22
Idę amfiladą sal ubrana w białą szatę, krokiem dostojnym, uroczystym. Niosę w dłoni jedną, jedyną różę. Sale są bogato zdobione. Na ścianach obrazy i ciężkie zasłony, na sufitach stiuki i barwne freski, posadzki układane w wyrafinowane wzory. Stąpam po nich niemal z czcią, tak są piękne i nieskazitelne.
Idę w absolutnej ciszy. Samotna. W smugach światła wpadających przez wysokie okna i kładących się miękko pod stopy. Kolory i światło są intensywne, a wielka cisza aż nierzeczywista. W żadnej z sal nie napotykam śladu czyjejkolwiek obecności. Jesteśmy tylko ja i róża – jedyne dwa obiekty w ruchu.
Przemierzam drogę ze świadomością konieczności, choć nie wiem, co bądź kto mnie na jej końcu czeka; tą drogą światła, koloru i ciszy podążam ku przeznaczeniu z odrobiną zaledwie niepokoju w sercu. Oblubienica? Kapłanka?
Staję przed zamkniętymi drzwiami, a te się same przede mną na roścież otwierają na pomieszczenie pełne srebrzystego blasku, gdzie na środku leży dziewczynka w bieli z bezradnie rozrzuconymi rękami – od razu wiem, że martwa – ze sztyletem w sercu, ale krwi na sukience nie widać, pochylam się nad nią i dostrzegam swoją własną dziecięcą twarz. Przyklękam i kładę na swoich piersiach, tuż koło rękojeści sztyletu, różę. Wtedy z sufitu spada na czoło mnie martwej kropla krwi z wyraźnym dźwiękiem, który w tej absolutnej ciszy jest przeraźliwie głośny. I trwa – póki obraz nie zatrze się stopniowo w mojej świadomości.
Zamordowano mnie-dziecko. Kto jest mordercą? Jacek? – moje myśli o nim rzeczywiście nie są dziecinne. Przez chwilę próbuję wrócić do pałacu snu, ale już zatonął w podświadomości. Jeszcze tylko pamiętam tę dziewczynkę ze sztyletem w sercu. Z rozpryśniętą na czole w purpurową gwiazdę kroplą krwi. Dziecko – zamordowane! Myślę, że teraz pozostaje mi być kobietą. Nie mam przeciwko temu nic. Otwieram oczy.
Strzeż tego dnia, On bowiem jest Życiem i istotą Życia.No tak, zamordowano mnie w przeszłości, teraz – mam żyć. Zrywam się i podbiegam do okna. Słońce już zdołało pozamieniać w brylanciki krople rosy. Wciągam głęboko powietrze. Cześć, Jacku! – posyłam w eter pozdrowienie. Na moim płocie zaskrzeczała sroka – czyżby na gości? Niebem sunie biały kudłaty potwór z rozwartą paszczą. Po chwili zaczyna tą paszczą jakby sympatycznie się uśmiechać. Nabieram przekonania, że będzie to kolejny szczęśliwy dzień.
Hania, jak na jej wiek i wakacyjną porę, wstaje wyjątkowo wcześnie. Okazuje się, że po drodze z przystanku PKS zdążyła się umówić na zrywanie jabłek u miejscowego sadownika. Schodząc na śniadanie przynosi mi prezent.
– Zapomniałam ci wczoraj oddać. To od taty. Powiedział, że na pewno ci się będzie podobała. Na obiad to chyba nie przyjdę. Pewnie dadzą tam coś do jedzenia.
Kiedy wyszła, nastawiam otrzymaną płytę. To są tanga. Ale w jakim wykonaniu! Niewątpliwie grają autentyczne południowoamerykańskie zespoły. Melodie, brzmienia są absolutnie oryginalne, nie mają nic wspólnego z „doskonałością” zespołów europejskich. Przetańczam prawie całą płytę, a nie jest tego mało. Co sobie tańcząc wyobrażam, nietrudno zgadnąć. W każdym razie nie tańczę zupełnie sama.
Uczucie wdzięczności za przywieziony prezent każe mi się zastanowić, czym będę karmiła moją przemiłą bratanicę. Skoro dziecię ciężko zarobkuje, powinnam uzbierać dla niej na kolację trochę grzybów – te, jak się przekonywałam przy każdym przyjeździe kogoś z rodziny, stanowią prawdziwą atrakcję. Wracając wstąpię po jajka – rosnącą młodzież trzeba przecież odżywiać nieco intensywniej niźli samą siebie. Nie jest to plan specjalnie oryginalny, dostosowany jednak do potrzeby chwili bieżącej. Pozostaje wprowadzić go w czyn.
