23

Nie sposób dłużej się wymigiwać od współpracy z komisarzem Kotem. Przecież morderca czy też mordercy Edzia Kapicy nadal bujają sobie na wolności. Co prawda, fabryczka fałszerzy pieniędzy w Szczecinie została odkryta i wiadomo, że między Edziem a fałszerzami były jakieś powiązania, nie wyjaśniło to jednak wcale sprawy morderstwa.

Pomysł współdziałania Kapicy z braćmi Babulami i otruciem go przez starą Babulową wydaje się nawet dość ciekawy. Wtedy Edzio nadal pozostałby otruty, a nie stuknięty tępym narzędziem w głowę. Natomiast jego ciało znaleziono by gdzieś bliżej zagrody Babulów. Może w lesie? Na zielonym kobiercu z mchu prezentowałoby się nawet dekoracyjnie. Jednak wtedy musiałabym przerobić całą scenę identyfikacji zwłok.

Lepiej chyba podumać nad innym rozwiązaniem.

A gdyby to była ta para zamieszkała w pobliżu miejsca znalezienia zwłok? To może być niezłe. Mąż, dawny szkolny kolega Kapicy, zaprosił Edzia na butelczynę, Edzio pochwalił się plikiem setek, żona miała pod ręką cykutę – bo to chyba ona później dała w sklepie fałszywy banknot, a potem temu zaprzeczyła. Komisarz Kot musiałby sprawdzić, czy któreś z nich, ona lub mąż, nie jeździło do miasta w dniu, kiedy zapłacono w domu towarowym fałszywką. Jakby byli nieco mądrzejsi, pozbyliby się natychmiast fałszywych pieniędzy. Ale chciwość im na to nie pozwoliła. Uznali, że a nuż uda się jeszcze z nich skorzystać. Ukryli łup, jednak w czasie rewizji został odnaleziony.

Nawet to zupełnie sensowne, ale jakieś takie bez polotu.

Jeśli jednak dodać do tego motyw zemsty ze strony owej niewiasty… Dajmy na to, że Edzio kiedyś się do niej zalecał, może nawet legiwali razem na sianie czy na leśnym mchu, a potem brutalnie ją porzucił. Namówiła więc męża na tę zbrodnię albo nawet bez jego wiedzy podała Edziowi truciznę, i mężowi wypadało tylko wynieść zwłoki w pobliskie krzaki. Oczywiście pieniądze wyjęli z Edziowej kieszeni, po co miałyby się zmarnować. A jeszcze żona mogłaby przed mężem zataić, że nalała Kapicy cykuty. Niby to umarł z nieznanego powodu i jeśli nie chcą kłopotów, trzeba się pozbyć ciała.

Tak. To już trochę lepiej.

Moje rozważania przerywa pukanie do drzwi. Sympatyczny młody człowiek pyta:

– Pani Borowska? Przyjechałem założyć pani gniazdko.

Przez moment, mimo iż nie jestem ptakiem, rozważam ofertę założenia gniazdka. Potem błyska mi myśl, że prawdopodobnie chodzi o drugie gniazdko do telefonu, w kuchni.

– Rzeczywiście, zgłaszałam taką potrzebę. Proszę. – Wpuszczam młodzieńca do wnętrza i wyjaśniam w czym rzecz.

– Ma pani drugi aparat, czy będzie pani sobie przełączała? A może dać swój?

Wyjmuję aparat telefoniczny w  kolorze kości słoniowej, kupiony już jakiś czas temu (po cenie promocyjnej), nadający się zarówno do postawienia jak i do powieszenia na ścianie. Chcę, żeby wisiał w kuchni obok mojego siedziska.

Młodzieniec bierze się do pracy, przeciąga przewód pogwizdując przy tym: W kinie w Lublinie kochaj mnie– czym zyskuje sobie moją przychylność na tyle, że proponuję mu coś zimnego do picia. Propozycja zostaje przyjęta. Szykuję mu kubas wody z sokiem. On jednak nie korzysta z poczęstunku, zanim aparat nie działa jak należy. Wtedy dopiero przysiada na krześle i sięga po kubek. Po kilku solidnych łykach wzdycha z ulgą.

– Ale byłem wysuszony!

Przez chwilę prowadzimy rozmowę o byle czym, aż w pewnym momencie ów młody człowiek pyta:

– Lubi pani kryminały? Widziałem sporo na regale.

– Owszem.

– To jak pani chce, mogę opowiedzieć jedną kryminalną historię, prawdziwą.

– Chętnie posłucham.

– Pracuję z takimi dwoma hysiami. Jeden mieszka z matką na piątym piętrze. Kiedyś postanowili dowieść sobie nawzajem, jacy to są odważni. Matka wyszła z domu, a oni wypili dla kurażu po szklaneczce, usiedli obaj na parapecie i przechylali się na zmianę do tyłu, kto wychyli się bardziej. Tak się jakoś stało, że jeden z nich w końcu stracił równowagę i zaczął wypadać na zewnątrz. Drugi zdążył go złapać za nogę i zeskoczyć do mieszkania. Trzymał go mocno i obaj wrzeszczeli. Ktoś z sąsiadów wezwał policję. Mieszkanie było zamknięte, musieli wyważyć drzwi. Jakby ten jeden spadł na dół, to by było na drugiego, że go zepchnął i zamordował. Nie miałby się jak obronić. Nie kryminał?

– Rzeczywiście.

– No to lecę. Dziękuję za picie. – Wstał i już go nie było. Sympatyczny chłopak.

Siadam z powrotem do pracy twórczej. Siadam jednak nie przy komputerze, ale na ławce przed domem. Myśleć mogę i tutaj. Na powietrzu, nie tylko że przyjemniej, mam także zapewniony większy dopływ tlenu do mózgu, co może zaowocować ciekawymi pomysłami. Poza tym o tej porze jest tu trochę miłego półcienia. Mogę też poobserwować, jak Zwierzak poluje na muchy, przysiadające w plamach słońca na ścianie.

