12
Nie będę ukrywała, że po pierwszej prywatnej wizycie podinspektora Jacka Kurczyka spodziewałam się o wiele, wiele więcej. No cóż, marzenia muszą się czymś różnić od rzeczywistości. Rano po odczytaniu wiszącego nad łóżkiem cytatu „Strzeż tego dnia…” śmiało postanowiłam go ustrzec. Zaraz po śniadaniu zabiorę się do solidnej pracy.
Wczoraj, niestety, nie napisałam ani słowa, pomimo że po odjeździe Jacka mogłam sobie na to pozwolić. Czas ten roztrwoniłam na nieprzystojne marzenia – co by było, gdyby na przykład Jacek nie odjechał, a mnie udałoby się przywrócić mu humor i sprowokować do naziemnych igraszek. Marzenia łagodnie oscylowały w kierunku wygodnego łóżka po babci i w końcu stały się już zbyt intymne, żeby z nimi zapoznawać postronnych.
Przez kolejny tydzień każdego rana miałam ćwiczyć Powitanie Słońca. Jest to, jak zapewnia doktor Swami Purna, naturalny środek antydepresyjny, co po wczorajszej nie do końca udanej wizycie Jacka może być dość korzystne. Powitanie Słońca to kombinacja asan, oddechów i mudr. Płynnym ruchom ciała towarzyszy sanskrycka mantra sprzed wielu tysięcy lat. Wszystko to razem zapewnia człowiekowi dopływ energii na cały dzień. Toteż po Powitaniu Słońca mój zapał do działania niepomiernie wzrasta. Po kilku rutynowych czynnościach porannych siadam przy komputerze.
Monotonny stukot pociągu ukołysał komisarza Kota. Śnił rozległy krajobraz swoich rodzinnych stron. Łąkę z kopkami wyschniętego już, gotowego do zwiezienia siana. Drogę prowadzącą do starego kamieniołomu, porośniętą na poboczach macierzanką. I widoczną z daleka samotną sosnę, która trzymała straż nad urwiskiem. Szedł wypatrując Różyczki Kuciukówny. Wiedział, że gdzieś tutaj powinna być i lada chwila ją zauważy. Dziewczyny jednak nie było. Postanowił szerzej otworzyć oczy. Wtedy przekonał się, że za oknami wagonu poszarzało – to był świt.
Dojechał do Szczecina wciąż otumaniony snem, z którego tak naprawdę wcale nie miał ochoty się wydobyć, wyszedł na peron w rzeźwe poranne powietrze, rozejrzał się, miał ochotę coś zjeść i napić się gorącej herbaty. Dworcowy bufet odnalazł bez trudu. Stojąc w kolejce uznał, że lepiej będzie zamiast niezbyt świeżo wyglądających kanapek zjeść krupnik z chlebem i wkrótce przeszedł z tacą do jednego z barowych stolików. Krupnik to jedna z tych zup, których nie da się uczynić niezjadliwymi nawet w dworcowym barze, więc po chwili talerz był pusty. Kiedy komisarz obrócił się chcąc odejść, zauważył kątem oka, jak pewien mężczyzna sięga wprawnym, zawodowym ruchem po portfel wystający z torby stojącej obok kobiety.
Ludzie! Po co i do czego mi potrzebny ten kieszonkowiec? Skąd się w ogóle wziął? Co prawda komisarz Kot zjadł już swoją zupę, ale i tak narobiłam mu kłopotu, bo przecież musi kieszonkowca przyłapać z cudzym portfelem w ręku, unieszkodliwić go wykręcając rękę (tę drugą, bez portfela), a następnie doprowadzić złodziejaszka na dworcowy komisariat, gdzie nie obejdzie się bez sporządzenia protokółu.
