1
Dostał telegram: Czekam – Ewa. A był to telegram od kobiety, która mu zaszła za skórę jak bolesna zadra. Od kobiety, którą już miał w łóżku razem z jej złotymi włosami i złotymi oczami tak przerażonymi, że nie mógł dotknąć jej palcem. Kobiety, która należy do innego, przystojniejszego niż on, lepiej wychowanego, mieszkającego w tym samym co ona mieście – nie o setki kilometrów – i do tego jeszcze z tytułem doktora. Tyle że tamten nie rozumie, jak trzeba ją kochać. Zostawia ją. A kobiety, której nie chcesz stracić, zostawiać nie wolno.
Dostał telegram. Serce ze szczęścia podeszło mu do gardła. Chodził tańcząc! Jechał frunąc! Bo wiedział, że będzie ją miał pod namiotem nad brzegiem zupełnie szafirowego jeziora i którejś nocy, może nie pierwszej i nie drugiej, ale którejś kolejnej nocy wejdzie w nią, i polecą razem w rozgwieżdżone niebo.
Lizak Andrzej zauważa w ostatniej chwili i hamuje na centymetr przed. Milicjant przykłada palce do białej czapki.
– Gdzie tak śpieszno, obywatelu? Dokumenty proszę.
Podaje dokumenty i nie jest pewny, czy jego stała zagrywka tym razem będzie skuteczna, bo tamten wyraźnie nie w humorze.
– No więc? Gdzie tak śpieszno? – pyta po dokładnym przejrzeniu papierków, postukując w prawo jazdy.
– Z kopalni człowiek się wyrwał na urlop. Na Mazury.
– Ach, górnik. No proszę. I zamierza pan na te Mazury dojechać?
– Jak przez rok siedzi się pod ziemią, to chciałoby się dojechać.
– W takim tempie to pan raczej nie dojedzie – mówi. – Chyba że pomogę. Mały mandacik i będzie pan pamiętał, że trzeba wolniej.
Kolejny wierzący w zasobność górniczej kieszeni. Za bardzo jednak Batowskiemu zależy, żeby już jechać dalej. Wyjmuje pieniądze i czeka złośliwie, aż tamten wypisze mandat. Być może spodziewał się dodatkowego zarobku. Pot perli mu się na czole i Andrzej zaczyna go żałować.
– Dobrej służby, poruczniku. Proszę wypić za to, żebym dojechał szczęśliwie.
Podaje mu butelkę mandarynki kupioną niedawno w przydrożnym sklepie. Zostawia go tak głupio, z butelką w jednej ręce, salutującego drugą. Jego po brzegi napełnione radością serce daje susa do gardła, gdy rusza.
Parę kilometrów dalej machają na niego trzy śwarne dziouszki z plecakami. Przystaje i otwiera bagażnik. Dwie z tyłu. Koło niego siada smukła, ciemna, w samym opalaczu i widać, że wie, co ma na górze i na dole, bo zakłada ręce za oparcie a nogę prawą na lewą, prezentując intymniejszą stronę opalonego uda. Żółty klapek zwisa niedbale z wąskiej stopy i kołysze się w rytm jazdy.
– Dokąd nas zawieziesz, piękny panie? – pyta nadspodziewanie niskim głosem.
– Choćby i do Lublina – odpowiada i stara się nie patrzeć na tę nóżkę, którą mu wystawia na pokaz.
Wtedy się odzywa ta siedząca za nim, kędzierzawa.
– Królewiczu, podwieź nas do Szczecyna nad jezioro.
Głos ma wysoki jak srebrny dzwoneczek.
– Zapłacimy. Wybierzesz, którą chcesz – dodaje głośnym szeptem.
– Już wybrałem. Ale to żadna z was – mówi. I wspomnienie Ewy napełnia go gorącą falą.
– I ten dla nas stracony – wzdycha trzecia, ze związanymi na czubku głowy włosami koloru słomy. – I ten stracony. Ach! gdzież ci mężczyźni, którzy będą nas pożądać? Gdzież ci, którzy nie odrzucą naszych wdzięków?
Jest to rodzaj melorecytacji, bo brzdąka przy tym na gitarze, a potem ten lament staje się coraz głośniejszy, coraz bardziej namiętny.
