrobiny emocji. – Jak Sylwek wróci i tak mnie zabije.

***

Oboje tego wieczoru nie mogą zasnąć.

Ruta wtula twarz w poduszkę czekając snu, ale ten zaledwie nad nią polatuje, ledwie muska jej głowę skrzydłem, ledwie mami majakami, które już, już próbują się uwyraźnić i zaraz odpływają, nikną. Serce tak ciąży, że jak by się nie obróciła, czuje dokładnie jego ciężar. Nie myśleć! Nie da się nie myśleć. Wspomina więc Marka, który jest w tym momencie jedyną myślą bezpieczną. Jak szli razem przez Krakowskie Przedmieście i on delikatnie a jednocześnie mocno trzymał jej dłoń. Czuła się jak przerażone dziecko, co uchwyciło rękę matki. „Mój anioł stróż – myśli o nim z wdzięcznością. – Już bym leżała w szpitalu. Albo i nie żyła.” Słyszy – matka wstaje, krąży w mroku po mieszkaniu, wreszcie zaczyna śpiewać:

Puchowy śniegu tren
W krąg roztoczył swe czary
Dźwieczą sanek janczary
Miasto spowił już sen…

Głos ma piękny, niski. Całe popołudnie przespała, a teraz chodzi i śpiewa. To utwór bardzo stary, niegdyś śpiewała go na scenie. Oto do sań podbiega dziewczyna w łachmanach. Chce sprzedać kwiaty. I jadący saniami młody pan zabiera ją, wykorzystuje w sypialni jej uroki, po czym wygania dziewczynę na mróz. Padający śnieg przysypie do rana jej zamarznięte ciało.

Głos matki pełen ekspresji sprawia, że Ruta zaczyna rozpaczliwie szlochać – nad tą nieszczęsną dziewczyną? nad sobą?

Marek na próżno stula powieki. Zasnąć! Wyzwolić się z tego kłębowiska męczących odczuć. Rozmowa z Iwonką dopełniła miary. Poczucie winy w stosunku do tej, niezupełnie przecież obcej kobiety, zwaliło się na niego ogromnym ciężarem. Niedawno gdzieś to przeczytał. W jakimś wydawnictwie drugiego obiegu. Może to był Sołżenicyn? Marek nie pamięta. Brzmiało mniej więcej tak: najłagodniejszą, ale za to najbardziej rozpowszechnioną formą zaprzaństwa jest, aby samemu nie czyniąc zła, nie dostrzegać tych, co giną w zasięgu ręki. To właśnie ten przypadek. Nie pamiętał o nieszczęściu Iwonki, nie dostrzegał go. Potem jednak zaczyna podejrzewać, iż to szczegółowe rozważanie losu Iwonki to rodzaj ucieczki przed wstydem, jakiego doznał przyłapany przez telefon Ewy na gorącym uczynku marzeń o Rucie. To nie było to samo – buntować się przeciw niej z racji odtrącenia jego miłości, kiedy była daleko, a usłyszeć tuż przy uchu jej ciepły, radosny głos, poczuć przypływ gorącej fali, okrzyk serca „To ty? Znowu ty!” i mocno pocącą się, na trzymanej słuchawce telefonu, dłoń. To nie było to samo. Wspomina wczorajsze wyznanie Iśki. Zdecydowała się wyjść za mąż za innego i serca nie dało się oszukać. Czyż nie jest to dla niego ostrzeżeniem? Nie powinien zawracać głowy Rucie! Kobiety traktują takie rzeczy bardzo poważnie. Upatrują natychmiast w mężczyźnie partnera na całe życie, ojca swoich przyszłych dzieci, głowy przyszłego rodzinnego ogniska. A on? Czy nie zaświtała mu przelotna myśl, że skoro Ewa przestała być dla niego osiągalna, może Ruta zechce z nim być. To był zaledwie cień myśli, zaraz wstydliwie stłumiony. Powiedział sobie: „O wiele za wcześnie na takie projekty”. Choć podświadomie wyczuwał, że wcale nie za wcześnie. Bo czym było jego pragnienie, gdy stał tuż obok niej w autobusie? Ramię i biodro Ruty lekko wsparte o jego piersi i brzuch sprawiły, że poczuł ostry przypływ pożądania. Pierwszy raz, odkąd Ewa zamieszkała w jego sercu, pożądał innej kobiety. Widzi pod przymkniętymi powiekami zielone, złe oczy Ruty, kiedy krzyczała „Odczep się!” Jej oczy, nagle czegoś zdumione, a potem pełne ciepła, kiedy stała naprzeciw niego pod swoim domem. I myśli, że nie wolno mu jej skrzywdzić, oszukać – tak jak Iśka oszukała męża. A może wcale nie oszukała? Może ją na tyle kochał, że zdecydował się wziąć za żonę wiedząc o jej uczuciu dla Zygmunta? Niewiele wie o Iśce. Nawet o Ewie niewiele. Jeszcze mniej o Iwonce i Rucie. Losy ich wszystkich są misternie splątane. Nie udało mu się Iwonki przekonać, że zagrożenie, którego się spodziewa, nie jest realne. Że Sylwek, jeśli wyjdzie na wolność, nie będzie się kwapił wrócić do więzienia.

– Pan go nie zna – powiedziała zapatrzona w okno. – Ja wiem lepiej.