30
Utonąć! Przez chwilę bolesny brak oddechu, a potem wielki spokój. Przez chwilę paniczny strach, potem jaskrawa świadomość nieuchronności.
– Chodźmy – mówi w końcu.
A kiedy Maurycy otwiera drzwiczki, zwraca się do Pawła:
– Proszę, wsiadaj, będziesz trzymał gitarę.
Tak wracają do Lublina – Marek obok kierowcy, z tyłu ona i Paweł – w absolutnym milczeniu.
Utonąć! Może to tylko zmęczenie po koncercie? A przecież kiedy dojeżdżają do rogatki, mówi:
– Najpierw odwieziemy Marka.
I Marek wierząc jej zmęczeniu, znowu nie zdobywa się na protest.
– Jutro do ciebie zadzwonię – uprzedza wysiadając.
Jeszcze kwadrans nim podjadą pod jej dom.
– Zanieść ci gitarę? – pyta Maurycy.
– Paweł mi zaniesie.
Po schodach na górę. Za sobą czuje dokładnie jego obecność.
– Zaczekaj, muszę się przebrać.
Wraca i zastaje go stojącego na środku pokoju z przytuloną do piersi gitarą. Zabiera od niego instrument, odkłada – boi się spojrzeć mu w oczy.
– Chodźmy do kuchni. Zjemy coś.
Ale nie może jeść. A on tylko odrobinę.
– Jesteś zmęczona. Powinienem pójść.
– Tak. Jestem zmęczona. – A po chwili: – Nie chcę, żebyś szedł.
– Więc umyj się i połóż. Posiedzę przy tobie.
Wiśce pod prysznicem robi się słabo, opiera się plecami o chłodną ścianę. Nieco lepiej. Można się osuszyć i narzucić koszulę. Wzór w różnobarwne rozsypane literki wydaje się jej nagle nie wdzięczny, lecz infantylny. Chęć płaczu. Opanowuje się i zdobywa na to, żeby iść do łóżka. Gasi lampkę, nie chce demonstrować Pawłowi tych głupich literek. W samą porę, bo on zaraz przychodzi, siada na brzegu tapczanu i bierze ją za rękę.
Utonąć! Czy człowiek, który utonął, może myśleć? Wiśka nie myśli. Trwa w bezczasie. Zbiera się, nabrzmiewa jedna mała kropla, żeby spaść.
– Patrz, ile miejsca. Połóż się tutaj. Będziemy tak leżeć obok.
Wystarczy wyciągnąć rękę, żeby dotknąć twarzy Pawła. Ale ktoś, kto utonął, nie może wyciągać rąk. Jego ręce, jego nogi, jego ciało pozostają we władzy wody. Drżą, jak ona drży. Płyną, jak ona płynie. Tańczą, jak ona tańczy. Księżyc jest kochankiem wody. Zstępuje w srebrze na jej dno. Trzeba się rozsrebrzyć i zatonąć wraz z księżycem. Razem z wodą i z księżycem zstąpić w komnaty snu.
Kos na pobliskim drzewie nawołuje śpiewnie i przejmująco. Oznajmia nowy dzień. Na poduszce ciemna głowa Pawła z lekko uniesionym podbródkiem. Kos nie daje za wygraną, wybucha kolejną serią tryli i Paweł otwiera, zwraca na Wiśkę oczy. Znowu zaskakuje ją ich absolutna czerń. Myśli: „Czarne gwiazdy. Poeta o oczach jak czarne gwiazdy!” Narasta pragnienie jego bliskości, dotyku jego ciała, kolebki jego rąk. Myśli: „Oszalałam! Zaledwie kilkanaście godzin temu zobaczyłam go pierwszy raz”.
– Mieliśmy tylko leżeć obok – mówi pośpiesznie, zmieszana.
– Leżymy obok – nikły cień uśmiechu.
Ach! Jakby tymi dwoma słowami przekreślił przeżycia wczorajszego wieczoru, zaprzeczył im. Jakby, dla niego, właściwie nic się nie zdarzyło. Ot, leżą obok.
– Byłem – mówi on – niedookreśleniem zbłąkanym we mgle. Kim byłem?
Milknie. Czeka odpowiedzi? Jej? Własnej? Niepokój podchodzi Wiśce do gardła. „Ja nie rozumiem. Nic! Nic!” Chęć płaczu.
– Dzięki tobie zaistniałem!
Drobne perełki łez zbiegają po policzku. Na poduszce nikły wilgotny ślad. Dłoń Pawła na jej dłoni.
– Nie odejdziesz?
– Odejdę. Już wkrótce. Muszę odejść, żeby znowu do ciebie wrócić.
***
„Gdzie jesteś ty – jedyny o którym wiedziałam, że to ty. Gdzie jesteś, mój poeto, nocny ptaku śpiewający, serce mego serca. Odszedłeś, żeby wrócić, a nie wracasz. Muzyko, mój ratunku – ratuj mnie!”
Naglący dzwonek telefonu.
– Wisiula, dość tego ćwiczenia i tego szykowania. Zabieram cię do kina.
– To niemożliwe! Został tylko tydzień, a ja obiecałam mamie, że jeszcze wpadnę przed wyjazdem do Grabówki.
– Może ci w czymś pomóc?
– W czym? Będziesz za mnie ćwiczył, czy może wybierał i prał stroje?