– Kto będzie pieścił nasze ciała nocą? Kto nasze piersi jak ptaki utuli do snu? Mógłbyś ty! Mógłbyś ty, mój piękny panie. Gdybyś chciał! Gdybyś tylko chciał, mój piękny panie!
Tamte jej akompaniują, jedna wysokim, druga niskim głosem „aa – aaa”, potem wszystkie razem:
– Kochaj nas! Kochaj nas! Kochaj nas, piękny panie!
I Andrzej zaczyna się zastanawiać, czy nie skręcić z nimi nad jezioro i nie posiedzieć choć dwa, trzy dni. Nie wziąć pod siebie tej ciemnej, nie usłyszeć dźwięku tego „srebrnego dzwoneczka”, a potem ta trzecia odłoży gitarę i on będzie na niej grał. I wtedy „dzwoneczek” się pochyla, muska policzkiem jego skroń i smukłymi paluszkami wyjmuje z kieszonki koszuli telegram Ewy. Andrzej spokojnie zatrzymuje, choć fala wściekłości przysłania mu oczy.
– Oddaj! – mówi tak, że tamta potulnie zwraca złożoną kartkę. – Wynoście się!
Otwiera bagażnik. Czeka, aż wysiądą. Rusza.
– Głupie dziwki – cedzi przez zęby.
Schamiał w kopalnianym męskim towarzystwie. Będzie musiał na siebie uważać.
***
Pod blok Ewy podjeżdża o dziewiętnastej pięćdziesiąt. I dopiero teraz przychodzi mu do głowy, że w tym pędzie do niej, w tym frunięciu, nie pomyślał o żadnym prezencie, choćby o kwiatku. Za późno! Sklepy zamknięte. Nie może nawet zerwać z klombu przed blokiem paru róż, bo na ławkach siedzą jeszcze lokatorzy. Jedzie na górę, dzwoni – nikt nie otwiera. Przygasa radość, co od trzech dni szalała w nim ogromnym płomieniem. Potem myśl: „Nawet nie wiem, dlaczego wysłała telegram, a uroiłem sobie Bóg wie co”.
Wtedy nagle drzwi się otwierają. Jak dobrze, że nie ma już na twarzy tego głupio radosnego uśmiechu, że starła mu go niepewność. Ewa w kwiecistym szlafroczku, z rozburzonymi włosami (widocznie suszyła je po myciu i nie od razu usłyszała dzwonek), zaskoczona, zmieszana.
– Wejdź – mówi. – Witaj! – i cofa się do wnętrza.
Nie porywa jej w ramiona. Nie przytula. Wchodzi i starannie zamyka za sobą drzwi.
– Zgodnie z twoim życzeniem i moją obietnicą – jestem.
– Myślałam, że przyjedziesz dopiero po pierwszym. Że od pierwszego masz urlop.
– Obiecałem stawić się w ciągu trzech dni od wezwania, więc jestem.
– Byłeś u Aldonki? Widziałeś Leszka? Prawda, że urósł?
– Nigdzie nie byłem. Przyjechałem prosto tutaj. Jestem brudny, głodny i zmęczony.
Dopiero teraz uśmiecha się do niego oczami obwiedzionymi gąszczem ciemnych rzęs.
– Idź do łazienki. Zaraz dam ci ręcznik. Przygotuję coś do jedzenia.
Pod prysznicem ścieka z niego razem z wodą reszta radości. Człowiek sobie namarzy, namarzy, a potem wszystko nie tak. Niby dlaczego Ewa miałaby rzucić mu się w ramiona? Telegram jednak wysłała, więc po coś jest jej potrzebny. Może to tylko to, że przyjechał tak nagle. Ale to nie tylko to. Bo kiedy siedzi przy stole nad talerzem pełnym jedzenia, którego już mu się wcale nie chce jeść, i patrzy na nią trochę badawczo, widzi – jest zmieszana, niepewna. Andrzej gmera w talerzu widelcem i pyta:
– Co tam u Aldonki? Dzieciak zdrowy?
– Tak. Wszystko dobrze. Leszek utył i jest prześliczny.
Uśmiecha się jakimś takim czułym, macierzyńskim uśmiechem, jakim potrafią się uśmiechać tylko kobiety. Nagłe wzruszenie chwyta Andrzeja za gardło i już zupełnie nic nie może przełknąć.