Narobiłam też kłopotu tej okradanej kobiecie. Musi się razem z komisarzem i przestępcą udać na komisariat, protokół podpisać, następnie będzie musiała stawić się na rozprawę jako świadek, mimo że mieszka na przykład w Sandomierzu czy Wrocławiu, a wcale nie wiadomo, czy rozprawa odbędzie się w pierwszym albo nawet w drugim terminie z jakiegoś, dajmy na to, proceduralnego powodu. (Mam w tym zakresie niewesołe osobiste doświadczenia.) Natomiast jeśli mieszka na miejscu, nie uniknie sytuacji, kiedy to przestępca pozna jej imię, nazwisko, a pewnie i adres, dzięki czemu będzie ją miał, i on, i jego koledzy (kieszonkowcy zwykle działają w grupach), jak na widelcu. Któregoś dnia kobieta na ulicy dostanie „bez powodu” po głowie lub innej części ciała. (A niech się łachudra nie pcha, gdzie nie powinna.) Siła uderzenia będzie zależała od wysokości wyroku.
Czy warto aż tak maltretować ludzi tylko po to, ażeby wykazać, jak poważnie komisarz Kot traktuje swoje zawodowe obowiązki? Jaki jest spostrzegawczy, niebywale szybki i sprawny w działaniu? W końcu tak naprawdę nijak to się ma do tragicznej śmierci Edwarda Kapicy.
Skoro komisarz Kot zjadł krupnik, wzmocniony na ciele może się udać do komendy wojewódzkiej, gdzie prawdopodobnie oczekują go w wydziale przestępstw gospodarczych (w związku z fałszywymi banknotami) bądź w wydziale kryminalnym, gdzie mu zebrano trochę materiału dotyczącego Edwarda Kapicy i dopiero ten zebrany materiał pozwoli komisarzowi na skojarzenie fałszywych banknotów z osobą denata, a następnie, przez prześledzenie pod tym kątem jego powiązań na terenie Szczecina, doprowadzi do głównego producenta podrabianych stuzłotówek.
Hurra! Komisarz Kot, awansowany i nagrodzony, staje na ślubnym kobiercu z Różyczką Kuciukówną pod rękę, a koledzy policjanci tworzą im reprezentacyjny szpaler. Niech tam, zasłużył sobie na to, czyż nie?
No proszę, jak łatwo tak sobie siedzieć i wymyślać. Zabrakło w tym tylko pewnego drobiazgu. Kto, w jaki sposób i dlaczego otruł Edwarda Kapicę? Teraz jednak będzie już łatwiej. Ilość wariantów została ograniczona. Chyba, że zechcę czytelnikom zafundować jakąś zupełną niespodziankę. Może właśnie tak? Wszak niespodzianka w kryminale jest równie nieodzowna jak buraki w barszczu (oczywiście w barszczu czerwonym), ale najlepiej, gdy jest zaskoczeniem absolutnym.
I tak się okazuje, że mam jeszcze nad czym podumać. Okrzyk „hurra!” jest zdecydowanie przedwczesny.
Jeżeli jednak prawdą jest, jak twierdzą niektórzy, iż „książka pisze się sama”, a autor pełni tylko rolę służebną, to jednak powinnam pozwolić komisarzowi Kotowi na ujęcie kieszonkowca. Być może inną drogą doprowadziłoby to do tego samego celu, choć jeszcze nie wiem w jaki sposób. Podjęłam jednak decyzję i mój wirtualny kieszonkowiec okrada inną kobietę w innej części dworcowego bufetu, tak że pozostaje niezauważony przez mojego wirtualnego bohatera.
Do wnętrza właśnie wleciał barwny motyl rusałka pokrzywnik. Polatuje tu i tam, w końcu przysiada na moim kwiecistym rękawie, czyżby sądził, że to łąka? Siedzi wachlując skrzydełkami, powoli, dostojnie – zwrócony do mnie przodem. Wygląda to, jakby chciał powiedzieć mi coś ważnego – czyim jest posłańcem?
W tym momencie uznaję, iż sukces i szczęśliwy finał komisarzowi Kotowi bezwzględnie się należy. Tym bardziej że muszę sobie jakoś zrekompensować moje średnio owocne zabiegi, jeśli chodzi o przychylność Jacka. Całkiem źle nie jest. Jesteśmy przecież po imieniu, Jacek wykazuje niejakie zainteresowanie moją twórczością (nie wiadomo prawdziwe czy udawane – oba warianty są jednak w tym przypadku korzystne). Podarował mi swoją akwarelę i to łącznie z oprawą. Wprosił się na niedzielne popołudnie – to akurat nie wypadło najlepiej. Natomiast najbardziej obiecujące jest, iż zwierzył mi się z przyczyny wyboru zawodu, ze sprawy bardzo osobistej i bolesnej. O takich sprawach nie opowiada się byle komu, tym bardziej jeśli nie jest się osobnikiem wylewnym, a do takich Jacek z pewnością nie należy.