Pola między moim domem a lasem już skoszono. Zdążyły się na nich rozpanoszyć rozmaite zioła i chwasty uprzednio zagłuszane przez zboża. Pewnie wkrótce zaczną się podorywki. Idę miedzą wprost do miejsca, gdzie kiedyś zastałam malującego Jacka. Tym razem, niestety, go tam nie ma. Rosną za to na samym brzegu lasu dorodne kanie, nie wątpię, że czekały na mnie, wkładam je ostrożnie do koszyka. Wkrótce mój zbiór wzbogacają zielone i fioletowe surojadki, którymi miejscowi gardzą, więc nawet o tak późnej porze mogę ich sporo uzbierać. Będzie co usmażyć.
Wychodzę z lasu i przysiadam, żeby przez chwilę porozkoszować się widokiem. Jak piękne są takie płaskie, rozległe przestrzenie! Nic dziwnego, że i Jacek docenił urok tego krajobrazu. Patrzę i uśmiecham się, uśmiecham… Właściwie piękna nie daje się opisać. Można je co najwyżej dostrzec i przeżyć. Bo niechby ktoś chciał opisać choćby tylko drzewo albo tylko kolor nieba. W wyobraźni czytelnika będzie to już zupełnie inne drzewo i wcale nie identyczny kolor nieba. I w każdym te obiekty wzbudzą inne emocje, inne wspomnienia. Choć w zasadzie o to przecież chodzi, żeby to opisane niebo stało się tysiącem różnych nieb i żeby ich ilość rozmnażała się wraz z ilością czytelników. Żeby to jedno drzewo stało się tysiącem drzew. Jeden komisarz Kot tysiącem komisarzy Kotów, tyle że wszyscy oni będą mieli piegi, choć każdy trochę inne – to duże, złotawe, rozsiane po całej twarzy; to drobne, ciemniejsze, tylko obok nosa – każdy je sobie wymyśli, jakie chce. I tak, podając go jako przykład, umieszczam komisarza Kota wśród obiektów pięknych, w miejscu które powinno przypaść Jackowi, a które waham się mu przeznaczyć – zachowuję trochę rezerwy, żeby nie zapeszyć, żeby się udało. Trochę ostrożności nigdy nie zawadzi.
Zabieram swoje uśmiechanie, wstaję i wychodzę na drogę do kolonii. Droga utarta na pył kołami wozów i nogami przechodzących układa się jak miękki dywan, sieje tym pyłem na przydrożne zioła – przytulię wrotycz, piołun, macierzankę – otula je nim przed spiekotą, póki znowu nie spadnie deszcz.
W obejściu Pardosów nikogo. U Kawków w sadzie Marysia rozwiesza białe prześcieradła, całkiem jak Różyczka Kuciukówna. Jednak komisarz Kot nie przekradnie się do niej z mojej powieściowej rzeczywistości, a Jacka w podobnej roli nie mam ochoty przy Marysi widzieć.
Wilkoszowa wita mnie radośnie.
– Musi pani wyczuła, że upiekłam wczoraj chleb.
– I chleb się przyda, i jajek mi potrzeba, bo przyjechała bratanica, no i potrzebuję trochę mleka dla kota. Dostałam wczoraj małego kociaka.
– A ta bratanica duża? Bo Darka to znam.
– Piętnaście lat. Akurat na dobry apetyt.
– O co prawda, to prawda. Piętnaście lat to można konia z kopytami zjeść. Widzę, że i grzybów pani uzbierała. Tylko co to za takie grzyby. Szkoda się było schylać.
– Usmażę i będą do chleba.
– Chyba że tak. To ile tych jajków pani dać?
– Wezmę ze dwadzieścia. – Bo pomyślałam, że jutro czy pojutrze może przyjechać Jacek.
Poszła i po chwili przynosi produkty. Reguluję należność.
– Ładna dziewczyna z tej Marysi Kawków.
– A no ładna, one wszystkie ładne – potwierdza z wyraźną niechęcią.
Czyżby Marysia czymś się jej naraziła? Jak się tak żyje przez płot, to nietrudno.
– We wrześniu pewnie wróci do szkoły.
– Już nie wróci. Skończyła swoje nauki. Potrzebne jej to było jak dziura w moście – mówi Wilkoszowa z przekąsem.
Nie będę się wtrącała do sąsiedzkich niesnasek.