– Nie smakuje ci? Taki byłeś głodny…
Próbuje na siłę coś zjeść i w końcu mu się udaje, tym bardziej że ona odeszła nalać herbaty, nie czuje już tak natrętnie jej bliskości.
Przy herbacie znowu zapada milczenie. Ewa wie, że on czeka na wyjaśnienie i wyraźnie to wyjaśnienie chce odwlec.
– Nie pojedziesz do siostry? – pyta.
Najwidoczniej próbuje się go pozbyć. Już wpół do dziesiątej.
– Pojadę. Przecież muszę gdzieś spać.
Milczy przez chwilę, jakby spłoszona, a potem:
– Możesz spać tutaj, jeśli chcesz. Przecież masz tu swoje miejsce.
Podnosi na niego wzrok, w którym czai się resztka niedawnej czułości.
– A więc skorzystam z twojego zaproszenia i ze „swojego” miejsca. Nie mam ochoty po kilkunastu godzinach jazdy w upale na jeszcze jedną, choćby rodzinną wizytę. – Głos Andrzeja brzmi dość ostro.
– Tam jeszcze ciągle jest powleczenie, pod którym kiedyś spałeś.
Andrzej dopija herbatę i wstaje. Uderzenie jakiegoś owada w oko jest tak bolesne, że aż się lekko zatacza.
– Och! Psiakrew!
– Co tobie?
– Coś mi wpadło w oko. Ależ boli.
– Siadaj. Zaraz ci wyjmę.
Bierze czystą ściereczkę, staje bliziutko i gdy podnosi Andrzejowi powiekę, wspiera się o niego bokiem, ostrożnie wyjmuje tę muszkę czy komara, co tak w porę wpadł mu do oka, co sprawił, że ona – pod szlafroczkiem naga, ze złotą burzą na głowie – stoi przy nim tuż i mimo że owad już wyjęty, wcale się nie odsuwa, bo zaczyna się między nimi dziać coś dziwnego, jakby byli dwoma biegunami magnesu przyciągającymi się z ogromną siłą. Andrzej unosi ręce i jednocześnie ona osuwa się na jego kolana, na jego piersi. Wtedy on pociąga kwieciste wiązanie.
Ma ją nagą! pachnącą! lgnącą do niego! kochaną!
Przez piętnaście lat miewał różne kobiety. Nie brakowało takich, które pałały ochotą – chichotki, czułe, rajskie ptaki – ale nigdy nie miał takiej jak ona, której ciało jest dalszym ciągiem jego ciała. Razem czują, pragną, doznają znoju i rozkoszy. Jej pot jest jego potem. Jego serce jej sercem. Są kimś, kto ma dwadzieścia palców rąk i dwadzieścia palców nóg. I już w końcu nie wiadomo czyje to usta, włosy, oczy. Ich! Ich! Przez całą noc żadne nie powiedziało słowa. Po co mówić do kogoś, kto jest mną? Czuje – co ja czuję. Myśli – co ja myślę. Pragnie – czego pragnę. Obejmują się w nieskończoność, obracając w pościeli. Andrzej otwiera oczy i widzi jej rozświetloną twarz o mocno zaciśniętych powiekach. Wie, że on także ma taką pełną światła twarz. Że mają jedną wielką szczęśliwą twarz. Ich dłonie! Ich usta! Zanurza się w niej, pogrąża. A ona – oplata go, otula nogami, rękami, przygarnia. Razem przekraczają otchłanie. Razem znużeni zaznają krótkiego snu. Ani na moment jednak, nawet we śnie, nie rozłączają dłoni. A potem znowu bierze ją w ramiona i dokonuje się kolejny raz cud absolutnego zjednoczenia.
Rano Ewa musi iść do pracy.
– Nie ma tam nikogo – mówi. – Dopiero jutro wróci z urlopu koleżanka.
– Mam w samochodzie namiot, kuchenkę z butlą, zapasy, wszystko co trzeba. Bierz urlop. Jedziemy.
– Jeszcze nie wiem, jak to będzie – niepewnie się uśmiecha. – Idź z powrotem do łóżka, odpocznij.
