Rozdział 9

Wraca do Lublina pełen niepokoju. Nie widział Ruty od pięciu dni. Jest jednak zbyt późno, żeby pójść na Żmigród. Tym bardziej że nie rozstali się przecież w dobrej atmosferze. Zaczekać do rana, wydaje mu się w tej sytuacji bezpieczniejsze. Potem, już leżąc w łóżku, myśli: „Nie mogę być bez niej! Nie chcę! A ona? Czy choć trochę za mną tęskniła? Moja zielonooka diabełeczka! Moja kochana!” Pomyślał to pierwszy raz i sam jest nieco zaskoczony. I zaraz wielokrotnie: „Kochana! kochana! kochana!” – jakby się uczył tego słowa, zanim zapadnie w sen.

Budzi się późno. Przerażony, że nie zdąży na przystanek, błyskawicznie wkłada ubranie, rezygnuje ze śniadania, zbiega po schodach. Na dworze mżawka. Dostrzega z daleka czerwony płaszcz Ruty. Zanim zdąży podejść i ująć jej dłoń, ona rękę unosi, szuka czegoś w torebce, wyjmuje chusteczkę i wyciera nos. Potem już ręki nie opuszcza, opiera ją na pasku torebki.

– Rutka! – mówi Marek półgłosem i ona się obraca. Dostrzega jej zmienioną, pobladłą twarz. – Co się stało?

– Mama w szpitalu.

Podjeżdża autobus. Nie ma już czasu na rozmowę. We wnętrzu przygarnia ją opiekuńczym gestem. „A mnie nie było” – myśli z lekkim poczuciem winy. Milczą, póki nie wysiądą.

– Jak to się stało?

– Musiałam wezwać pogotowie. Już od pewnego czasu było widać, że szykuje się coś złego.

– I co teraz?

– Po południu pojadę tam.

– Mogę z tobą? Wpuszczą mnie?

– Nie. Pojadę sama.

– Wieczorem do ciebie przyjdę.

Ruta przez chwilę się waha. Zbyt długo.

– Przyjdź.

Tak się rozstają.

Nie powinien był jechać. Wiedział o tym od momentu, kiedy wsiadł do pociągu i ten zaczął go unosić coraz dalej i dalej. Całym ciałem odczuwał tę zwiększającą się między nimi odelgłość. Próbował o tym nie pamiętać. Nie udawało się. Nie powinien był jej zostawiać. Niby wszystko było jak zwykle – niebo pełne szybko biegnących chmur, dostojne zielone jodły i już zupełnie złote listki brzóz, sympatyczne, znane od lat towarzystwo – tylko Ruta była daleko, nie można było na nią patrzeć ani wziąć za rękę, czegoś na niego znowu zła, zbuntowana, z leżącym na plecach ciemnym warkoczem, który go od pierwszego niemal spotkania wzruszał. Brakowało mu jej idącemu wilgotnym lasem, pijącemu herbatę z ulubionego rajdowego kubka, leżącemu w śpiworze – „Ej, Rutka! Rutka!”

A nocą, niespodziewanie, przyśniła mu się Ewa. Ciężarna, tuż przed urodzeniem Piotrusia. Siadła przy fortepianie i delikatnie szukała palcami dźwięków. Zupełnie jak wtedy w lutym, kiedy po pracy razem z nim przyszła do mieszkania – sama mu to zaproponowała – a on się domyślił, że znowu między nią a mężem coś się popsuło i nie chce wracać do domu. Spędziła u niego całe popołudnie.

– Jak dawno tu nie byłam – powiedziała rozglądając się dokoła.

Pili herbatę, potem poprosiła, żeby Marek zagrał, wreszcie sama usiadła przy fortepianie. Nie próbowała grać żadnej melodii. Od czasu do czasu delikatnie uderzała w jeden z klawiszy nasłuchując jego dźwięku. I przesiedziała przy klawiaturze ponad godzinę, jakby nie pamiętała o obecności Marka, zajęta tym nasłuchiwaniem. O czym myślała? O tamtym? O dziecku, które miało się wkrótce narodzić? Wtedy Marek zrozumiał, jak bardzo dla niej nic nie znaczy i było to niezmiernie bolesne. Siedząc w fotelu patrzył na nią, cudzą żonę, matkę cudzego dziecka, ukochaną i bardzo daleką – powieki miała opuszczone, nie spojrzała na niego ani razu. Poprosiła, żeby odprowadził ją na przystanek. Od następnego dnia wzięła urlop, przestał ją widywać.