– Mogę prać. Dlaczego nie?
– Nie bądź taki zadufany. Pralnictwo to szeroka specjalistyczna wiedza. Marek, ja naprawdę nie mogę sobie teraz pozwolić na marnowanie czasu.
– Marnowanie? Rozumiem. Po prostu nie chcesz się ze mną spotkać.
– Nie! Tak! Nie teraz. To niemożliwe.
– Mam zaczekać, aż wrócisz? Bo przecież wrócisz.
– A jak bym mogła nie wrócić?!
Jej spontaniczny okrzyk widocznie uspokaja Marka, bo głos mu łagodnieje.
– Na razie – mówi. – Jeśli będziesz chciała mnie zobaczyć, dzwoń o dowolnej porze.
„Gdzie jesteś, poeto o oczach jak czarne gwiazdy? Jedyny co do którego miałam pewność, że to ty. Dlaczego nie wracasz, który miałeś wrócić i śpiewać dla mnie. Ja czekam! Niewiele zostało czasu.”
Nagły przebłysk świadomości: przecież Paweł nie ma pojęcia, że ona wyjeżdża do Francji. O, Boże!
Czy to Bóg krzyżuje ścieżki kochanków? On jest miłością. On stworzył nas łaknącymi miłości, zdolnymi do miłości. Boże! wyprostuj ścieżkę poety Pawła.
Zostało tylko pięć dni i pięć nocy.
***
Nie ona jedna próbuje ściągać bez powodzenia cugle czasu. Kto wymyślił coś tak bezlitosnego jak czas. Oddał mu we władanie wszechświat. Czy czas jest Bogiem? Bóg – czasem? Czy to kolejne jego imię?
Skąd wiara, że jeśli przyrzekł, wróci? Ileż to kobiet czekało latami na tych, którzy przyrzekali. Skąd pewność, upór, determinacja, skoro zostały już tylko dwie noce i dwa dni. Boże! którego imię Jahwe, którego imię Czas, którego imię Miłość – ty możesz! Ty pilnujesz dróg ciał niebieskich i ścieżek liszek i myszy polnych – przypilnuj tej jednej ścieżki!
Muzyko, jej ratunku – ratuj ją!
***
– Wisiula, odwiozę cię na dworzec.
– Ach, Marek. Ja muszę sama. Wezmę sobie taksówkę. Muszę sama!
– Będę czekał. Wracaj mi prędko.
– Prędko?
Co znaczy prędko? Czy kropla wody spada prędko? Czy motyl macha skrzydłami prędko? Czy serce bije prędko? Za pół godziny musi jechać na stację. „Żegnaj, poeto!” Trzeba wyrzucić śmieci, sprawdzić okna i krany, obejść mieszkanie rzucając na wszystko okiem, zadzwonić po taksówkę. Jak nazwać ten przedziwny jej obecny stan – stopniowe rozsypywanie się na drobne koraliki. Czy ktoś już wymyślił nazwę na takie zdumiewające zjawisko? Stawanie się rozkoralikowanym? Popadanie w stan koralikowatości?
Jeszcze trzeba na chwilę usiąść spokojnie przy stole, żeby kiedyś tu wrócić.
Słychać, taksówka podjeżdża pod dom. Przy drzwiach odzywa się dzwonek.
– To ty! Tak późno…
Obsypana białym kwiatem gałązka wiśni.
– Nie mogłem, nie potrafiłem wcześniej. Musiałem sam jakoś się z tym uporać. Zgodzić się na nowego siebie. Nie było to proste ani łatwe. Ten ja, który nagle zaistniał, ja – mężczyzna pragnący ciebie – kobiety, przerażony tym swoim pragnieniem – jego ślepą siłą, bolesną słodyczą, bezustannym od nowa rozkwitaniem – to ktoś zaskakująco nowy, zupełnie mi obcy. Gdzieś zapodział się tamten, z którym przez lata byłem zaprzyjaźniony, który kobiety wielbił, lecz ich nie pożądał. I broniąc się przed samopodejrzeniem, że odbiega od normy, próbował wierzyć, iż poecie nie przystoją uczucia przyziemne. Będę go teraz wspominał z czułą litością ja – którego stworzyłaś. Mężczyzna – którego stworzyłaś.
– Byłam pewna, że to taksówkarz. Dzwoniłam po taksówkę – głos jej dygoce i myśli: „Boże, co ja plotę! Gdyby przyszedł choć pół godziny temu. Choć dziesięć minut! Już się z nim pożegnałam. Już sobie powiedziałam – nie”.
Jakie to ma znaczenie? Żadnego! Bo on podchodzi, klęka, ogarnia ją ramionami i przytula twarz, żeby zajrzeć w jej wnętrze – widzi szarpiące się w worku osierdzia serce, różoworuchliwe wachlarze płuc, przyczajone ciemne zwierzę wątroby sączące żółtą ślinę goryczy – i jego wzrok razem z krwią opływa całe jej ciało, każdy jego najdalszy zakątek. Nic się nie da ukryć. Niczego zataić. „Nie chcę! Nie mogę być bez ciebie!” Prawda rozbłyska jak neon – jaskrawo, bezwstydnie – nie sposób wydobyć głosu.
Dzwonek do drzwi.
Lublin i Nałęczów, sierpień 1994