Właściwie nie rozważałam jeszcze spraw majątkowych Kapiców. Jeśli Edzio nie żyje, kto odziedziczy gospodarkę? Czy Edzio Kapica miał rodzeństwo? Czy rodzeństwo liczyło na to, że skoro urządził się w mieście, to już na wieś nie wróci? Na przykład miał brata, który napłodził sporą gromadkę dzieciaków i te parę hektarów więcej bardzo by mu się przydało, niekoniecznie żeby je wszystkie obdzielić, ale choćby wychować i wykształcić. Może to nawet nie brat rodzony, a na przykład stryjeczny czy cioteczny. Takiemu mogło być łatwiej pozbyć się Edzia. Chyba to jednak gruba przesada. Kto popełniłby morderstwo dla kilku hektarów? Co innego, gdyby chodziło o wielohektarowy majątek, z przynależnym pałacem, parkiem i lordowskim tytułem. Do niczego to wszystko!

Czy Edzio mógł być dla kogoś zagrożeniem? Kogoś szantażował? Mam! Był świadkiem koronnym w procesie tych fałszerzy pieniędzy. Zaraz, zaraz – jeszcze nie było żadnego procesu, dopiero co ich przyskrzynili. Nie znaczy to jednak, że bez udziału Edwarda Kapicy. Miał z nimi na pieńku i doniósł. Byłby aż taki głupi? To zależy, co to był za pieniek. Może stanowił dla niego właśnie śmiertelne zagrożenie? A tak przynajmniej była jakaś szansa. Jednak wtedy muszę zrezygnować z cykuty. Trochę żal.

Wdycham. Niestety, mimo obfitości tlenu – rewelacji brak.

Słońce już się przetoczyło na zachodnią stronę nieba, pewnie zbliża się osiemnasta. Czas, zgodnie z zaleceniami doktora Michała Tombaka, przygotować dla Hani i siebie jakąś zdrową kolację. Chleb od Wilkoszowej trzeba wykorzystać póki świeży. Do chleba zrobię surówkę wielowarzywną, oczywiście z oliwą z pierwszego tłoczenia. Może dodam dla zdrowia trochę młodych listków mniszka? Taki gorzkawy posmak jest bardzo przyjemny.

Hania przyjeżdża na pożyczonym rowerze.

– Ciocia, jem i jadę na próbę. Szykują występ na dożynki.

– Przecież na dożynki ciebie już tutaj nie będzie.

– Ale nauczę się jakichś ludowych piosenek.

Nie wypada zabraniać młodzieży pielęgnowania tradycji. Wygląda jednak na to, że z bratanicą za wiele się nie narozmawiam, tyle co przy jedzeniu.

Nastawiam dość głośno płytę z tangami i biorę się do zmywania. Mycie tłustych talerzy i sztućców w rytm argentyńskiego tanga uznaję za pomysł rewelacyjny. Właściwie można by go wykorzystać także przy innych czynnościach. Na przykład: obieranie ziemniaków w rytmie tanga, odkurzanie w rytmie tanga, rąbanie drzewa w rytmie tanga… Zresztą pomysł da się rozbudować. Pewne czynności można wykonywać w rytmie walca, fokstrota czy marsza. Należałoby wypróbować w praktyce, co do czego będzie najlepiej pasowało.

Do zmywania jest niewiele. Wkrótce mogę przejść do pracowni, potańczyć. Hani nie ma, nie pomyśli o ciotce, że całkiem zdziwaczała, skoro tańczy sama. Ręce zakładam do tyłu, oczy zamykam dla wytworzenia lepszego nastroju, znam to pomieszczenie na pamięć, na pewno na nic nie wpadnę.

Nie słyszałam, kiedy wszedł. Czuję jednak wyraźnie, że się zbliża. Ogarnia moją talię ramionami, a ja zarzucam mu ręce na szyję i tak tańczymy kolejne tanga. To jedna z tych chwil pięknych, niezapomnianych. Do wnętrza wraz z wieczornym powiewem wdziera się falą zapach maciejki i floksów. Jest tak, jak być miało: ja – on – wieczór – woń kwiatów – melodia i rytm. Jest tak, jak być powinno: lekko, czule przygarnięta, idę prowadzona jego pewną dłonią, póki muzyka nie umilknie.

Stoimy w ciszy i mroku.

– Pocałuj mnie!

Opuszcza ręce.

– Pomyślisz, że jestem dziecinny – mówi. – Przyrzekłem sobie, że najpierw zakończę tę sprawę Molendy. Dopiero wtedy…

Aż do powrotu Hani siedzimy na ławce przed domem i czekamy na spadające gwiazdy. Spada ich tyle, że jeśli spełni się choć połowa wyrażonych przez nas życzeń, w tym domu zamieszkają wkrótce najszczęśliwsi ludzie świata.

Ja — szamanka
zaklinam wiatr.
Przywołuję chmury,
niech spadną letnim deszczem.
Przyklękam nad kałużą
i zmącam odbicia,
rzucając pojedynczo w wodę
korale jarzębiny.
Tak zniekształcony świat
przemieniam w rzeczywisty.
Nakazuję zaistniałym w nim drzewom
rodzić owoce dobrego i złego,
by każdy mógł spożywać
wedle własnej woli.
Nakazuję nowo zaistniałym ptakom,
aby każdego rana, śpiewem,
wyzwalały mego miłego
z więzienia snu.

Ten wiersz, owoc chwili natchnienia, wpisuję do komputera późnym wieczorem, gdy Jacek już odjechał, a Hania poszła spać.