Wracam do domu i po drodze wysnuwam w dalszym ciągu nitkę myśli z kłębka, z którego zaczęłam wysnuwać ją siedząc pod lasem. Tak więc nie tylko komisarz w zależności od liczby czytelników rozmnoży się na wielu komisarzy, rozmnożą się także zamordowany i morderca. Czuję się tym nieco zakłopotana. Nie jest bowiem moim zamiarem mnożenie ofiar i morderców. Pociesza mnie myśl, że przecież każdy z czytelników będzie obcował tylko z jednym z nich, nie odczuje więc nadmiaru. Pomnoży się także okolica, w której popełniono morderstwo. Każdy utworzy swoją z okolic kiedyś wcześniej widzianych i mogą być one takie różne, że jedna do drugiej zupełnie niepodobna. A choćby nawet tylko śliwki w sadzie Kuciuków, które tak smakowały komisarzowi Kotowi. Napisałam, że były dojrzałe i pyszne, ale jakie to były śliwki? Każdy wyobrazi sobie inne – jeden uleny, drugi althany, trzeci węgierki (choć na węgierki było jeszcze trochę za wcześnie) – będzie to zależało od tego, jakie śliwki sam najbardziej lubi.
No cóż, nie są to myśli nader odkrywcze, ale przy takiej aurze…
Znaleźć się w cieniu jabłonki na leżaku, a jeszcze ze szklanką czegoś zimnego do picia w ręce – prawdziwa rozkosz. Skoro Hania na obiad nie przyjdzie, nie muszę brać się do gotowania. Zwierzakowi wystarczy na razie samo mleko, mnie garnuszek zsiadłego oraz kilka włoskich orzechów (doktor Michał Tombak powinien tym być wręcz zachwycony).
Niebo jest bardzo niebieskie. Aniołki rozciągnęły na nim kilka długich, delikatnych welonów. Zresztą może to nie welony, a chodniki dla świętych, którzy właśnie mają ochotę pospacerować, popatrzyć z góry, co tam na ziemi. Oj, nie wiem, czy będą zadowoleni z tego, co zobaczą – nas, ziemian tonących w morzu nieprawości, zatwardziałych grzeszników. I niemal w każdej minucie jakieś morderstwo.
Tą drogą moja myśl wraca do pierwszego morderstwa, z którym miałam do czynienia w życiu.
Było to tuż po tym, jak aniołki zaczęły dla mnie pracować. Ja pięcioletnia spędzałam lato na wsi i właśnie wtedy kuna wydusiła pewnej nocy wszystkie babcine kury. Stałam w drzwiach kurnika i patrzyłam na scenę po morderstwie, na leżące pokrwawione ptaki – tuż przy progu ukochana jarzębatka babci z rozpostartymi skrzydłami. W tym nieszczęściu nikt nie pomyślał, żeby mnie odgonić. Obejrzałam więc i przeżyłam całą scenę dokładnie, razem z rozpaczą babci, z jej wielkim płaczem i podnoszeniem martwych kur trzęsącymi się rękami, jakby chciała sprawdzić, czy przypadkiem któraś nie ożyje. One jednak już były sztywne. Potem dziadek wykopał głęboki dół za stodołą, kury zostały „pochowane”. Położyłam im na „grobie” bukiecik kwiatów i kilkanaście kolorowych szkiełek i kamyków.
Dwa lata później widziałam, jak pies sąsiadów rozszarpał kociaka. Przeraźliwe miauczenie zwierzątka jeszcze długo po tym wydarzeniu dźwięczało mi w uszach. Wielokrotnie budziłam się, słysząc jego śmiertelny krzyk.
Następne morderstwo – to już był człowiek. Pijany kierowca zamordował idącą poboczem kobietę. Leżała rozpostarta na asfalcie w kałuży krwi i martwymi oczami wpatrywała się w przepływające nad nią strzępy ciemnych chmur. Tak ją zapamiętałam. Tak zapamiętałam ten pełen wiatru jesienny dzień.
A wcześniej te wszystkie zabijane w mojej obecności muchy i komary. Myszy i krety mordowane przez kotkę i przynoszone pod próg, żeby się pochwalić. Szerszenie wytrute przez dziadka, bo zbudowały sobie gniazdo pod okapem domu. Gąsienice bielinka niszczone, bo za bardzo smakowała im kapusta. Ubój świni u sąsiadów, którzy właśnie wydawali za mąż córkę. Ryby na wigilię…
Od małego człowiek przyzwyczaja się do morderstw – do śmierci cudzej. Do własnej nieco trudniej się przyzwyczaić.
Poza tym rzeki, morza, oceany informacji o mordach popełnianych we wszystkich zakątkach świata, którymi codziennie raczą nas media. A na dodatek fikcyjne morderstwa w książkach, filmach, grach komputerowych – jakby morderstwo było solą do mdłej potrawy, jaką jest życie. W plastyce tego nieco mniej, choć też nie brakuje. Tyko muzyka jest od morderstw wolna – nie potrafię jednak tworzyć muzyki.
Tkwię w świecie skazanym na morderstwa. I wszystko, co mogę – to postanowić: nie zamorduję. I postanowienia dotrzymać.