Sen rozwiał się wraz z mrokiem uchodzącej nocy. Obudzili się pozostali. Zaczęto szykować śniadanie. Zaraz wyruszyli na trasę. Ruta znowu z nim szła – w jego myślach i sercu – była mu obroną przed tamtym bolesnym wspomnieniem, ratunkiem przed samotnością, której tak wiele było w jego życiu, nadzieją na jego zapełnienie. Już je zapełniła. W ciągu zaledwie półtora miesiąca stała się bardzo bliska i ważna. Że zgadzała się, aby ją przygarniał w autobusie, kiedy jechali do pracy, że do niego wtedy lgnęła – czasem trochę prowokująco – a poza tym nie pozwalała mu na żadne „więcej”, nie okazywała cienia kokieterii, powodowało u Marka rozdwojenie uczuć i nadziei. I teraz, gdy dowiedział się, że matka Ruty znalazła się w szpitalu, tylko w pierwszym momencie uznaje wiadomość za złą. Potem myśli, że to daje Rucie wolność. Będzie mógł zabrać ją do kina, na dawno obiecane lody, do skansenu, wszędzie gdzie Ruta sobie zażyczy. Będzie także mógł zaprosić ją do swojego mieszkania. I to, właściwie bez żadnej przyczyny, głęboko go wzrusza. Jego wyobraźnia zatrzymuje się jednak na progu. Nie próbuje sobie wyobrażać, jak ta obecność dziewczyny w jego mieszkaniu będzie wyglądała. Przekonał się już wcześniej, że im jego marzenia co do Ewy były bardziej wybujałe, tym upadek boleśniejszy. Wieczorem znowu Rutę zobaczy. Czy to nie dość?

***

Dzwoni do drzwi, zanim Marek zdążył wyjść na Żmigród.

– Nie chciałam, żebyś tam przychodził.

Rozpina i zdejmuje z niej płaszcz – wilgotny, bo znowu pada. Zaskoczony nic nie mówi, bierze ją za rękę i wprowadza do pokoju, gdzie panoszy się czarny fortepian. Wydaje się on Rucie w tym miejscu zaskakujący, w swojej czerni żałobny, przenika ją dreszcz.

– Zmarzłaś? – pyta Marek. – Zaraz zrobię herbatę.

Ale nie puszcza jej ręki. Może się obawia, że jeśli ją puści – Ruta zniknie.

– Dobrze. Chętnie się napiję. Chodźmy do kuchni.

Kuchnia jest obszerna i przykurzona, jakby nikt w niej nie gospodarzył. Marek stawia czajnik na gazie i wyjmuje szklanki.

– Co z mamą? – pyta.

Rutę niemile dotyka ta zbędna jej zdaniem troskliwość.

– Ona nie jest twoją mamą – mówi zbyt ostro. – Nie będziemy o niej teraz mówić.

Zdecydowała się przyjść tutaj, bo była pewna, że jeśli to Marek przyjdzie na Żmigród, pojawi się natychmiast pani Wanda i będą oboje czekali jej sprawozdania z pobytu w szpitalu. A ona nie chciała o tym mówić pełna poczucia winy, iż przyczyniła się do wielodniowej nieobecności Marka, co, była pewna, wpłynęło na pogorszenie stanu chorej. I dzisiaj, tak jak wszystkich poprzednich dni, matka pytała:

– A Marek gdzie jest? Jeszcze nie wrócił?

Patrzyła na nią oczami pełnymi błagania i Ruta, z jednej strony z tym poczuciem winy, zaczynała być o Marka zazdrosna (To mój anioł stróż! Mój!) i zła, bo wiedziała, że jeśli matka jutro znowu o niego zapyta, będzie musiała ulec, przyprowadzić go jej do szpitala. Przyszła tutaj, żeby choć przez krótki czas mieć go tylko dla siebie. Ale wieczór zaczął się źle. Przychodząc była gotowa go uwieść. Zapragnęła nagle, aby jej prawa do Marka wydatnie wzrosły w stosunku do praw matki i to wydało się jej najprostszym sposobem. Teraz się tej swojej decyzji wstydzi. Żałuje nieudanego przyjścia.

Robią do herbaty kanapki, skutecznie zapełniając sobą pustkę kuchni, potem z tym wszystkim przenoszą się do pokoju. Tym razem fortepian wydaje się Rucie na miejscu, choć wciąż zbyt dominujący.

