11
Podążam przed siebie szybkim krokiem, podobnie jak inni. Na ulicy pełnej kolorowych reklam i neonów panuje ogromny tłok. Wygląda to, jakby ludzie szli na jakiś wiec czy imprezę, wszyscy w jednym kierunku. Potrącają mnie, popychają, skręcam więc na schody wysokiego jasnożółtego gmachu i wchodzę po nich do przestronnego, przeszklonego holu z rzędem srebrzystych wind. Przy windach stoi spory tłumek ludzi. Oczekują na wjazd.
Staję obok. Tamci są tak zaaferowani, że nikt na mnie nie zwraca uwagi. Po chwili winda się otwiera. Wchodzimy w kilkanaście osób. Drzwi się bezgłośnie zamykają, zaczynamy jechać do góry. Winda przystaje na najwyższym piętrze i ludzie kolejno wysiadają. Jeszcze tylko ja i pewien mężczyzna, drobny brunet o bardzo bladej twarzy. Nagle dostrzegam, że ów mężczyzna ma w brzuch wbity po rękojeść nóż. Krew u jego stóp utworzyła już sporą kałużę. Ranny powoli osuwa się po ścianie i jak łachman pada na podłogę. Jak to się mogło stać, że niczego w trakcie jazdy nie zauważyłam? Najwidoczniej tamci wszyscy byli w zmowie.
Jestem jak skamieniała. Klatka windy zaczyna jechać w dół. Za chwilę się otworzy i ci, co czekają na zewnątrz, zobaczą sytuację absolutnie jednoznaczną, mnie z leżącym u moich nóg trupem. Przerażona próbuję windę zatrzymać, uciec, niestety nie ma tu żadnych przycisków. Zatulam mocno oczy, pewna że to pomoże. Delikatny wstrząs.
Patrzę na ten kawałek ściany, gdzie niedługo będzie wisiała akwarela Jacka. Zabrał ją wczoraj obiecując, że dostanę oprawioną. Że musi dobrać odpowiedni kolor passe-partout i odpowiednią ramkę. Rozumiem go doskonale. Mnie także nie jest obojętne, jak wygląda okładka mojej książki.
Wczoraj, zaraz po rzuceniu tego retorycznego pytania czy możliwe jest kochanie do skończenia świata, oznajmił, że musi jechać, bo na trzynastą jest umówiony, ale jeżeli nie mam nic przeciwko temu, następnego dnia odwiezie mi przeczytaną książkę. Ponieważ miała to być niedziela, zaprosiłam go na obiad, ostrzegłam, że bezmięsny, i zaproponowałam popołudniową wyprawę nad stawy. Propozycja została przyjęta. I tak za kilka godzin mam zostać zaszczycona absolutnie prywatną wizytą podinspektora Kurczyka.
Strzeż tego dnia, On bowiem jest Życiem i istotą Życia.Fragment poematu, zaczerpnięty z podręcznika jogi doktora Swamiego Purny, zawieszony nad łóżkiem, przypomina mi każdego rana o obowiązku wobec samej siebie. Mam dobrze przeżyć ten kolejny dzień. Tego dnia po raz ostatni ćwiczę zestaw szósty, kończący się medytacją w ogrodzie kwiatowym, gdzie jednoczę się z najpiękniejszym, wybranym przez samą siebie kwiatem. Myślę, że nie byłoby źle, gdyby Jacek zauważył choćby resztki tego zjednoczenia – może zauważy? W trawie przy stawie kochaj mnie!– może sobie przypomni?
Odkurzanie. Toaleta. Śniadanie. Zaraz dziesiąta. To już niedługo, dwie, trzy godziny. Czekam niecierpliwie, ubrana w suto marszczoną szmizjerkę w małe czerwone różyczki – będzie ją łatwo zdjąć do kąpieli.
Teraz szykuję jarzyny na bezmięsne leczo, podam je z ryżem. Jacek nadjeżdża w momencie, kiedy kraję cebulę i z zaczerwienionych oczu ronię łzy. Z nosa też mi cieknie. Że też musiał wybrać taką właśnie chwilę! Pierwszy efekt diabli wzięli.
– Idź do pracowni, bo kraję cebulę.
– Ja cebuli się nie boję, chociaż szczypie, to dostoję – parafrazując tekst Stefka Burczymuchy śmiało wkracza do kuchni z czerwoną różą w jednej ręce, a pojemnikiem owoców kiwi w drugiej. Prawdopodobnie zdążył zauważyć, że w tym domu słodyczy się nie jada.
Każę mu wstawić różę do wody, żeby nie miał czasu na mnie usmarkaną popatrzeć. Zanim zadanie wykonał, cebulę wrzucam do rondla i wycieram nos.
– Witaj w moim domu jako osoba wreszcie zupełnie prywatna. Dziękuję za różę.
– I ja witam cię dziś jako osobę zupełnie prywatną. Dziękuję ci też za te czerwone różyczki. – Omiata badawczym wzrokiem moją toaletę.
