25

Siedzę na leżaku pod jabłonką, zajadam śliwki, które właśnie dojrzały, i dumam nad niewesołym losem komisarza Kota. Utknął z tym swoim śledztwem i nic nie wskazuje, że szczęśliwie ruszy dalej. Obok mnie leży na kocu Hania, też zajada śliwki.

– Jeszcze tylko trzy dni – wzdycha. – Szkoda, że nie będzie mnie na dożynkach. Wystąpiłabym razem ze wszystkimi.

– Nauczyłaś się przynajmniej jakichś ładnych piosenek?

– Oczywiście. I to takich, których nigdy wcześniej nawet nie słyszałam. Na przykład: Kamień na kamieniu, na kamieniu kamień…albo: Oj leciały żurawie. Spadły, siadły na trawie…Obie strasznie smutne i piękne.

– Chyba bardzo nie strasznie.

– Właściwie to i strasznie. Jedna o rozstaniu kochanków, druga o złej macosze, która kazała oddać dzieci na służbę do obcych.

No tak, dziewczęta w wieku Hani zawsze się lubowały w takich „strasznych” i smutnych utworach. W zasadzie zaczyna się to od baśni. Ileż tam smutnego sieroctwa tudzież rozstań kochanków! Jednak w baśniach bywają także królewicze, którzy ratują sierotki, natomiast smutki rozstania kończą się często weselem i połową królestwa. A w życiu?… Czy nadaję się na sierotkę, a Jacek na królewicza? I skąd wziąć połowę królestwa? Mogę co najwyżej być zaklętą kasztelanką, zaś Jacek ratującym mnie rycerzem, wtedy za namiastkę kasztelanii wystarczyłby mój dom. Przecież nie wszystkie kasztelanie bywały okazałe.

Jak tak dalej pójdzie, zamiast kryminałów zacznę pisywać książki dla dzieci.

– Tata powiedział, że majka to taki chrząszcz.

– Możliwe – odpowiadam leniwie.

– To nawet nie wiesz? Masz encyklopedię? Zaraz sprawdzimy, co to za stworzenie.

Po chwili Hania wraca z encyklopedią, krztusząc się ze śmiechu.

– Posłuchaj: „majka lekarska, kantaryda – chrząszcz metalicznie zielony, zwany też hiszpańską muchą”. Ha, ha, ha! Jesteś hiszpańską muchą! A w dawnych czasach wyrabiali z ciebie lubczyki! Żerujesz głównie na jesionie. Ha, ha, ha! Wydzielasz kantarydynę, która powoduje u ludzi podrażnienie skóry!

Informacje rzeczywiście są interesujące. Jak to nigdy nie wiadomo, czym się naprawdę jest. „Chrząszcz metalicznie zielony” – podoba mi się to. Skoro można ze mnie robić lubczyk to znaczy, że jest we mnie odpowiedni składnik – podoba mi się to. Żerowanie na jesionie – podoba mi się mniej, wolę śliwki. Hiszpańska mucha – hmmm. No i na dodatek rusałka – to bardzo mi się podoba. Jackowi chyba też.

Hania się wyśmiała, poszła odnieść encyklopedię. Za chwilę ma się udać na dożynkową próbę. Zostanę sama. No, niezupełnie. Jednak w towarzystwie bezrobotnego komisarza Kota, który spogląda na mnie spod swoich długich złocistych rzęs z wyraźnym wyrzutem. Już wiem! Poczęstuję go śliwkami. Może nie będą mu smakowały aż tak, jak te z sadu panny Róży, ale zawsze.

– Ciocia, już idę! – woła Hania wychylając się przez okno. Chyba późno wrócę, bo o dziewiątej ma być w telewizji jakiś szałowy film.

– Weź śliwek na drogę – małpuję Różyczkę Kuciukównę.

– To jest myśl! Wezmę do reklamówki i poczęstuję dziewczyny.

Mogę się oddać marzeniom. A więc Jacek łowi ryby? Zapewne wkrótce złowi tę „rybę”, na której nam obojgu ostatnio tak zależy. To będzie taka nasza złota rybka. Święty Jacek nie jest jednak patronem rybaków ani policjantów – to patron rolników. Pamiętam taki obraz. Święty klęczy w świeżo zaoranej bruździe, z rękami złożonymi w modlitwie, wpatrzony w postać Matki Bożej, która mu się właśnie objawiła w kręgu niebiańskiego światła, i dwa woły zaprzęgnięte do pługa, także w pokornym przyklęku na przednie kolana. Namalował to pewien znany mi twórca ludowy. „O, święty Jacku z pierogami!” – skąd się wzięło takie powiedzenie? Nie byłoby źle, gdyby i Jacek Kurczyk doznał jak najszybciej „objawienia”. Wzdycham. Komisarz Kot, zupełnie już zrezygnowany, wskakuje przez okno do pracowni. Pewnie zamierza się położyć na drzemkę w komputerze. Na drogę zabiera kilka śliwek. Smacznego, komisarzu!

