Rozdział 7

Nie, nie ma go. Czuje jednoczeście ulgę i złość. Nigdy ich nie ma, kiedy są potrzebni! Ta myśl dotyczy przedstawicieli płci przeciwnej, zarówno istot ziemskich, jak i pozaziemskich łącznie z Bogiem. Tyle że do tego ostatniego zuchwalstwa nie potrafi się przyznać, więc zatapia je w uogólnieniu.

Wreszcie zauważa go, nadchodzącego szybkim płynnym krokiem – taki krok wyrabia się na turystycznym szlaku. „Nadfruwa” – myśli i wie, że kiedy Marek się zbliży, plunie mu w twarz kipiącą w niej zrozpaczoną złością. Aż coś w niej drży z ogromnej ku temu ochoty. Coś w niej szykuje się do zadania ciosu. Do rewanżu za ten dwudniowy koszmar, który był jej udziałem. Poszarzała od niewyspania twarz Ruty napina się, oczy zaczynają lśnić złym blaskiem. Jeszcze moment! Podjeżdża autobus. Ruta wsiada przodem, bo akurat tak przystanął, drzwi zaraz się zatrzaskują. Marek już tu nie wejdzie. Może jej wcale nie spostrzegł? Jeszcze przez chwilę będzie czekał, potem pójdzie do pracy. Złość przygasa. Pozostaje zmęczenie. Na kolejnych przystankach schodzi ze stopni, żeby wypuścić innych, Marka nie widać. Znowu narasta złość. „Zakichany podrywacz! Anioł, psiakrew!” I kiedy Marek z radosnym uśmiechem, który Ruta natychmiast ocenia jako głupawy, wyłania się wreszcie z tylnych drzwi, podchodzi do niego i mówi z pasją:

– Dość tego! Znajdź sobie inny obiekt. Nie cierpię podrywaczy, a już szczególnie ukrywających się pod anielską maską. Życie to nie szopka!

Odwraca się i odchodzi – już tylko znużona – z ulgą. Nie ma siły, a tym samym ochoty, na dalsze z nim kontakty. Taki kontakt z obcym mężczyzną zawsze wymaga pewnej samokontroli, wyzwala chęć „błyśnięcia”, grania osoby choćby interesującej, a Ruta w swojej podwójnie stresującej sytuacji nie chce nic grać. Chce się pogrążyć w zmęczeniu, oddać rozpaczy, która tylko czyha, żeby pokonać resztki jej opanowania, pociągnąć w ciemną głębię. Krysia Łapińska od dzisiaj na tygodniowym urlopie. Będzie więc sama. Nie musi mieć na twarzy maski. Nie przyznała się Krysi, że Roman ją opuścił. Zbyt się za niego wstydzi.

– Masz w domu cukier? – wita ją pytaniem Zosia Gałka. – Znowu w sklepach brak. Sprzedają od piętnastej i tylko po kilogramie.

– Coś tam chyba jeszcze mam – odpowiada.

Idzie na swoje miejsce.

Zbyszek Łoza pojawia się koło dziewiątej.

– Krysia odbiera resztę urlopu – mówi Ruta.

Zbyszek siada na miejscu Łapińskiej. Przez chwilę milczy, a potem:

– Sądzisz, Rutka, że ja tu przychodzę dla Krysi?

– Rzeczywiście tak sądzę.

A on po nowej chwili milczenia:

– Ej, Rutka, Rutka! Piękna z ciebie kobieta!

Podnosi na niego zdumione oczy. Uważnie mu się przygląda.

– No, ja wiem – mówi Łoza – że dla ciebie istnieje tylko Roman.

– Taak? – to już z odrobiną ironii.