Andrzej korzysta z dobrej rady i wkrótce zapada w sen. Budzi się przed drugą. Jest akurat tyle czasu, żeby wejść pod prysznic, kupić ogromne naręcze mieczyków i podjechać pod urząd.
Wychodzi Ewa. Mieczyki zajmują cały tył samochodu, siada obok Andrzeja. Jadą na obiad do „Europy”. Ale na kawę decydują się wrócić do domu. I dopiero kiedy siedzą z filiżankami w fotelach ona mówi:
– Jak wysyłałam do ciebie telegram, nie wiedziałam, że prawdopodobnie jestem w ciąży.
A mówi to wyraźnie, spokojnie, patrząc mu prosto w oczy i nie ma mowy, żeby to mogło znaczyć co innego, niż znaczy. Jednak treść i waga informacji nie od razu do Andrzeja docierają. Po ostatniej nocy tak bardzo uważa ją za swoją, że nie może zrozumieć, o czym Ewa mówi.
– Będziemy mieli dziecko?
– Ja będę miała dziecko. Z Tomaszem.
Pewnie powinien w tym momencie poczuć rozpacz, ból albo przynajmniej wściekłość, ale nic takiego nie czuje.
– Jeżeli się pobierzemy, to zgodnie z prawem będzie to moje dziecko – stwierdza spokojnie.
Patrzy na niego uważnie, a potem jej oczy napełniają się nagle łzami.
– Chyba nie wiesz, co mówisz, Andrzejku.
– Wiem dobrze, co mówię. Tak jak między nami zdarza się może raz na tysiąc, a może raz na kilka tysięcy. Przecież czułaś to samo co ja, wiem. Czułaś, że jesteśmy jednym ciałem? Powiedz! Miałem wiele kobiet, ale z żadną tak nie było. Jak bym mógł cię zostawić? Musiałbym być zupełnie szalony.
Milczy zapatrzona za okno.
– Zbyt pochopną chcesz podjąć decyzję. Takich właśnie decyzji żałuje się później przez całe życie.
– Nie jesteś nawet tej ciąży pewna. Powiedziałaś „prawdopodobnie”.
– Rzeczywiście. Jestem tylko prawie pewna.
– Pojedziemy więc razem na miesiąc, a potem będziemy decydować. I przekonasz się, że moja decyzja nie jest ani pochopna, ani niesłuszna. Powinniśmy być razem już do końca, zawsze. Bo jeśli komuś, jak nam, zdarzy się taki cud… Och, Ewa!
Czuje, jak jego argumenty tracą wszelką wagę, zanim dotrą do jej głowy i serca. Coś tam w niej się dzieje przeciwko niemu i on to wie. Wziąć ją w ramiona, zanim zbuduje mur nie do przebycia. I wtedy – dzwonek do drzwi. Ewa się zrywa, idzie otworzyć. Po chwili wraca nieco zmieniona. Z nią elegancka pani koło sześćdziesiątki. Ewa rozgląda się, potyka o Andrzeja wzrokiem i decyduje:
– Przejdźmy tam. Tam porozmawiamy.
Zabiera przybyłą do drugiego pokoju. Andrzej przez drzwi słyszy tylko fragmenty rozmowy. Najpierw coś mówi tamta. Potem okrzyk Ewy:
– Kiedy?
– Dwudziestego pierwszego. W tę ogromną burzę.
Dalej już nie słychać. I znów Ewa:
– Nie! Nie!
Za jakiś czas głośniej tamta:
– Proszę panią. Proszę! Pani musi pójść.
Jeszcze chwila i Ewa odprowadza gościa do drzwi. Wraca i siada na dawnym miejscu.
– Tomasz wrócił. – Stara się, żeby jej głos brzmiał naturalnie. Znowu patrzy w okno. – Wrócił tego dnia, którego wysłałam do ciebie telegram, którego dowiedziałam się od Pawła, że jestem w ciąży.
Bezsilność. Protest.
– Nawet do ciebie nie przyszedł!
– Przyszedł. Zastał na stole twój list, który wyjęłam, żeby mieć adres, i zapomniałam schować do torebki. A teraz leży chory.
Zaczyna w nim wzbierać strach i gniew.
