9
– Łukasz! Jak to jest z tym koncertem, to prawda czy tylko kamuflaż?
– Więc w ogóle nie zauważyłaś, jaki ze mnie poważny, uczciwy, jak gąbka nasycony dobrymi intencjami osobnik?
– Zauważyłam, zauważyłam. Gdyby nie to, wcale bym nie zadzwoniła.
– Jakoś nie mogę nadążyć za biegiem twoich myśli. Jesteś w domu? Jadę! Nie lubię robić awantur przez telefon, tracą pół efektu.
Łukasz odkłada słuchawkę i głupio uradowany zbiega po schodach. Od ulicznego sprzedawcy kupuje kiść bananów. Wkracza z tym prezentem do mieszkania Wiśki.
– Zaczekaj – mówi. – Jeśli mam zacząć od awantury, to muszę najpierw gdzieś to położyć.
Kładzie banany na stole w kuchni i bierze ją w objęcia.
– Ach! ty wstrętna istoto! Zostawiasz mnie i jedziesz opalać się nad morze? – Od pierwszego rzutu oka zauważył opaleniznę Wiśki. – Ja się oczywiście opalać nie potrzebuję. Mogę przesiadywać w szpitalu najsłoneczniejsze godziny, a przez pozostałe zastanawiać się, gdzie to pofrunęła pewna niesforna turkawka. Żeby choć telefon: „Wyjeżdżam”. Żeby choć kartka: „Pozdrowienia znad Bałtyku”. Nic. Dosłownie nic! Przeproś albo poniesiesz po trzykroć zasłużoną karę!
– Przepraszam.
– I to ma być dość?
– Przepraszam, przepraszam, przepraszam. – Całuje go w policzek.
– To już nieco lepiej.
Nie ma ochoty wypuścić Wiśki z objęć. Czuje przez kreton sukienki jej nagość, jej wiotkość i – czuje własne podniecenie.
– Byłaś grzeczna? – pyta. – Żadnych randek z radcą Petersenem czy innym blondynem?
– Maurycy, Maurycy, i jeszcze raz Maurycy. Blondyn, ale rudawy i żółtooki, a mnie wywróżono blondyna z oczami niebieskimi.
– To pewnie ja!
– Naprawdę jesteś blondynem? Trudno to zauważyć.
– Zbyt krótko mnie znasz. W dzieciństwie byłem jasnym blondynem, tak twierdzi moja mama. Jak nie wierzysz, zapytaj. To dopiero trudy życia zmieniły kolor moich włosów. Za podstawowy należy przecież uznać ten pierwotny.
– Przyjmuję to do wiadomości. Puść mnie w końcu i powiedz, co z tym koncertem.
– Jeśli zdecydujesz się zagrać bez honorarium, w ramach wsparcia coraz uboższej służby zdrowia, to natychmiast przystąpię do organizacji. Podamy to do prasy. Może inni artyści pójdą twoim śladem. Kiedy byś mogła?
– Choćby jutro czy pojutrze. Później planuję urlop.
– W Grabówce? Połaziłem tam. Rzeczywiście pięknie.
– Trochę w Grabówce, a potem idę na rajd.
– Jak to na rajd? A ja? A mój urlop?
– Ty też możesz na jakiś rajd. Choćby Paryż – Monte Carlo. Przecież ty musisz samochodem.
– Uważaj do kogo mówisz. Od tygodnia jestem ojcem chrzestnym.
– Której mafii? Sycylijskiej? Wspólnoty Niepodległych Państw? Rodzimej?
– Rodzimej. A raczej rodzinnej. Zostałem ojcem chrzestnym mojego siostrzeńca, więc odnoś się do mnie z należytym szacunkiem.
A potem już zjadając pierwszego banana mówi żałośnie:
– Myślałem, że przyjadę na urlop do Grabówki, wynajmę tam pokój i będziesz moim cicerone.
– Pomysł znakomity! Możesz i przyjechać, i wynająć pokój. Cicerone też się znajdzie. Choćby moja najbliższa sąsiadka, Renatka Mikułówna, bardzo sympatyczna dziewczyna. Mogę cię polecić jako specjalistę od serca.
– Nie bez powodu zamiast kwiatów kupiłem banany. Wszak jest to przysmak ssaków określonego gatunku. Zasługujesz na to samo miano!