A potem Ruta zaczyna się nagle śmiać, niepowstrzymanie, trochę histerycznie, wreszcie udaje się jej powiedzieć:

– Czy wiesz, że nie dalej jak przed godziną spławiłam pewnego autobusowego podrywacza? A teraz ty… Kapitalne! Nie myślałam, że im będę starsza, tym będę miała większe powodzenie. Więc według ciebie jestem piękna? No, no! Nikt mi jeszcze czegoś takiego nie powiedział. To co we mnie jest pięknego? Te murzyńskie duże usta? Ta spiczasta broda? Szerokachne brwi? Nos ostatecznie może być. No, powiedz, co ci się we mnie podoba?

I Zbyszek zmieszany jej reakcją i trochę zły odpowiada:

– Wszystko.

Teraz Ruta przez jakiś czas milczy, a potem:

– W porządku. Jestem cholernie zmęczona. Zostaw mnie w spokoju.

Tak. Czego pragnie – to spokoju.

Dużo później, kiedy odkłada kolejną książkę, przypomina sobie, co powiedział Zbyszek, że dla niej istnieje tylko Roman. Więc tak widzą to postronni? A naprawdę? Naprawdę Roman wybrał ją. Rutę dziwiło, że on – taki ekspansywny, pełen radości życia, przez wszystkich lubiany – wybrał właśnie ją – raczej zamkniętą w sobie, nagłymi przypływami tupetu maskującą nieśmiałość. Że wciągnął ją do swojego towarzyskiego kręgu.

Była to paczka skłonna do działań niespodziewanych. Ktoś rzucał pomysł i natychmiast go realizowano. Pomysły bywały różnej jakości i różnego kalibru, poważne i krotochwilne, wielkie i maleńkie. Dzięki nim życie paczki kipiało różnorodnością. Ruta uznała je za śmieszne i pociągające. Jednak nie potrafiła się z paczką identyfikować, była zaledwie tkwiącym w jej wnętrzu obserwatorem. Zaakceptowano ją tutaj jako dziewczynę Romana.

Sam Roman traktował Rutę jak własność. Wydawało mu się oczywistym, że wszelkie jego propozycje i zachcianki odpowiadają obojgu. Toteż nie zapytał: „Czy chcesz mnie za męża?”, ale powiedział w gronie całej paczki: „Idziemy się zapisać z Rutką do kolejki w USC. Idziecie z nami?” I rzeczywiście poszli hurmą radośni, rozbawieni pomysłem. Zgłosili Romana i Rutę jako kandydatów do zawarcia małżeństwa komentując przy tym wydarzenie, aż urzędniczka zaczęła na nich spoglądać z niesmakiem, podejrzliwie – pewnie uznała, że są po alkoholu.

Ruta sądziła, że to tylko jeden z paczkowych psikusów. Dopiero miesiąc później, w czasie wieczoru przetańcowywanego na Żmigrodzie, dziewczyny zaczęły ją wypytywać, jak ubierze się do ślubu. Rzuciły się do szafy i spośród scenicznych strojów matki wyciągnęły jedną z najstarszych sukni w kolorze czerwonego wina, uszytą wedle hiszpańskiej mody, z dużym dekoltem, obcisłą do bioder, z burzą falban dokoła kolan i łokci – ubrały w nią Rutę, zaplotły jej warkocz i wpięły we włosy kwiat.

– Jak ci się podoba przyszła ślubna? – spytała Romana Gośka.

– Gdyby mi się nie podobała nie wybrałbym jej na ślubną – odparł. Podszedł, ogarnął talię Ruty ramieniem. – Walca! – zadysponował.

Matka Ruty miała wiele starych płyt. I w czasie tego tańca Ruta zaczęła podejrzewać, że Roman rzeczywiście zaprowadzi ją za miesiąc do urzędu stanu cywilnego, poczuła koło serca mdlący ucisk. Nie śmiała go jednak o to pytać, żeby nie wydać mu się pierwszą naiwną wierzącą w byle żart.