– Kto na nim gra? – wskazuje instrument wzrokiem.

– To zabytek rodzinny. Grała na nim babcia i mama. Potem ojciec uczył grać mnie.

Je, niby nie zwraca na fortepian uwagi, ale ledwo skończyła drugą kanapkę wstaje, podchodzi, otwiera klawiaturę. Nie dotyka klawiszy, przymyka klapę z powrotem. Zaczyna oglądać wiszące na ścianach obrazy: wykonany pastelą portret kobiety – bardzo piękny, kazimierski pejzaż Kononowicza – zbyt agresywny w tym wnętrzu, wcześniejszy, chyba dziewiętnastowieczny olej przedstawiający rozjeżdżoną wiejską drogę oraz szmat ziemi i nieba zasnute seledynową mgłą. Myśli, że to pejzaż wiosenny. Sugeruje to kolor mgły i błękit rozległego nieba. Wraca do stołu, do herbaty. Marek patrzy na nią z czułością i Ruta znowu zaczyna się czuć niepewnie. Nie wie, jak uwodzić mężczyznę, który reaguje nie pożądaniem, a czułością. Boi się tej czułości budzącej w jej sercu gwałtowny odzew. Próbuje się bronić. „Żadnych czułości! Do łóżka – proszę bardzo. Ale żadnych czułości!” – przemawia do niego myślą. Teraz kiedy podjęła decyzję, przyszła tutaj z tym zuchwałym zamiarem – tak była pewna jego spełnienia, że wzięła wszystko, co na jutro potrzebne jej w pracy – okazało się, że w miarę upływu czasu jej zamiar wydaje się coraz mniej realny. Jakby wzbierający sokami owoc okazał się zbyt mało dojrzały, nie czas mu spaść, a strącony pozostałby już na zawsze cierpki i twardy. Ruta przeczuwała to. Bała się czekać, aż dojrzeje. Strach i zazdrość kazały jej przedwcześnie po ten owoc sięgnąć – mógł już być twardą krągłą piłką do zabawy – i zamiar się nie udał.

– To twoja mama? – pyta patrząc na portret.

– Babcia Maria. Portret mamy jest w drugim pokoju. Chcesz zobaczyć?

Wstaje. Idą do pokoju, który robi wrażenie małego muzeum. Każdy mebel jest dziełem sztuki. Tutaj, mimo że wnętrze jest wyraźnie nie zamieszkane, daleko przytulniej. Portret – pełen impresyjnej lekkości – ukazuje, jak Marek podobny jest do matki. Ruta przez chwilę się przygląda.

– Nie wiedziałam, że to kobiety rodzą anioły.

Omiata wzrokiem wnętrze. Na niskim stoliku leżą skrzypce. Patrzy pytająco na Marka.

– To tatusia. Był skrzypkiem.

Zaskakuje Rutę tym zdrobnieniem.

Okno pokoju wychodzi na podwórze, na gubiący kolorowe liście klon. Obok drzewa ławka.

– Chodź, Ruteńka. Jeszcze ci pokażę swój pokój.

Przechodzą na drugą stronę do pokoju mniejszego, ale za to ze śladami życia, gdzie najokazalszym meblem jest klasycystyczne biurko zarzucone książkami, fiszkami i kartkami papieru.

– Co piszesz? – pyta Ruta.

Zauważa – zmieszał się.

– Ach, nic takiego. Taki tam artykulik.

Tapczan nakryty cepeliowską narzutą, która wydaje się jej w tym wnętrzu niezbyt stosowna. Nad tapczanem plakaty – do „Robotników 80”, „Człowieka z marmuru”, „Człowieka z żelaza”. „Więc to tak – myśli Ruta. – Właściwie nic o nim nie wiem.” Pomimo to gotowa jest pójść z nim do łóżka. Bo czy żeby pójść z mężczyzną do łóżka, trzeba go poznać? Wystarczy znać. Wystarczy się odwrócić, ogarnąć go ramionami, przylgnąć udając przypływ namiętności. Ale teraz – to Marek ją obejmuje, otula tak łagodnie, że Ruta wybucha nagle płaczem. Wypłakuje na jego piersi swój wielodniowy stres. W jego ramionach nagle zupełnie bezbronna.

– Ruteńka, nie płacz. Będzie dobrze.

– Nie, nie będzie dobrze! Nie może być dobrze! – wybucha nową porcją łkań. Potem mówi: – Pójdę już.