Wiśka zamiast się obrazić, wybucha śmiechem.
– Przecież to ty zabrałeś się do ich zjadania.
– Jeden do jednego! Zaraz będzie dwa do dwu, bo jeśli tak, jadę z tobą na rajd. – I myśli: „Czy ja zwariowałem?”
Wiśka zamiera z półotwartymi ustami. Dopiero po chwili mówi:
– Nie po raz pierwszy zaskoczyłeś mnie.
– I co z tego? Siebie też zaskoczyłem – mówi lekceważąco, obierając kolejnego banana. – Masz, zjadaj. Zamiast nad tym morzem przytyć, to jeszcze schudłaś. – I dodaje: – Nie najlepiej udała mi się ta awantura. Mogła być efektowniejsza.
***
Koncert, wobec wciąż trwającej pięknej pogody, odbywa się na świeżym powietrzu w parku sanatorium. Łukasz, żeby nie zajmować miejsca chorym, siedzi na gazecie na trawie i patrzy w górę ku grającej. Wiśka na niewysokim podium, w sukience z półprzezroczystych różowych falban, przypomina mu ogromnego motyla. Gra muzykę pogodną, kojącą. Łukasz sobie wyobraża, że poszczególne tony rozbiegają się po parku i przysiadają na drzewach, krzewach, kwiatach. Pełno małych motylków – dzieci tego wielkiego motyla. Potem, kiedy on i Wiśka już odjadą, te małe przefruwając z jednego kwiatu na drugi, z gałązki na gałązkę, będą dalej grały swoje własne króciutkie utwory. Najpierw wieczorne, potem nocne, poranne i dzienne. Cały park zostanie zamotylony tonami. Jaka szkoda, że motyle żyją krótko! Łukasz rzuca niespokojne spojrzenie na Wiśkę. Taki duży motyl chyba proporcjonalnie dłużej. Palce biegające szybko po strunach. Te same, które głaskały jego włosy. Może próbowały grać na jego włosach jakąś melodię, a on jej nie usłyszał. To nieprawda! Usłyszał. Bo czego się przestraszył? A teraz za nią tęskni. Za pieszczotą tych szczupłych palców. Spróbuje wyprosić u niej dzisiejszą noc. Wczoraj się nie udało. Może dziś? Dlaczego chęć czułych gestów, czułych słów wciąż przemienia w żart? Czego się boi? Bo przecież się boi. Dlaczego strach ukrywa za zasłoną żartu? Od dawna, odkąd podrósł, wszystkie emocje, wszystkie odczucia ukrywał za zasłoną żartu. Kobiety nie lubią żartownisiów. Wolą być traktowane poważnie. A Wiśka? Łukasz nie zamierza wycofać się ze swojej pochopnej propozycji. Pójdzie z nią na rajd. Ona pewnie uznała to za kolejny żart, wcale mu nie uwierzyła. A jeśli ma już inne towarzystwo? Przecież nie zamierzała iść sama. Czy on, jako jej pierwszy mężczyzna, nie ma większych niż inni praw? Trzeba przyznać, że to myśl dość zuchwała. Wiemy przecież, że ten występ Łukasza w roli „prawdziwego mężczyzny” nie był zbyt udany. Faktem jest jednak, że nie przegoniono go po tej nocy na cztery wiatry. Pozostawiono mu możliwość rehabilitacji. Trzeba ją wykorzystać. Gałęziami drzew przelatuje wiatr, otrząsa motyle dźwięków. Wzlatują, żeby za chwilę z powrotem zapaść w zieleń. Ostatnie akordy. Wiśka wstaje, odkłada gitarę, kłania się w kierunku spontanicznych braw, schodzi ostrożnie z podwyższenia. Łukasz się zrywa, żeby podać jej rękę. Dostrzega czoło mokre od potu, pobladłą twarz. „O! moje biedne.”
– Weź gitarę – prosi ona.
I Łukasz bierze instrument z odrobiną odrazy, jakby miał do niego pretensję o zmęczenie Wiśki.
Staszek Kociuba, kolega Łukasza ze studiów, który teraz pracuje w sanatorium, czuje się odpowiedzialny za gości.
– Nie puszczę was bez kolacji. Tymczasem zapraszam do siebie.