Dwa tygodnie później wróciła z trasy matka, która już przedtem zaprzyjaźniła się z całą paczką, przylgnęła do niej daleko lepiej niż córka. Widocznie jej życie w objeździe było jakoś zbliżone do życia ich grupy, pełne niespodziewanych zwrotów, beztroskiego humoru, więc bez najmniejszego trudu weszła w to towarzystwo. Podobała się wszystkim i był to aplauz całkiem szczery. Czasem im śpiewała, czasem uczyła tańczyć walca, tango, bostona. Chłopcy niemal ją sobie wyrywali, bo była tancerką znakomitą. Bywał czasem na ich wieczorkach i Arnold Majewski, jeśli akurat wpadł do matki. Ten z kolei czarował dziewczyny, dyskretnie przytulając je w tangu. I tak, kiedy matka wróciła z objazdu, Roman zapytał:

– Czy Rutka już pani powiedziała, że dwudziestego bierzemy ślub?

– Nie! Nic mi nie mówiła – matka podniosła na Romana równie zielone jak u Ruty oczy. Malowało się w nich radosne zdumienie. Potem przygasły.

– To straszne – powiedziała – i młodszą córkę mieć mężatką. Od razu poczułam się o piętnaście lat starsza.

Rutę reakcja matki niemile dotknęła. „Egoistka!” – pomyślała. To przykre uczucie nałożyło się na inne, wywołane potwierdzeniem przez Romana swoich, w stosunku do niej, zamiarów. Zaskoczenie, że to już, a także rozczarowanie brakiem romantycznej otoczki.

Często później nawiedzało Rutę odczucie, że ich małżeństwo wynikło z nieodpowiedzialnego psikusa, który Romanowi, ot tak sobie, wpadł do głowy. Ruta tym bardziej była zaskoczona, bo stosunek Romana do niej wydawał się jej dość dziwny. W paczce seks był traktowany jako dalszy ciąg zgrywy, wesoła zabawa, uprawiano go w różnych układach. Ruta bywała świadkiem, jak dziewczyny wymieniały uwagi na temat walorów tego czy owego chłopca. Te rozmowy prowadzone przy niej nigdy nie dotyczyły Romana, ale Ruta była pewna, że nawet jeśli nie ostatnio, to wcześnie brał jednak udział w tej zbiorowej wymianie erotycznych usług. Fakt, że jej Romek nigdy łóżka nie zaproponował, jakoś ją dotykał. Wydawała się sobie samej zupełnie nieatrakcyjna jako kobieta. Wszystko między nimi rozgrywało się niby żart. Nawet pocałunki bywały żartobliwie przelotne albo żartobilwie namiętne. Roman na przykład pociągał ją ku sobie patetycznie teatralnym gestem, zawisał nad nią jak jastrząb nad ofiarą, zbliżał twarz do jej twarzy z wdziękiem skradającego się tygrysa, wreszcie jednym zdecydowanym ruchem dopadał jej warg i wpijał się w nie namiętnie. Zaledwie dwa miesiące wcześniej – Ruta była o tym przekonana – Roman przespał się z Paulą. Poznała to po jej spojrzeniu rzucanym na niego spod rzęs, po jej śmiechu, w którym brzmiała nutka dwuznaczności, po tym – jak Roman demonstracyjnie omijał Paulę wzrokiem. Rutę zabolało – urażona ambicja – nie poszła na kolejne spotkanie. Roman przybiegł pół godziny później z awanturą.

– Nie rób mi tego więcej! – krzyczał. – Ty wstrętna dziewczyno!

Złapał ją w ramiona, przycisnął z całej siły. Nie rozluźnił uścisku, kiedy krzyknęła. Jeszcze go wzmocnił.

– Zaduszę cię! Zobaczysz!

Wtedy uwierzyła, że pomimo tamtego z Paulą jakoś mu na niej zależy. Jej ciało straciło napięcie. Uścisk Romana zelżał. Stali tak przez chwilę. Potem nagle ją puścił i powiedział:

– Na przeprosiny zrobisz mi herbaty.

Zniszczył coś, co między nimi zaczęło się wykluwać, tak nikłe, że niemal nieuchwytne. Ruta pożałowała tego czegoś nie wyklutego, a Roman zaczął opowiadać, jak Krzysiek zrobił balona z docenta Zdyba i zaraz zaproponował pójście do kina na dwudziestą.