– Nigdzie nie pójdziesz w takim stanie. Nie chcę, żebyś się tam zapłakała. Tutaj się prześpisz w pokoju mamy.

Milknie, jakby się przestraszył własnych słów.

– Dobrze, zostanę. – Ruta niespodziewanie się zgadza.

Przez chwilę kołysze ją w ramionach.

– Chcesz umyć nos?

Wyjmuje jej czysty ręcznik. Odprowadza do łazienki.

– Znaleźć ci coś do spania? Dam ci swoją piżamę.

– Wolę koszulę, flanelową.

Zanim Ruta wróci, Marek próbuje ściągnąć odkurzaczem wielodniowy kurz. Zastaje go przy tej czynności.

– Rzadko tu sprzątam – mówi trochę zawstydzony. – Wchodź pod kołdrę. Zaraz skończę.

Ruta się kładzie i wsparta na łokciu śledzi wysiłki Marka. Nie miała dotychczas okazji widzieć mężczyzny z odkurzaczem i kiedy Marek kończy, mówi:

– Jeszcze nigdy nie widziałam anioła z odkurzaczem.

– Przestań, bo zaraz ci dowiodę, że nie jestem aniołem.

– Jak anioł może nie być aniołem?

Marek zostawia odkurzacz, przysiada na łóżku, przytrzymuje głowę Ruty w obu dłoniach i pośpiesznie dotyka trzy razy drżącymi wargami jej ust. Potem zrywa się, zabiera odkurzacz i wychodzi gasząc po drodze światło.

Jakże Ruta przez moment żałuje, że nie zdążyła otoczyć jego szyi ramionami, zatrzymać go. Może wróci? Chce tego i dopiero teraz naprawdę się boi. Słyszy, jak Marek wchodzi do łazienki – szumi woda – potem odchodzi do swojego pokoju. Jej serce jeszcze przez chwilę mocno uderza. Ruta czeka, ale zaraz wie, że Marek tu nie przyjdzie. Zbiera się jej na płacz. Znowu słyszy jego kroki, a potem delikatny dźwięk szkła. Przychodzi ze szklankami.

– Napijesz się?

„Potrzebny ci był, mój aniele, pretekst” – myśli Ruta. Jest pewna, że z nią zostanie. Myli się. Po wypiciu toniku Marek całuje kolejno jej oczy, a kiedy ona, pewna swego, czeka na dalej, szepce:

– Dobranoc! – i znowu wychodzi.

Tym razem Ruta reaguje złością. Dopiero po pewnym czasie zaczyna rozumieć, że Marek się boi. Tak jak ona. Może jeszcze bardziej. Co teraz? To ona miała uwieść swojego anioła. Decyduje się na kolejny ruch. Idzie.

Marka zastaje z szeroko otworzonymi oczami, nasłuchującego z magnetofonu jakiegoś utworu nastawionego tak cicho, że melodia ledwo się snuje. Zwraca na nią wzrok.

– Chcę spać przy tobie – mówi. Nie odważyła się powiedzieć „z tobą”.

Marek pospiesznie przesuwa się do ściany. Odchyla kołdrę z nadmierną skwapliwością. Jest oczywistym – czekał na nią, pomimo iż nie spodziewał się jej przyjścia. Ruta zajmuje miejsce obok Marka, wspiera mu głowę na ramieniu. Teraz czas na jego ruch. Po chwili nie wiadomo, czyje serce bije mocniej – jej czy jego. Cicha melodia spowija ich, spowija… Ruta już nie chce, nie może dłużej czekać! Przysuwa się, przywiera całym ciałem. Koszula, w którą jest ubrana, rozpięta nie stanowi przeszkody. Trzeba tylko pozbyć się Markowej piżamy. Unosi się. W półmroku pokoju dostrzega jego mocno napiętą twarz o przymkniętych powiekach, zaciśnięte w pięści dłonie, którymi wahał się ją ogarnąć, zrzuca koszulę i zaczyna rozpinać bluzę Marka, jeszcze tylko spodnie! Leży przed nią nagi, bezbronny, z uniesionym ku górze narzędziem męskości i Ruta do głębi wzruszona jego widokiem, najdelikatniej jak tylko potrafi, przyjmuje go do swojego wnętrza, prostuje nogi, zakrywa, otula go własnym ciałem. Trwają tak w smudze światła ulicznej latarni, w muzyce – teraz jeszcze śpiewniejszej. Palce Ruty błądzą pieszczotliwie po twarzy Marka, wbiegają w rozwichrzone włosy. Zachęcone tym jego dłonie – rozpalone, drżące – zaczynają się przesuwać wzdłuż jej ciała ucząc się smukłego kształtu. Ruta czuje we wnętrzu lekkie drgnienia. „Jeszcze nie!” – krzyczy bezgłośnie i on, jakby usłyszał ten krzyk, odrobinę się odpręża. Ruta płynie na kolejnej fali niezwykłej słodyczy. Ona, która mniemała, że o miłości wie wszystko, nigdy jeszcze nie przeżywała zbliżenia z mężczyzną tak intensywnie. „Aniele Marku, stróżu mój!” – to modlitwa. Ruta się modli do tego niedawno przypadkowo spotkanego człowieka. Dotyka wargami jego piersi, ale Marek pewnie tego nie czuje. Napięty jak struna czeka łaski. I ona – zatula w swoim wnętrzu jego nabrzmiały od miłości członek. Zatula go raz po raz, pieszczotliwie, aż następuje to, co musi w końcu nastąpić, Marek przekracza próg, wzlatuje i zapada się, zapada – bezsilny…