Lenistwo, w umiarkowanych ilościach, jest rzeczą piękną, ktoś w pełni doceniający jego uroki wynalazł leżak. Półleżę więc sobie leniwie i wsłuchuję się w jazgot wróbli rojących się na krzewach czarnego bzu. O co się tak kłócą? A może plotkują albo cieszą się z obfitości jedzenia? Żadne inne ptaki nie potrafią robić takiego harmideru. Harmider ów zostaje jednak po chwili zagłuszony przez warkot motocykla. Ciągnąc za sobą chmurkę lessowego pyłu podjeżdża pod moją furtkę podinspektor Kurczyk.

– Witaj, gwiazdo wydziału kryminalnego! – Wychodzę mu na spotkanie. – Już wyśledziłam, dlaczego boisz się mnie dotykać. Przez kantarydynę.

– Nie uważam się za gwiazdę. Jeżeli już, to za jedną z gwiazdek w gwiazdozbiorze. Oświeć mnie jednak, co to jest kantarydyna.

– Chodź. – Prowadzę go do pracowni i podtykam pod nos encyklopedię otworzoną na odpowiedniej stronie. – Oświeć się sam.

– Coś takiego! Nie miałem o tym pojęcia. Ale teraz już wiem, skąd u ciebie takie zielone oczyska. Jeśli zaś chodzi o kantarydynę to, przynajmniej ta twoja, działa nie tylko na skórę, lecz i na układ krwionośny, głównie na serce.

– Zręcznie wybrnąłeś. Dostaniesz za to śliwek.

– Śliwki śliwkami, licz się jednak z tym, że spodziewam się zjeść z tobą pożegnalną kolację, bo wieczorem jadę do Gdańska. Mimo rozlicznych starań, nie znalazłem Atki tutaj. Spróbuję wrócić na miejsce, gdzie uprzednio natknąłem się na jej ślad.

– No tak, może jej wcale nie być tutaj, tylko tam.

– Sprawdziłem w okolicznych szkołach odpowiednie roczniki, nic to nie dało. Oczywiście jest kilka dziewcząt o imionach, których zdrobnienie może brzmieć Atka, ale żadna nie jest tą poszukiwaną. Ci nauczyciele, którzy się od tamtej pory nie pozmieniali, też nie pamiętają żadnej Atki.

– A właściwie, to do czego ci ta Atka potrzebna?

– Molenda ostatnio spotykał się tam, na wybrzeżu, z jakąś Atką, swoją dawną znajomą. Jest możliwe, że jeśli się spotykali, zwierzył się jej ze swoich kłopotów. Że powiedział jej coś, co mogłoby ukierunkować nasze podejrzenia. Nie wiemy jednak, jak dawna była ta znajomość. Czy dziewczyna pochodziła stąd z jego rodzinnych stron, czy może była to koleżanka ze szkoły średniej z Lublina, albo znajoma z jeszcze póżniejszego okresu. Mężczyzna, z którym Molenda ostatnio mieszkał, niewiele o niej wie, nigdy jej nie widział. Wydaje mu się, że chyba się tam uczyła. Teraz wakacje, może być tutaj. Molenda mógł przyjechać właśnie do niej?

– To możliwe. A tutaj jakiś rywal zechciał się go pozbyć.

Jemy śliwki, to znaczy Jacek je śliwki, bo ja już mam dość, i myślimy, jak to mogło być. Niewiele możemy wymyślić. Przydałoby się jeszcze trochę informacji. Właśnie po te trochę informacji Jacek dzisiaj pojedzie.

– Długo cię nie będzie?

– Tego się nie da przewidzieć. Będę szukał, aż coś znajdę.

Niebem leci odrzutowiec, ciągnąc za sobą białą smugę. Po prawej stronie obłok zupełnie podobny do tego, na kórym jechałam ze świętym Antonim Padewskim.

– Śniłeś mi się ostatnio, jako wędkarz. Jestem przekonana, że wkrótce coś złowisz.

– Mam nadzieję, że tak.