Po rozmowie Romana z matką Ruta uwierzyła, że rzeczywiście chce się z nią ożenić i popadła w popłoch. Przyzwyczajona ulegać mu wiedziała, że i tym razem ulegnie, co nie przeszkadzało jej trwać w tym popłochu, z każdym dniem w coraz silniejszym zdenerwowaniu.

– Romek, ja myślałam, że to żart. Nie wiedziałam, że to na poważnie – powiedziała.

– Uważasz, że powinniśmy się pobrać na niepoważnie?

Podniósł brwi demonstrując zdziwienie.

Poczuła się bezsilna. Zachciało się jej nie wiadomo dlaczego płakać. Poszła do łazienki i tu przez kilka minut tłumiła szloch.

Dwa tygodnie później brała z Romanem ślub – w tej hiszpańskopodobnej sukni w kolorze czerwonego wina, z warkoczem i białym kwiatem we włosach.

***

Marek śpiesznie idzie przez park. Czuje się jak człowiek bez powodu uderzony w twarz. Bezsilność. Bolesne upokorzenie. Ma za swoje! Zachciało mu się zabawiać w podrywacza. Nie musiała jednak mówić z taką złością, tak brutalnie. Wymyślił ją sobie inną, niż jest. Sam sobie winien. Źle trafił – to wszystko. Po raz drugi trafił źle! Tyle że Ewa nigdy by się tak do niego nie zwróciła. Ewa! Takiej jak ona nie ma drugiej na świecie. A ta mała zielonooka diablica czyż nie jest jedynym na świecie egzemplarzem? Nazwał ją diablicą, ona jego aniołem. Ładna para! I nagły żal, że się nie udało. „Ej, Rutka, Rutka!” Przywyknął już przemawiać do niej tym zdrobnieniem i teraz będzie musiał się odzwyczaić. Trzeba od zaraz przestać o niej myśleć. Wystarczy wrócić myślami do Ewy. Zaraz do niej zadzwoni, zapyta o obrazy zakupione po ostatniej wystawie. Dom kultury zwrócił się o kilka dobrych obrazów, chcą je zawiesić w świeżo odnowionych wnętrzach. Jednak telefonu Marka Ewa nie odbiera. „Pewnie wyszła z dzieckiem na spacer” – myśli i potem dzwoni jeszcze raz. Przez te trzy godziny zdążył zatęsknić za jej głosem, wzbudzić w sobie niecierpliwe oczekiwanie na kontakt. Znowu zawód! Słuchawki nikt nie podnosi. Pechowy poniedziałek! Zadzwoniłby do Wiktora, ale dopiero w sobotę u nich był. Eryk jeszcze niezupełnie zdrów, nie ma co zawracać głowy przyjacielowi. Dzisiaj rozpoczyna się na wybrzeżu festiwal filmowy. Gdyby nie to, że nie chciał rozstać się z Rutą, byłby teraz w Gdyni. Inna rzecz, nie zapowiada się na rewelacje. Żaden z wielkich nie prezentuje swojego dzieła. Są za to debiuty. Te zawsze Marka interesują. No cóż, obejrzy je później w kinie.

Wracając z pracy Marek uzupełnia nadwątlone zapasy żywności. Potem parzy sobie dobrą kawę, siada z filiżanką i książką w fotelu. Czyta Terleckiego „Dwie głowy ptaka”. Rzecz o jednym z przywódców powstania styczniowego straconym po długotrwałym śledztwie i rozprawie. Pozycja jest naprawdę interesująca. Przynajmniej tak oceniał ją dotychczas. Teraz straciła cały urok. Zniechęcony książkę odkłada. Podnosi do ust filiżankę. Potem zrywa się, żeby znowu zadzwonić do Ewy. Nadal tylko sygnał. Narasta niepokój. Co z nią? Jednego dnia stracił obie. Głupota! Za godzinę, dwie, Ewa będzie w domu. Marek siada do fortepianu. Po kolacji ponownie telefonuje. Odbiera mąż Ewy. Odpowiada, że żona wyjechała i nie potrafi określić terminu jej powrotu, gdyż jest uzależniony od okoliczności niemożliwych w tej chwili do przewidzenia. Po sposobie mówienia Marek wnioskuje, że musiało zajść coś istotnego i raczej przykrego. Może jakaś historia z dzieckiem? Nie zapytał o Piotrusia. Szkoda. Krępuje się dzwonić drugi raz.