„Ukochana moja!” – chce powiedzieć i nie może otworzyć ust.

Leży przez chwilę równie bezwładna jak on, potem osuwa się bokiem na pościel, przytula policzek do nagiego ramienia Marka. Tak postanawia czuwać nad jego snem. Zna sposoby, aby wszystko zacząć od nowa, ale sama myśl o tym, po niedawnych doznaniach, wydaje jej się świętokradztwem. Leży, w sercu z wolno zacichającą burzą uczuć, nasłuchuje, czy Marek zasnął. I kiedy jest już prawie pewna, że tak, on mówi z trudem otwierając usta:

– Ruteńka! To był mój pierwszy raz!

***

Więc to nie była tylko przenośnia. Naprawdę uwiodła czystego anioła! Jeszcze się nie przyznaje do faktu, że w równym stopniu on uwiódł ją. O tym na razie woli nie myśleć. Nic nadzwyczajnego się przecież nie stało. Ot, poszła do łóżka z sympatycznym mężczyzną, jak zapewne robią wszystkie rozsądne kobiety. Ruta siedzi obok Krysi Łapińskiej, która wie, że matka w szpitalu, więc nie dziwi się jej milczeniu. Nie ma pojęcia, że Ruta każdy nowy kwadrans tego dnia zaczyna modlitwą. „Aniele Marku, stróżu mój…” Aż coś trzepoce, coś omdlewa w jej wnętrzu. Jakże pragnie znowu z nim być! Nie nastąpi to szybko. Zaraz po pracy pójdzie do szpitala. Sama. Co prawda Marek rano zapytał: „Pojechać z tobą?” – ale ona znowu się nie zgodziła. Chce go mieć wyłącznie dla siebie, choćby tylko jeszcze przez ten kolejny wieczór i noc.

Rano zaspali oboje. Nie wystarczyło czasu na żadne czułości. Tyle że w tym szaleństwie biegania, ubierania, szykowania kanapek, spotykali się od czasu do czasu rozświetlonymi oczyma. Zbiegli na dół i dopiero w autobusie, jak zwykle, przytulił ją ciasno do piersi, a w niej się wszystko rozpadło, rozprzęgło, rozsypało w złoty pył czułości. Zdumiało ją, że przez tyle lat, z takim uporem okłamywała samą siebie. Marek wysiadł na wcześniejszym przystanku. Przynajmniej on nie spóźnił się do pracy. Jej spóźnienia nikt nawet nie zauważył. Większość kolegów zgromadzona w holu na piętrze komentowała skład nowego rządu, aby po pewnym czasie dojść do wniosku, że w zasadzie między starą a nową ekipą nie widać różnicy. Rutę zdumiało, że ludzie mogą na taki temat rozmawiać ponad kwadrans. Przy tym każdy próbował się zaprezentować, nie wyłączając pań, jako wybitny znawca polityki. W końcu rozeszli się do pracy.

Koło południa do serca Ruty wkrada się niepokój. A on? Czy tak jak ona czeka, żeby z nią być? Co przeżywał tej nocy? Dlaczego zachowywał się tak biernie? Dlaczego rano nawet jej nie pocałował? Przytulenie w autobusie to już prawie tradycyjny, mechaniczny gest. Ruta nie wie, nie może wiedzieć, na ile jej podejrzenia dalekie są od prawdy.