– Więc oczywiście powinienem zawieźć cię do jego łoża. A jak będzie trzeba, pojechać do apteki. Potem jeszcze usiąść i podgrzewać kompresy. Dość tego. Dość! Już cię nie oddam żadnemu Tomaszowi. Jesteś moja! Rozumiesz? Moja! Razem z tym wszystkim, co tam masz we środku.
Patrzy na niego szeroko rozwartymi oczami, spłoszona tym wybuchem. W końcu mówi:
– To on jest ojcem mojego syna.
– A ja! Ja się nie liczę?!
Zdumiona. Zaskoczona.
– Jak możesz? – Usta jej dygocą. – Jak możesz tak mówić po dzisiejszej nocy?
Porywa ją w ramiona. Przez moment Ewa próbuje się uwolnić, ale przecież zaraz ulega, obejmuje go kurczowo, przytula się całym ciałem. Znowu twarz ma rozświetloną. Znowu pogrążają się oboje w zapamiętaniu. „Nigdzie mi już nie pofruniesz, Złoty Ptaszku! Ja jestem twoją, a ty moją klatką!” Tkliwość. Przeogromna! Obsychają powoli ich mokre od potu ciała. Czuje na ramieniu jej głowę w pachnącej chmurze włosów. A potem ona głowę obraca i gorącymi wargami przesuwa pieszczotliwie po jego barku. Fala pożądania. Chwyta ją w kleszcze nóg. Niecierpliwą, drżącą, nawleka jak cenną perłę – precyzyjnie, powoli, aż oboje zaczynają zanosić się krzykiem rozkoszy. Każdy ruch – to krzyk. „Ewa! Eweczka! Co ty tam masz we środku, mój Złoty Ptaszku, mój przenajsłodszy!” Przerywają na chwilę łapiąc ogromnymi haustami powietrze, a potem nowy ruch – i nowy krzyk. Nowy ruch – i nowy krzyk. Aż przekraczają tę wąską granicę i spadają mocno spleceni w otchłań.
– Znowu nie spałaś, Złoty Ptaszku – mówi do niej nad ranem.
Ewa oczy ma ogromne, świetliste jak dwa złote jeziora. Uśmiecha się do niego tkliwie. Idzie się umyć i ubrać do pracy. Przed wyjściem staje w progu. Tak piękna, że Andrzejowi ściska się serce.
– Nie przyjeżdżaj po mnie dzisiaj. Jedź do Aldonki. Jeszcze wcale u nich nie byłeś. Ja muszę pójść tam.
Odchodzi, zanim kompletnie zaskoczony zdąży zareagować. Gdy zrywa się z tapczanu i dopada drzwi, ona już zjeżdża windą w dół. Co usłyszał, przekracza jego zdolność rozumienia tak dalece, że jest gotów uznać to za kiepski żart. A potem podejrzenie – to nie żart. I nie udaje mu się zasnąć. Toteż kiedy po półgodzinie dzwoni telefon, słuchawkę podnosi natychmiast.
– To ty, Andrzejku? – pyta Ewa.
– Chyba ja.
– Zapomniałam ci powiedzieć, żebyś wziął od Aldonki klucz od pracowni. Wieczorem tam do ciebie zadzwonię.
– Ewa! Ewa! – krzyczy, ale ona już się rozłączyła.
Widocznie zamierza spędzić „u łoża chorego” całe popołudnie, aż do wieczora. Albo może zamierza Tomasza zabrać do siebie i pielęgnować, a jego powiadomi telefonicznie, że kolejną noc spędzi u boku tamtego. Wściekłość stopniowo przemienia się w dojmujący żal. Nie rozumie, jak po takiej nocy ona może tam iść. Aż dławi go w gardle. Zdobywa w informacji numer telefonu Ewy do pracy. Dzwoni.
– Ewa! Ty chyba zapomniałaś, że jestem człowiekiem – mówi z trudem, bo szczęki mu jakby zdrewniały i nie chcą się otwierać.
Odpowiada mu nie od razu.
– Pamiętam. Pamiętam także, że on jest człowiekiem. I ja także.
– Nie idź tam! Proszę!
– I ja proszę: nie dzwoń więcej. Lepiej się prześpij i pojedź do Aldonki. Już postanowiłam, że pójdę.