Wciąż niespokojny wchodzi do łóżka. Co za dzień! „Już całkiem mi się zapodziałaś” – to pretensja do Ewy. Kiedyś widywał ją każdego dnia. Po pracy szli do kina – starał się zabierać ją na każdy dobry film – jeśli seans był później, wstępowali do kawiarni albo spacerowali po parku. Potem w kinie, miał ją tuż. Czasem, niby przypadkiem, odważał się na tyle zmniejszyć odległość między nimi, że lekko muskał ramieniem jej ramię, a czasem czuł tylko promieniujące od niej ciepło, od czego całe jego wnętrze stopniowo się rozpalało bolesnym żarem. Śledził ekran i śledził, co działo się w nim samym na skutek jej bliskiej obecności. Zdarzało się, że Ewa ramię cofała. Ale częściej zachowywała się, jakby niczego nie zauważyła. Może rzeczywiście zafascynowana akcją nie zwracała na niego, siedzącego obok, uwagi. A może zupełnie świadomie obdarzała go odrobiną swojej bliskości. Wracali potem pieszo rozmawiając o filmie. Kończyli dyskusję pod jej blokiem i Ewa na górę go nie zapraszała, bo było już zwykle bardzo późno, trzeba było się kłaść, żeby rano znowu spotkać się w pracy, życzliwie do siebie uśmiechnąć, zacząć nowy dzień. Potem, pewnego bardzo zimnego listopadowego wtorku Ala, zapewne specjalnie w jego obecności, zwróciła się do pani Ryczkowej:

– Pani Łucjo, czy pani widziała, co za szałowy mężczyzna zaczął przychodzić po Ewę? Filmowy amant przy nim to zero!

– Widziałam – odparła pani Łucja. – Prawda. Rzadko się zdarzają tak piękni mężczyźni.

Więc tylko on niczego nie zauważył? Tego dnia zszedł na dół wcześniej i zobaczył go czekającego w holu na dole. Od razu był pewny, że to on. Stanął przy kiosku i spostrzegł, jak zwrócona w stronę schodów twarz tamtego nagle się rozjaśniła, a przez to wypiękniała, choć doprawdy Marek nie wiedział, jak było to możliwe przy tej jego niezwykłej urodzie. Tamten ujął rękę nadchodzącej Ewy i złożył na niej pocałunek. Pocałował nie wierzch, a wnętrze dłoni. Wtedy Marek zrozumiał, że Ewa jest dla niego stracona zupełnie i nieodwołalnie. Stał przy kiosku z mocno pulsującym sercem, nie słyszał, co do niego mówiła sprzedawczyni, a potem, stopniowo, zaczął go ogarniać paniczny strach, jak następnego dnia spojrzy Ewie w twarz. Przeraził się, że już nigdy nie będzie mógł spojrzeć jej w twarz.

W półmroku mieszkania tańczą światła i cienie. Powiew wiatru wpadający przez uchylone okno wachluje firanką i poświata zaglądającego do wnętrza księżyca przemieszcza się przez to na meblach, na ścianach, równie niespokojnie jak wyobraźnia Marka. Myślenie o Ewie okazało się równie niebezpieczne jak myślenie o Rucie. A nawet boleśniejsze, bo uczucie dla niej trwało o wiele dłużej, miało czas rozrosnąć się w bujny krzew zakwitający, wydający owoce w kolorze serdecznej krwi, boleśnie gubiący kolejne liście, łopocący na zimnym wietrze nagością gałęzi. Potem cykl się powtarzał. Znowu na poszarpanych wichurą gałązkach ukazywały się maleńkie zielone pączki nadziei i przy byle powiewie życzliwości Ewy krzew rozkwitał białym wonnym kwieciem, by kolejny raz gubić płatki i rodzić krwawe jagody łez. A cóż Ruta? Zaledwie przed miesiącem zamienili pierwsze zdanie. Dość! Nie trzeba o niej myśleć. Była – już jej nie ma – i tyle.