Z uniesionym w górę ogonem nadchodzi Zwierzak, bezczelnie wskakuje mi na kolana.

– Pięknie razem wyglądacie, jak siostra i brat. – Jacek się uśmiecha.

– Chyba jak siostra i siostra.

– Rzeczywiście. Ale to twoja wina, że mi się myli. Nie trzeba było jej nazywać męskim imieniem.

– Co się stało, to się nie odstanie.

– Akurat zamiana imienia jest możliwa. Nawet prawo ma do tego stosunek pozytywny.

– Za to ja do zmiany imion mam stosunek negatywny. Będzie Zwierzakiem i już. A ty mi lepiej wyjaśnij, jak to się stało, że zaledwie pół godziny po telefonie dotarłeś z Lublina na miejsce zbrodni i objawiłeś się mym zdumionym oczom.

– Po prostu, w momencie kiedy informacja dotarła do komendy powiatowej, akurat tam byłem. Dałem znać do Lublina i polecono mi, żebym dołączył do ekipy. Przyjechałem na miejsce, a tu za płotem stoi sobie, dobrze mi wcześniej znana z Leśmianowskiej klechdy, Majka. Nie wierzyłem własnym oczom.

– Nie pleć, nie pleć. Dobrze widziałam, że w moim kierunku nawet nie spojrzałeś.

– Spojrzałem, zanim wysiadłem z samochodu. Potem bałem się patrzyć, bo mogło by się okazać, że zniknęłaś. Z rusałkami to nigdy nic nie wiadomo.

– Pamiętam, paliłeś wtedy papierosa. Potem już nigdy nie widziałam, żebyś palił.

– Bo ja nie palę. Wtedy poczęstował mnie kierowca. Nie chciałem odmawiać, niżsi rangą bywają na takie odmowy uwrażliwieni.

– Popatrz, całe życie to szereg zbiegów okoliczności. Tak łatwo mogliśmy się wcale nie spotkać.

– To niby skąd się wzięło przysłowie: „Co komu przeznaczone, to go nie minie”? Musieliśmy się spotkać, to oczywiste.

Gdyby nie to głupie przyrzeczenie Jacka, dałoby się czas spędzić nieco milej niźli na takiej banalnej rozmowie. Chyba lepiej potańczyć. W tańcu chciał nie chciał będzie musiał otoczyć mnie swym męskim ramieniem.

– Zatańczymy pożegnalne tango i weźmiemy się za robienie kolacji, zgoda?

– Zatańczymy co najmniej trzy pożegnalne tanga.

No proszę, jeszcze nie nabył żadnych praw, a już mi rozkazuje. Nastawiam płytę.

Jacek! Jacek! Czy ty wiesz, jak mi dobrze w twoich ramionach?

Czy rozumiesz, że jeszcze nigdy, z nikim, nie było aż tak?

Chcę być bliżej i bliżej, chcę cię wchłonąć, utożsamić się z Tobą, być Tobą.

Już cię nie opuszczę! Nigdy! Zawsze! Z Tobą – z Tobą – z Tobą!

To jest tango. Melodia, rytm, które jak w gitarze szarpią w człowieku struny.

Chce mi się płakać. Nie powinieneś odjeżdżać. Nie wolno Ci! Nie wolno! Nie możesz mnie zostawiać.

Proszę Cię – proszę – proszę. O co ja Ciebie proszę?

Będę z Tobą przez cały czas. W pociągu z Tobą. W Gdańsku z Tobą. Pomogę ci znaleźć Atkę, przyrzekam. Musi się udać. Uda się na pewno.

Jacek! – Jacek! – Jacek! Przygarnij mnie.

Chociaż tyle – mocniej mnie przygarnij.

Zostawiam go nagle i z oczami pełnymi łez wypadam do kuchni. Nie będę więcej tańczyła, bo całkiem się rozkleję. Po chwili Jacek przychodzi.

– Ładnie to tak, zostawiać partnera w połowie tańca?

– Nieładnie. Nawet całkiem brzydko. Przepraszam. Zrewanżuję się kolacją.

– Mógłby to być barszcz? Kiedyś jadłem u ciebie taki pyszny barszcz.

– Taki to on być nie może, bo nie namoczyłam soczewicy. Soczewicę będą musiały zastąpić pospolite ziemniaki. I to obrane przez ciebie.