Wzdycham. Przesyłam pod adresem Jacka życzenie, aby mu się powiodło; wierzę, że się powiedzie; wierzę, że jeśli się powiedzie, nasze kontakty rozkwitną i zaowocują; wierzę, iż moje wczorajsze marzenia przybiorą realniejszą postać; że oboje, tak samo jak komisarz Kot, zasłużymy sobie na szczęśliwy finał.
Spoglądam na zegarek, jest jedenasta. Może warto posłuchać dziennika? Wali się już świat, czy jeszcze nie? A oto pierwsza informacja – na wysypisku śmieci znaleziono martwe niemowlę. Natychmiast tracę ochotę na wysłuchanie reszty. Tracę też ochotę na pisanie. Postanawiam pójść do sklepu po sól, bo właśnie mi się kończy. Spacer powinien mi przywrócić nadwątloną równowagę ducha. Zarzucam na ramię swój zakupowy plecak i ruszam.
Zgodnie z tym czego się wczoraj spodziewałam, rozpoczęto żniwa. W dwu różnych krańcach pól warczą dwa kombajny, skutecznie zagłuszając wszelkie odgłosy przyrody. Świat jednak nadal jest piękny. To osłoneczniony, to na zmianę, kiedy na słońce nachodzi chmura, zacieniony. Zmiany te następują często i niespodziewanie. Wielokrotnie przekraczam strefę blasku i cienia, cienia i blasku. Widocznie aniołki tam na górze bawią się w jakąś sobie tylko znaną grę. Odprężam się i w zupełnie już dobrym nastroju docieram do miejscowego sklepu.
Sklepowa, panna Justynka prawie natychmiast dzieli się ze mną sensacyjną wiadomością:
– Słyszała pani? Wczoraj na dyskotece w Borku zabili chłopaka.
– Kto go zabił?!
– A bo to wiadomo. Była taka kotłowanina, że nikt nie wie. Zamknęli sześciu.
No to już po dobrym nastroju.
Wracając dumam, że dla niektórych wczorajsze popołudnie było o wiele mniej przyjemne niźli dla mnie i wręcz grzeszę, nie będąc z niego w pełni zadowolona. Zaczynam świadomie głeboko oddychać, co powinno mi zapewnić odzyskanie równowagi psychicznej. Kiedy zbliżam się do domu, w zasadzie jestem już zrównoważona.
Na ławeczce przed domem siedzi Kaśka.
– Cześć! Już nie mogłam, roztelepało mnie na amen, a w mieście taka duchota! To wszystko mnie wykończy.
– Co „wszystko”?
– Wyobraź sobie, napadli na kantor obok nas. Właściciel ciężko ranny w szpitalu. Wcale nie wiadomo, czy się chłop wyliże. Akurat tego dnia zamknęliśmy ociupinkę wcześniej, zresztą i tak nie było klientów, a oni przyszli zaraz potem. Oczywiście forsę zabrali, bo po co by przyszli. Jestem taka roztrzęsiona! Mówię ci, Majka, boję się siedzieć w sklepie, boję się chodzić po ulicy, a nawet boję się siedzieć w domu.
– No cóż, za jakiś czas ci przejdzie.
Właśnie wtedy nadjeżdża na rowerze młoda Kalicka z Joasią na bagażniku. Nie omieszkuje się zatrzymać, aby podzielić się z nami kolejną lokalną sensacją.
– Dzień dobry! – woła. – W nocy ukradli Maćkowskiemu świnię! No niech pani powie, jak to zrobili, że nikt nic nie słyszał?
– Maćkowskiemu?
– Z Jaroszówki, zaraz za lasem – wyjaśnia. – Jadę na pocztę i do sklepu. Do widzenia!
Zaczynam podejrzewać, że cała rzeczywistość to zlepek historii i historyjek kryminalnych, a między nimi tylko czasem zdarzają się kawałki mniej sensacyjne.
Czy powinnam do takiej atrakcyjnej rzeczywistości jeszcze dokładać sensacje ze swoich kryminalnych powieści?