Przyjmuję to jako aluzję świadomą. Symbolika czerwonych róż jest powszechnie znana. Ale mężczyzn znawców symboliki kwiatów nie spotyka się często. O wiedzy Jacka na ten temat nie wiem nic. Róża, którą przyniósł, może być dowodem na „tak” i na „nie”. Na wszelki wypadek uroczo się uśmiecham.
– Co mi dasz do roboty? – Rewanżuje się uśmiechem.
Czyżby zawsze był taki chętny do pomocy w pracach domowych? Deklarację należy jednak potraktować poważnie. Zlecam mu pokrajanie papryki. Wykazuje znaczną sprawność, wobec czego uznaję, że potrafi też zetrzeć na tarce o grubych oczkach marchew. Tym razem nie unika skaleczenia.
– Będziemy mieli leczo przyprawione twoją krwią. To niemal tak, jak byśmy zawarli braterstwo.
– Musiałoby się tam znaleźć także trochę twojej krwi – zauważa ze znajomością rzeczy.
– Uzupełnimy przy innej okazji. Teraz to wszystko będzie się dusiło, a my możemy przejść na salony.
Po drodze zabiera z sieni reklamówkę z moją powieścią.
– I jak? – rzucam niby to obojętnie, kiedy wyraził chęć pożyczenia kolejnej książki, być może tylko przez grzeczność.
– Przeżyłem chwile autentycznego relaksu. Od czasu do czasu śmiałem się jak głupi.
– Mam nadzieję, że w odpowiednich miejscach.
– Przepraszam. Chyba niezręcznie się wyraziłem. Nie jestem znawcą literatury, nie potrafię robić krytycznych uwag. Po prostu mi się podobała. Muszę jednak dodać, że gdybyś miała za konsultanta jakiegoś fachowca, uniknęłabyś kilku drobnych błędów.
– Czy mam rozumieć, że przymawiasz się o stanowisko konsultanta? Jeśli tak, czuj się zatrudniony.
– To dla mnie wielki zaszczyt. Nominację przyjmuję z prawdziwą przyjemnością.
Pytam, czy był kiedy nad naszymi stawami i czy umie pływać. Nie, nie zna tego miejsca, a pływać kazano mu się nauczyć, więc się nauczył. Wydaje się to trochę dziwne mnie, która umiała pływać od zawsze, ponieważ całe dzieciństwo spędziła nad wodą. Uczyć się pływać na rozkaz. Nawet nie dziwne, a śmieszne. Śmieję się, ale nie mówię dlaczego.
Zauważam, jak wyraźnie zainteresowany zerka na regał z książkami, więc proponuję, żeby je sobie pooglądał, a ja pójdę przygotować do obiadu stół.
Na środku stawiam świeżo otrzymaną różę, w piekarniku, gdzie dochodził ryż, gaszę gaz, mieszam leczo dosypawszy obok innych przypraw szczyptę imbiru, który jak wiadomo „wznieca w organizmie ogień” – obiad jest gotowy.
Apetyt, z jakim Jacek zajada, budzi we mnie przekonanie, że ten skromny posiłek mu smakuje. Obyłoby się nawet bez słów uznania, którymi dodatkowo mnie obdarza. Kilkanaście zdań na temat walorów wegetarianizmu, wymienionych w trakcie jedzenia, staje się dopełnieniem obiadowego menu.
Nad stawy wyruszamy pieszo, zabierając część przywiezionych przez Jacka owoców i kilka jabłek. Po obu stronach drogi złoci się dojrzała pszenica. Jestem pewna, że następnego dnia zaczną się żniwa i warkot traktorów zakłóci tę wspaniałą dzisiejszą ciszę – chcę się nią porozkoszować na zapas. Jacek, jak by to wyczuł, nie próbuje zabawiać mnie rozmową. Idziemy więc w zupełnym milczeniu. Jest to jednak, przynajmniej dla mnie, milczenie nie dzielące, a jednoczące. Ja i On – w milczeniu, w ciszy letniego popołudnia, wśród dojrzałego zboża ozdobionego gdzieniegdzie czerwonym makiem, z bezgłośnym lotem jastrzębia nad głowami.
Już niedaleko. Wchodzimy na łąkę. Woda stawu jak zwykle powiela całe bogactwo nadbrzeżnego świata, pływa po niej stadko dzikich kaczek. Stajemy i patrzymy. Nie chcę zakłócać zapatrzenia Jacka. Odczekuję przyzwoitą chwilę, potem zrzucam sukienkę i chlup do wody. Jacek siada na trawie i gapi się na mnie. Nawet nie raczył się rozebrać. Zaczyna mnie to złościć.
– Na co czekasz? Na zaproszenie od kaczek?