Nie ma mowy, żeby zasnął. W końcu decyduje, że będzie tu na nią czekał wieczorem i nie pozwoli, za nic, odebrać sobie tej kolejnej nocy. Myje się, ubiera i jedzie do siostry. Właśnie wybiera się z Leszkiem na spacer. Stawia przed nim śniadanie i mówi:
– Zjedz i połóż się trochę – bo sądzi, że dopiero przyjechał. – Jak wrócimy, Leszek pójdzie spać. Wtedy spokojnie pogadamy.
Andrzej zjada czym go uraczono i kładzie się na tapczanie. Już jest trochę spokojniejszy, udaje mu się zasnąć.
Budzi się, z dręczącym uczuciem niepokoju. Leszek nakarmiony leży w łóżeczku. Aldona szykuje obiad w kuchni. Idzie tam.
– Już masz urlop? – uśmiecha się do brata.
– Tak. Jadę na Mazury i wstąpiłem na dwa, trzy dni.
Mówi tak, bo przecież nie wie, co Ewa jeszcze wymyśli.
– Prawda, że Leszek urósł?
– O! to już potężne chłopisko. Czekaj, kiedy ja go widziałem? Chyba szóstego. Więc miał wtedy sześć dni. No, a teraz prawie cztery tygodnie. To jednak różnica.
O Leszku Aldona może mówić i mówić, więc tematu im nie brakuje.
Po obiedzie Andrzej zaczyna się denerwować. Piąta! Ewa pewnie jest u Tomasza. Co się stało, że wrócił wcześniej? Dzień, dwa i byłby już z Ewą na Mazurach. Już by była jego. Choć to nie tak. Tomasz wrócił, ale przecież nie spotkał się z nią. To ta kobieta… Że też zawsze musi się znaleźć jakaś „dobra niewiasta”, która wścibia nos w nie swoje sprawy. Przecież gdyby nie przyszła, Ewa by z nim pojechała. Jest pewny, że udałoby mu się ją przekonać. O szóstej już ledwo może wytrzymać. Wreszcie po siódmej prosi Aldonę o klucz do jej malarskiej pracowni, gdzie ma spać. Ona jednak nie chce puścić go głodnego. Zjada więc z siostrą i szwagrem rodzinną kolację i przed dziewiątą parkuje w pobliżu bloku Ewy. Już zmrok, a w jej oknach ciemno. Widocznie jeszcze nie wróciła. Siada na ławce tak, żeby dobrze widzieć wejście do klatki schodowej i czeka. Nie zdarzyło mu się jeszcze tak na kogoś czekać. Bolesna kluska w gardle rośnie powoli i w końcu zaczyna dławić. Wtedy w oknie Ewy zapala się światło. Co to? Przecież przez cały czas obserwował wejście. Zrywa się, biegnie do windy. Ewa otwiera w tym samym szlafroczku w kwiatki.
– To ty? Właśnie się obudziłam i miałam do ciebie dzwonić.
Uśmiecha się tym swoim prześlicznym uśmiechem, od którego aż podskakuje mu serce. Ulga! Więc nie siedziała do tej pory u Tomasza. Odsypiała ich dwie poprzednie noce. A jednak musiała u niego być. Była na pewno, skoro powiedziała, że pójdzie. Ona jednak zachowuje się, jakby tamto w ogóle się nie liczyło. Znowu się do niego uśmiecha i pyta:
– Jesteś głodny czy Aldonka cię nakarmiła? Bo ja konam z głodu.
Idą do kuchni. Ewa wyjmuje chleb, podsuwa mu do krajania, a sama nastawia wodę i myje pomidory. Potem jedzą. Widać rzeczywiście głodna, bo zjada jedną kromkę po drugiej.
– Miałeś czekać w pracowni na mój telefon – przypomina po upiciu paru łyków ze szklanki, w oczach tańczą jej złote iskierki.
– Nie dostałbym drugiej kolacji.
– Nie wiadomo. Może bym cię na kolację zaprosiła.
Opiera głowę na smukłej dłoni, a w nim zaczyna wibrować radość, bo czy mówiłaby tak, gdyby zamierzała pokazać mu drzwi?
– Odgadłem to. Zawsze twoje życzenia będę odgadywał.