Marek o tym co było wczoraj, co się między nimi wydarzyło, stara się nie myśleć. Pragnie zachować to w sobie nienaruszone, nieskalane nawet myślą, jak najdłużej. Wierzy, że przetrwa to w nim jak światło. Wyobraża sobie wieczór. Ruta do niego przyjdzie, a kolacja już będzie gotowa. Zaraz po pracy spróbuje kupić coś dobrego. I kwiaty. Czy powinien postawić na stole wino? To by wyglądało nader uroczyście, ale wolałby uniknąć alkoholu przed tym, co nastąpi później – bo przecież Ruta zostanie z nim na noc. Jak by mogło być inaczej? Marek woli, żeby obyło się bez wina. Wszystkie wzruszenia chce zawdzięczać jej. Po co sztuczne podniety. Chce mieć pewność, że to co przeżyje będzie samą prawdą. Prawda! Co to jest? To to – co jest. Nie potrafi wymyśleć nic sensowniejszego. W końcu dzwoni do Wiktora.

– Cześć! Wiktor. Według ciebie, co to jest prawda?

Wiktor zaraz zaczyna komplikować.

– Niby w jakim sensie. Dobrze wiesz, że każda gałąź nauki ma swoje definicje. Chodzi ci o prawdę w fizyce, chemii, filozofii?

– Nie filozofuj. W filozofii. Twojej – dodaje.

Wiktor przez chwilę się zastanawia.

– Prawda to to, co istnieje bez względu na czyjekolwiek poglądy i wyobrażenia – odpowiada.

– Jest to definicja wyraźnie skażona twoją profesją, ale ci przebaczam.

– Może wpadniesz dzisiaj na dalszą dyskusję?

– Nie ma mowy! Jestem absolutnie zajęty. Cześć!

Prędko odkłada słuchawkę. Może na kolację przygotować coś ciepłego. Bo czy ona przed szpitalem zdąży zjeść?

I tak – do końca pracy.

Ruta zastaje stół nakryty białym ręcznie haftowanym obrusem, starą porcelaną w misterny wzór, srebrnymi sztućcami. Na środku, czerwona róża. Marek zadowolony, ale i trochę zmieszany, czekający pochwały, mówi:

– Jeżeli sobie życzysz, przyniosę wino.

Ruta myśli, że skoro nie postawił od razu…

– Nie trzeba. Raczej jestem głodna niż spragniona.

Są gorące parówki, sałatka z pomidorów, do herbaty keks – ot, takie przaśne bogactwo na tym stole, gdzie pasowałyby o wiele bardziej kawior czy ostrygi.

– Aż strach na tym jeść – mówi Ruta kładąc na talerzyk parówkę.

– Większy strach zmywać. Ile razy coś stłukłem, miałem poczucie, że popełniłem zbrodnię.

A potem, gdy Ruta zaspokoiła pierwszy głód, pyta ostrożnie:

– Nic mi, Ruteńka, nie powiesz?

Tym razem Ruta nie reaguje jak poprzednio.

– O czym tu mówić… Jutro pójdziemy razem. Mama o ciebie dopytuje.

Kiedy Marek wychodzi z łazienki, zastaje Rutę na swoim tapczanie. Kładzie się i wsparty na łokciu patrzy przez chwilę na nią udającą sen.

– Czy ty wiesz, Ruteńka, że wszystko zaczęło się od twojego profilu? To było to, co pierwsze w autobusie zauważyłem. Potem zacząłem wypatrywać właścicielki tego pięknego noska.

Otwiera zdziwiona oczy.

– Wtedy, na stopniach, nie zobaczyłeś mnie pierwszy raz?

– Ach nie! Już wcześniej zapragnąłem złowić cię w swoją sieć.

– Więc miałam rację uważając cię za wyrafinowanego podrywacza?

– Miałaś sto procent racji. Dlatego tak gwałtownie protestowałem. Tyle że był to mój pierwszy występ.

Ruta się śmieje. W niezupełnym mroku Marek dostrzega, jak jej oczy zwężają się w ukośne szparki, jak za mięsistymi wargami lśnią białe zęby. Marek pierwszy raz widzi, jak Ruta się serdecznie śmieje. Pochyla się i scałowuje ten śmiech z jej twarzy – z oczu, z warg. Już go scałował! Został zaledwie poblask drżący na rzęsach i w kącikach ust.

– Ruteńka! – przygarnia jej nagie ciało.

– Co, mój aniele? – ledwo tchnie.

I słowa stają się zbędne.