Pomaga. Zdejmuje ubranie i zsuwa się w wodę. Staw, jak to staw, przy brzegu od razu głęboki. Najwyraźniej poczuł się niepewnie. Udaję, że tego nie zauważyłam, odwracam się i płynę. Płynie za mną. Ale długo nie wytrzymuje. Na środku stawu obraca się na wznak, musi odpocząć. Obracam się i ja. Niby to obojgu nam zachciało się popatrzeć na niebo.
Tego dnia aniołki nie wietrzą swoich pierzynek, suszą świeżo uprane muślinowe sukienki. Porozwieszały je na jasnym błękicie i czekają, aż wyschną na wietrze. Przy okazji opowiem Jackowi o tych pracowitych aniołkach. Trudzą się tak i trudzą bez przerwy, odkąd miałam jakieś cztery czy pięć lat – całkiem ładny kawałek czasu.
Już wiem, że to pływanie Jacka „na rozkaz” jest dość miernej jakości i nie ma mowy o swobodnych igraszkach w wodzie. Do igraszek pozostaje nam ląd stały. Popływałam jeszcze trochę i wychodzę na brzeg. Jacek najwyraźniej uznał, że skoro ja wyszłam, może i on. Radzi sobie całkiem zgrabnie. Szczęśliwie udaje mi się powstrzymać od uwagi, że pływanie powinien trenować nieco częściej. Natomiast jako czynność neutralną proponuję owocową przegryzkę.
Owoce kiwi po ciągłym jedzeniu własnych jabłek naprawdę mi smakują. Podoba mi się też krajanie ich na zielone plasterki ze słoneczkami ciemnych pesteczek na środku. Właśnie decyduję, że kolejny plasterek włożę do ust Jackowi, aby skłonić go do rewanżu i w ten sposób zapoczątkować nasze naziemne igraszki, gdy rozlega się raźna muzyka dobiegająca, jak łatwo się domyślić, z tranzystora. Do stawu zbliża się grupa miejscowej młodzieży męskiej, zapewne spragniona kąpieli. Nie tylko okazję do igraszek, ale nawet zwyczajny spokój diabli wzięli.
Zresztą igraszki młodych zdecydowanie przewyższają wszystko, na co moglibyśmy sobie, w tym bądź co bądź publicznym miejscu, pozwolić my sami. I to zarówno pod względem wydawanych odgłosów jak i nieprawdopodobnej wręcz ruchliwości. Po chwili obserwacji nabieram pewności, że nie uczyli się pływać „na rozkaz”. Szkoda, że ty tak nie potrafisz – myślę pod adresem Jacka. Przypomina mi się niedawne pływanie z Adasiem. Adaś tak samo jak ja wychował się nad wodą. Zerkam w bok. Jacek gryząc jabłko przypatruje się chłopcom. Ciekawe, o czym myśli. Przy okazji kolejny raz stwierdzam, że jest całkiem ładnie opalony i przyzwoicie umięśniony. Chyba nie stroni od ćwiczeń fizycznych. Możliwe, że też „na rozkaz”? Życie „na rozkaz” – nie bardzo mi się to podoba. Jakaś jego część musi się jednak wymykać spod rozkazów. Może nawet niemała? A już uczucia – z całą pewnością. To mnie zdecydowanie pociesza.
– Jak stadko delfinów – mówię życzliwie.
– Tak, pływają nieco lepiej ode mnie.
Samokrytycyzm, jeśli nie jest przesadny, to cecha pozytywna – znowu dokładam Jackowi punkt.
Nieopodal podpływa do brzegu jeden z chłopców i zaczepiwszy dłońmi o brzeg krzyczy:
– Patrzcie, chłopaki, jaka tu rozplajtana glina! – Nie czekając na naszą reakcję, odpływa nurkując jak szczupak. Towarzyszy mu zbiorowy śmiech pozostałych.
– Być może objawił się nam „duch” Pawła Molendy – zauważam rozbawiona.
Jackowi jednak nie jest do śmiechu. Zwarzyli mu humor na amen.
– Na spokój chyba już nie ma co liczyć – mówi po chwili. – Pójdziemy?
Narzucamy odzienie i ruszamy w drogę powrotną.
– Bardzo tam pięknie. Chętnie bym to namalował. Oczywiście bez tego uroczego stadka delfinów.
Słońce przechylone ku zachodowi świeci nam w plecy i rzucamy na drogę długie, śmieszne cienie. Na ściernisku po lucernie przeciągle muczy uwiązana krowa. Widocznie nadszedł dla niej czas udoju. Idąc snuję plany, jak najmilej spędzić pozostałe godziny. Niepotrzebnie. Jacek dobrego nastroju już nie odzyskuje, chce zaraz jechać.
– Przecież to ty sama kazałaś mi zainteresować się bliżej działalnością Molendy na wybrzeżu. Właśnie wieczorem tam jadę.
A do gdyńskiego pociągu ma jeszcze sporo czasu.
– Jak rozkaz, to rozkaz. Ja tam swój limit trupów na dziś wyczerpałam z samego rana.