Szykujemy „pożegnalną kolację” razem, zupełnie jak byśmy już byli małżeństwem. Pogadujemy, żartujemy, a przecież oboje pamiętamy o rychłym rozstaniu, unosi się nad nami obłoczek melancholii. Wreszcie zabieramy się do posiłku. Po jedzeniu przysiadamy na ławce przed domem. Wsuwam dłoń w dłoń Jacka – chyba nie sprzeciwia się to jego przyrzeczeniu? W każdym razie Jacek ręki nie cofa, zatula lekko moją dłoń.

– Nie bardzo mi się chce wyjeżdżać. A przecież wiem, że to nie ostatni raz. Że tych wyjazdów będzie o wiele, wiele więcej.

– Zaczekam! Zawsze będę czekała. A teraz już jedź. Nie chcę, żebyś jechał po ciemku.

– Tak, już pora.

Odjeżdża. Wszędzie, gdzie niedawno był, czuję puste miejsca. Dziwi mnie to, bo przecież bywa tu zaledwie od czasu do czasu. Znowu nastawiam sobie tanga. Wytrzymuję tak prawie godzinę. Jacek zapewne już dotarł do mieszkania. Wkrótce zabierze bagaż i wyruszy na dworzec. Jeśli zaraz wyjadę, zdążę go tam dopaść. Zostawiam dla Hani kartkę, chwytam kluczyki od samochodu i wybiegam przed dom.

Jestem na dworcu kolejowym na dwadzieścia minut przed odjazdem pociągu. Jacka dostrzegam prawie natychmiast, właśnie kupuje w kiosku „Politykę”. Nie okazuje na mój widok zdziwienia, bierze mnie za rękę i wychodzimy na peron.

– Pani da pięćdziesiąt groszy na mleko dla dziecka. – Młoda Cyganka pojawia się nie wiadomo skąd.

Wyjmuję pięćdziesiąt groszy.

– Dobry z pani człowiek. W oczach ty masz wesołość, ale serce niezaspokojone. Daj rękę, powróżę.

Dla pisarza to gratka, podaję jej dłoń. Cyganka z wielką uwagą oraz powagą śledzi moje linie papilarne.

– O, długie życie panią czeka, długie i ciekawe. A przy pani ciemny mężczyzna. Pani położy pięć złotych, otworzy przyszłość.

Jacek najwyraźniej chce interweniować. Powstrzymuję go ruchem dłoni i wyjmuję monetę.

– Najpierw wielki smutek, po smutku wesele. Sława panią czeka i podróż zagraniczna. Dzieciaczków urodzi się dwoje. Choroby panią będą omijać, a pieniądzy nie zabraknie. Będzie pani miała urzędową sprawę, kłopoty, ale wszystko dobrze się skończy.

Obraca moją dłoń, pięciozłotówka wpada do jej ręki i ginie w obszernej kieszeni spódnicy.

– Teraz proszę powróżyć temu panu. – Podaję jej dłoń Jacka i kładę na niej kolejne pięć złotych. Jacek widocznie się zorientował, że moje działania są celowe, więc na razie nie protestuje.

Cyganka wpatruje się w podaną dłoń i potrząsa głową. Nagle wyraźnie wzburzona mówi:

– A idźże ty, idź. Zabierz te swoje pieniądze i idź.

Odtrąca energicznie dłoń Jacka i szybko odchodzi w kierunku Cygana, dającego jej jakieś dziwne znaki. Wcześniej wcaleśmy go nie zauważyli.

– Już po wróżbie. – Jacek udaje rozczarowanie. – Wezwał ją pan i władca. Zwracam ci niewykorzystane pieniądze.

– Raczej wyczuła w tobie policjanta – śmieję się rozbawiona. – Zauważyłeś, że ta moja wróżba była absolutnie uniwersalna. Mogła ją przekazać niemal każdemu. Byłam naprawdę ciekawa, co nowego wymyśli wróżąc tobie. Niestety, widocznie zbrakło jej inwencji, więc się zmyła. Tylko ta zagraniczna podróż nie bardzo się jej udała. Nie mam zamiaru nigdzie podróżować.

– Nie wiadomo – stwierdza żartobliwie. – Moja siostra mieszka w Szwecji.

– A, to zmienia postać rzeczy – wpadam w jego ton. I dodaję: – Jednak spostrzegawczości nie można jej odmówić. Ciemnego mężczyznę obok mnie wypatrzyła natychmiast.

Do odjazdu pociągu zostało kilka minut, czas wsiadać. Unoszę się na palce i zarzucam Jackowi na szyję ramiona. Ja tam niczego nikomu nie przyrzekałam. Dotykam lekko ustami jego ust.