Przed myśleniem o Rucie chroni się tak starannie, że dopiero kilka dni później miga mu myśl, iż reakcja dziewczyny wynikła z jakichś nie sprzyjających okoliczności niekoniecznie związanych z jego osobą. Może zdrowie jej matki uległo nagłemu pogorszeniu? A on zostawił Rutę samą, choć już wcześniej spotkał ją w stanie, kiedy niemal nie widziała świata i przeżył jej nerwowy wybuch, po którym znowu wszystko było dobrze. Postanawia wyjść na przystanek. Będzie stał i czekał, jak ona zareaguje. Jeżeli jeden raz nie wystarczy, pójdzie tam i przez kolejne dni, żeby wiedziała, że wcale się na nią nie gniewa, że jest gotowy do dalszych kontaktów. Ulga odczuta po podjęciu postanowienia pozwala mu zrozumieć, jakim ciężarem leżała mu ta sprawa na sercu. Śpiesznie zbiega po schodach i – Ruty nie zastaje. Może odjechała wcześniej albo nie mogła odejść od matki? Jeżeli jutro jej nie będzie, pójdzie do niej do domu. Wie przecież, gdzie mieszka. A teraz trzeba przeżyć kolejne dwadzieścia cztery godziny. Te jednak są zupełnie inne niż wczorajsze, pełne nowych planów i obaw. Tak doczekuje piątku.

Na przystanek wychodzi bardzo wcześnie i potem stoi długo, aż niecierpliwość i niepokój niszczą doszczętnie radość oczekiwania. Jest coraz bardziej spięty, pełen pretensji, że jeszcze nie przyszła, i kiedy spostrzega ją nadchodzącą, próbuje opanować te złe uczucia, co wcale mu się nie udaje, nie potrafi się uśmiechnąć. Zresztą Ruta lekko tylko zahacza o niego wzrokiem i zaraz oczy odwraca. Marek także na nią nie patrzy. Mija jedna, druga minuta i z Markiem zaczyna się dziać coś niesłychanego. Jeszcze moment – i czuje, że się rozpłacze. Podjeżdża autobus. Wszyscy ruszają w jego kierunku, tylko on stoi jak głupi, próbując powstrzymać napływające do oczu łzy. Wtedy Ruta wsuwa do jego dłoni palce. Marek te palce gwałtownie zaciska, po policzku zaczyna mu spływać jedna niesforna kropla. Wsiadają. Przygarnia ją natychmiast – dzięki temu ona nie zobaczy, że płacze – przygarnia ją mocno i czule. Autobus podskakuje, a on kołysze dziewczynę w ramionach. „Ty mała diabełeczko! Ty niedobra! Tyle się namartwiłem przez ciebie.” Na przystanku przy poczcie zostają do siebie przyciśnięci jeszcze ciaśniej. Czuje ją dokładnie całym sobą. Małe twarde piersi, płaski brzuch, ciepłe uda, szczupłe plecy otoczone jego ramieniem i gdy wysiadają, odwraca przezornie twarz – rozognioną, z nabrzmiałym na skroniach deseniem żył. Tylko rękę Ruty trzyma bardzo mocno. Idą razem pod bibliotekę. Tu Marek unosi nieco trzymaną dłoń i całuje jej wnętrze – tak jak kiedyś rękę Ewy całował jej późniejszy mąż, który to gest wydał się wówczas Markowi niezwykle intymny, pełen uczucia – potem szybko odchodzi. Po tej porcji silnych emocji nie potrafił zdobyć się na rozmowę.