Twarz jej zmierzcha, wstaje, żeby pozmywać. Nic już nie mówi i jego radość gdzieś się stopniowo zapodziewa. Aż w końcu przypomina sobie radę sztygara Zemły: „Jak jesteś z kobietą, to nie myśl o tym, że za godzinę już z nią nie będziesz”. A przecież jest z nią i będzie przez tę najbliższą noc, choć nie jest równie pewny, czy i przez następną.
Ich trzecia noc. Noc ciemna, bez księżyca i gwiazd. Niebo – czarna płachta nad światem. I ona, jego Złoty Ptaszek, w tej czerni jest Ptaszkiem Czarnym o miękkich czarnych piórach, którymi go otula, owija, ogarnia. Wchodzi w jej miękkość, zapada w nią, a ona zamyka go w kolebce ciemnych skrzydeł i wzlatują w bezgwiezdne niebo. We dwoje! W niebo! Aż zachłystuje się zawrotną przestrzenią. Bo tylko z Nią tak jest! Tylko z Nią! Z Nią!
Kiedy budzą się rano, ich nogi, ich ręce są ciasno splątane, omdlałe od uścisków. Rozplatają je powoli. Jeszcze tylko złączone są dłonie. W końcu odchodzą od siebie nawet palce i strach jeży mu na głowie włosy.
– Nie odchodź, nie zostawiaj mnie!
Już odeszła. Już krząta się, szykuje do wyjścia, wreszcie siada w kuchni przy stole. Idzie tam do niej.
– Nie odchodź!
Odstawia nie dopitą szklankę herbaty, odkłada nie dojedzoną kromkę chleba, wstaje i biorąc torebkę oznajmia:
– Wrócę wieczorem.
Trzaskają drzwi. Andrzej kładzie głowę na stole, na splecionych dłoniach i trwa tak, przełykając co jakiś czas napływającą do ust gorzkawą ślinę. Ona z nim nie pojedzie. Zostanie tutaj. Z tamtym. Z ojcem swego dziecka, które nie jest, a przecież mogłoby być jego. Ale nie jest. Jest dzieckiem tamtego i ona z nim nie pojedzie. Nie będzie jej miał w namiocie pod rozgwieżdżonym niebem. Chyba że tamten głupi, co nie potrafi jej kochać, znowu ją zostawi i pogotowie ratunkowe Andrzej Batowski kolejny raz będzie potrzebne.
Jak przeczuwał, ona wieczorem mówi:
– Trzeba żebyś jechał, wypoczął, marnujesz urlop.
Aż ciemno mu się robi przed oczami i musi dokonać nie lada wysiłku, żeby jego głos brzmiał spokojnie.
– A ty ten czas spędzony ze mną uważasz za zmarnowany?
Milczy. W końcu odpowiada cicho:
– Nie. Przepraszam cię. Trzeba jednak żebyś jechał.
– Pojadę. Z tobą. Przyjechałem tutaj na twoje wezwanie.
Siedzi – niby spokojnie. Wzrok ma spuszczony, jakby patrzyła na własne trzymające szklankę dłonie. Kiedy jednak powieki podnosi, okazuje się, oczy ma pełne łez.
– Ja naprawdę jeszcze wtedy nie wiedziałam, że jestem w ciąży. – I dodaje: – Byłam pewna, że Tomek z Londynu nie wróci. Odkąd wyjechał, nie napisał słowa. Musiałam się ratować. Zapragnęłam pojechać z tobą nad jezioro, choć nie miałam pojęcia, czy ten wspólny pobyt nam się uda.
– Ale teraz już wiesz, jak „udaje się nam wspólny pobyt”. I jeżeli powiesz, że tak samo czy lepiej udaje ci się z nim, to zarzucę ci kłamstwo.
Dwie łzy. Ogromne. A potem:
– Ja go kocham.
Krew odpływa mu z serca. Krzyczy:
– A to co jest między nami! To! Jak nazywasz?!
Zaledwie szept:
– Ja tego nie nazywam…
I szloch.
– Do czego ty mnie zmuszasz? Andrzej! Na takie rzeczy nie ma słów. Do czego ty mnie zmuszasz?
I teraz już łzy jedna za drugą zbiegają jej po twarzy.
Ma rację. Tak jest. Nawet sam przed sobą nie śmiał dotychczas tego, co jest między nimi, nazwać. Słowa są bezsilne.
Bierze poprzez stół jej obie dłonie, wtula w nie twarz.