– Przebiorę się – mówi Wiśka.
Gdy jednak znajdzie się w gościnnym pokoju, służącym jej za garderobę, proponuje:
– Idź sam. Porozmawiacie sobie. Ja się obmyję i na chwilę wyciągnę. Choć na pół godziny.
Doktor Kociuba jest nieco rozczarowany. Zaraz jednak okazuje się, że nieobecność Wiśki ma swoje dobre strony. Mogą swobodnie powspominać studenckie czasy i poopowiadać sobie o różnych ciekawych przypadkach z praktyki zawodowej. W końcu Staszek wyciąga butelkę.
– Nawet kardiolog może sobie czasem pozwolić.
– Niestety, przyjechałem jako kierowca.
– Przecież możecie przenocować. Pojechać rano. Pokój do dyspozycji.
– Na to potrzebna byłaby zgoda drugiej zainteresowanej osoby.
– To kto rządzi w tym stadle?
– A kto ci powiedział, że to stadło?
– Intuicja. Pasujecie do siebie.
– Pasujemy?
Zdumienie Łukasza jest tak szczere, że Kociuba wybucha śmiechem.
– Zakład, że ona się zgodzi zostać i że nie będzie ci potrzebne osobne łóżko. Nie chowam. Wypijemy po kolacji.
Przewidywania doktora Kociuby spełniają się częściowo. Wiśka nie zgadza się zostać w Nałęczowie. Natomiast Łukaszowi nie jest potrzebne tej nocy osobne łóżko.
– Jak dobrze, żeśmy tam nie zostali – mówi Łukasz. – Wśród tych niebieskich kwiatków czuję się jak na prawdziwej łące.
– Lubię to mieszkanie – mówi Wiśka. – Tak krótko tu mieszkam, a już je polubiłam.
– To dlatego, że ja tu bywam. A kwiatki mi się podobają, bo ty na nich leżysz. Na estradzie, w różowych falbanach, wyglądałaś jak wielki motyl. A teraz motyl siadł na kwiatkach. Mogę wziąć go w dłonie! Mogę go pocałować!
Więc najpierw twarz. I palce w podzięce za tamtą pieszczotę. Potem szyja, ramiona, piersi – niewielkie o sutkach śmiało sterczących ku górze – ale kiedy próbuje zesunąć się niżej, Wiśka przytrzymuje jego głowę.
– Łukasz! – prosi głosem na granicy łez – Łukasz, już dość. Nie trzeba tak. Przytul mnie. Całą! Mocno!
Przygarnia ją. Odrobinę kołysze w ramionach. Dobrze jest obejmować, przytulać to kruche kobiece ciało. Dobrze jest zanurzyć twarz w puszyste pachnące włosy. I chęć, żeby ją mieć jeszcze bliżej. Najbliżej! Próbuje opanować pożądanie.
– Łukasz! Jeśli chcesz…
– Zaraz, motylku. Za chwilę. A ty chcesz?
– Nie wiem – mówi to jakoś bezradnie. – Chyba inaczej niż ty.
– Rozumiem. – Wydaje mu się, że rozumie.
Zagłębia się w niej, zagłębia powoli, podkłada dłonie pod szczupłe biodra. Pieści delikatnie jej wnętrze.
– Czujesz, jak jemu tam dobrze? – pyta szeptem.
– Naprawdę dobrze mu? – A po chwili: – Tak. Chyba czuję.
Więc Łukasz się stara, żeby czuła jeszcze dokładniej, żeby nabrała pewności. Potem natrafia palcami na znamię Wiśki i to niweczy jego opanowanie. Głuchnie na wszystko – prócz siebie.
Leży przytulony nosem do jej ramienia, bezsilny. Palce Wiśki w jego włosach! Zmęczone niedawnym wysiłkiem serce zaczyna drżeć, i wargi. Przez chwilę Łukasz ma ochotę się rozpłakać.
Sen – czarna głębia.
Budzi się późno, rzuca do mycia, ubierania. Zanim wyjdzie, Wiśka podaje mu zapakowaną kanapkę, co znowu go głupio wzrusza.
– Wisia! – mówi. – Wisiula! Tylko mi gdzieś nie pofruń. Zaczekaj na mnie. Przyjadę prosto z pracy. Zaczekaj!