O tym, że przecież dzisiaj piątek i żeby Rutę zobaczyć, będzie musiał zaczekać do poniedziałku, myśli dopiero potem i od razu wie – nie ma mowy, żeby czekał tak długo. Zdobywa się jednak na to, by wizytę odłożyć na następny dzień. „Kupię najpiękniejsze kwiaty i pójdę” – postanawia. Czas skończyć z tymi wyłącznie autobusowymi spotkaniami i wystawaniem pod domem.

Owym „bukietem najpiękniejszych kwiatów” okazuje się mały bukiecik pomarańczowych i czerwonych nasturcji otoczonych zielenią krągłych słodko pachnących listków. Kiedy Marek wszedł do kwiaciarni, rzuciły mu się w oczy ciemnoczerwone róże, na pół rozkwitłe, o płatkach tak aksamitnych, że budzących podziw, ale zanim stojąca przed nim pani wybrała kwiaty wedle swego gustu, Marek się przestraszył, że będzie to bukiet zbyt pretensjonalny, zbyt – jak na ich krótką znajomość – bogaty. W ostatniej chwili zdecydował się na nasturcje. Wydało mu się, że do Ruty jakoś pasują przez swój oryginalny kształt i słodki drażniący zapach.

Na Żmigrodzie pod domem Ruty jest pięć minut później. Wchodzi do sieni i zatrzymuje się, aby odnaleźć ją w spisie lokatorów Nie, Nowickiej wcale nie ma. Stoi bezradny. Zaczyna podejrzewać, że nie podała mu prawdziwego nazwiska. Właśnie na schody wychodzi jedna z lokatorek i Marek pyta ją o panią Nowicką.

– Nowicka? Nie znam – mówi.

– Młoda. Z ciemnym warkoczem i zielonymi oczami.

– Ach, Rutka! Córka Garczyńskiej. To na drugim piętrze na wprost.

Skoro Rutka, nie może być mowy o pomyłce. Nie jest to imię zbyt częste. Trafnie się domyślił, że go okłamała. Wbiega po schodach i dzwoni do drzwi. Przez chwilę nic. A potem otwierają się gwałtownie. Ruta z rozczochranym warkoczem, z twarzą zalaną łzami, z ustami półotwartymi, jakby chciała coś powiedzieć, na widok Marka zamiera. Marek szybko wchodzi. Stoją tak naprzeciwko. W głębi mieszkania rozlega się przejmujący krzyk i Ruta daje krok, chowa twarz na piersi Marka. Szuka schronienia. Krzyk się powtarza. Na moment przycicha, po czym wybucha z nową siłą. Marek przez chwilę tuli dziewczynę, potem ramiona rozwiera.

– Puść! – mówi zdecydowanym tonem.

Uwolniony idzie w stronę uchylonych drzwi.

W kącie pokoju na podłodze, chowając twarz w obu dłoniach, kuli się przerażona kobieta. Marek domyśla się, że to matka Ruty. „Więc to tak? Tak wygląda ta nie rokująca poprawy choroba!” Podchodzi, przyklęka i przygarnia przerażone stworzenie.

– Proszę się nie bać. No już. Ciicho. Ciicho.

Kobieta chowa twarz na jego piersi. Zupełnie jak przed chwilą chowała swoją Ruta. Pod wpływem głosu Marka powoli się uspokaja. Jeszcze parę minut i łyka podaną przez Rutę pigułkę, popija wodą. Pozwala się podnieść i odprowadzić na tapczan.

– Za chwilę zaśnie – mówi drżącym głosem Ruta. – Nie mogłam namówić jej do zażycia lekarstwa.

Siedzą oboje na brzegu tapczanu chorej. Marek jeszcze trzyma jej rękę. W drugiej dłoni wciąż zaciska bukiecik nasturcji.

– Patrz, przyniosłem ci kwiaty. Wstaw, proszę, do wody te biedactwa.