26

Wspinamy się po schodach. Dwóch mundurowych, za nimi komisarz Kot i ja, za nami jeszcze dwóch – wszyscy zaopatrzeni w automatyczną broń. Naszym zadaniem jest likwidacja rozdzielni heroiny, która podobno jest zlokalizowana na strychu tego domu. Stare drewniane schody przeraźliwie skrzypią, staramy się więc iść lekko jak tancerki z baletu klasycznego. Za oknami klatki schodowej świeci ostro słońce i gruchają siadające na parapetach gołębie. Ze ścian złuszcza się farba w nieprzyjemnym stalowoszarym kolorze.

Dochodzimy do solidnie wyglądających, obitych blachą drzwi, pukamy w odpowiedni sposób, drzwi się uchylają i wtedy błyskawicznie wdzieramy się do wnętrza, gdzie przy długich stołach siedzą kobiety, zajęte odważaniem narkotyku.

– Policja! – krzyczy komisarz Kot. – Ręce do góry! Nie ruszać się!

Kobiety posłusznie unoszą ręce. Niestety, z zaplecza wypada jakiś napalony gangster i zaczyna do nas strzelać. Nasi też nie próżnują. Jedna z kul przeszywa mi serce. Stoję i patrzę, jak z dziury po kuli tryska fontanna krwi. Dziwię się, że jest jej aż tyle i jest aż taka czerwona. Zupełnie jak farba w filmowym morderstwie. Ah, więc to film? Rozglądam się, kamery ani ekipy filmowej nigdzie nie widać. Na wszelki jednak wypadek „padam nieżywa”.

Za oknem rzeczywiście świeci ostro słońce. Wyraźnie zaspałam. Biedny komisarz Kot nie mógł się doczekać roboty, więc postanowił wedrzeć się do moich marzeń sennych – cóż to za pracowite stworzenie! Tylko dlaczego naraził mnie na takie straszne niebezpieczeństwo? Ładnie to tak? Chyba przestanę go lubić.

Na szczęście, Hania jeszcze nie wstała, wobec czego nie zdążyłam się przed nią skompromitować śpiochostwem. A to już ostatni dzień jej pobytu, powinna wywieźć o ciotce jak najlepsze wspomnienia. Zaczynam się zastanawiać, jak umilić jej tę resztkę czasu. Zupełnie niepotrzebnie, bo okazuje się, że zaraz po śniadaniu jedzie z Sylwią i jej bratem zwozić siano – ciekawe, w jakim wieku jest ten brat? I tak Hanię najprawdopodobniej zobaczę dopiero przed wieczorem. Jednak nie protestuję. Niechże jeszcze użyje świeżego powietrza i kontaktu z przyrodą. Ja natomiast podjadę do leśnictwa załatwić drzewo na zimę. Obiecałam przecież Jackowi, że będzie miał co rąbać.

Na ostatni wieczorny posiłek podaję wymyśloną przez siebie potrawę, która jednak bardzo smakuje nam obu. Sporo drobno pokrajanych jarzyn gotuje się z solą i bazylią przez około piętnaście minut w nie za dużej ilości wody, a następnie zestawia z ognia, wsypuje po trzy, cztery czubate łyżki płatków owsianych na osobę, miesza i odstawia na kolejne dziesięć minut. Do tego dodaje się oliwę albo masło, dużo natki pietruszki albo koperku i już można jeść. Pyszne! Taki surowy owies to samo zdrowie, bo niby z czego konie mają taką siłę? Koni coraz mniej, ktoś więc powinien wykorzystać tę smaczną i zdrową roślinę. Poza tym jestem pewna, że u Sylwii taką potrawą Hani nie częstowano. Nie zapowiada się też, że będzie ją jadła w rodzinnym domu. Chyba że przyrządzi ją sobie sama, co też jej gorąco polecam.

– Zdrowe, smaczne i od tego na pewno nie utyjesz.

– A wiesz, ciocia, od czasu do czasu coś takiego na pewno sobie ugotuję. Może nawet rozpowszechnię tę potrawę wśród koleżanek dbających o właściwe odżywianie. Mam kilka takich, wegetarianki.

– Zabierzesz, Haniu, prezent dla rodziców.

– O nie! Absolutnie nic nie będę woziła.

– To tylko suszone grzyby.

– Niech będzie – zgadza się łaskawie i zaraz idzie na górę po plecak. Za chwilę trzeba będzie wyruszyć.

Kiedy już jedziemy, Hania mówi:

– Ciocia, na odjezdne ty też dostaniesz ode mnie prezent. Zgadnij co.

– Prezent? – Wyobraźnia zdecydowanie odmawia mi współdziałania. – Nie zgadnę. Ulituj się nad ciotką.

– Atka to Marysia Kawkówna, sąsiadka Wilkoszowej.

– Cóż ty pleciesz? Jak Marysia może być Atką?

– No, mówię ci, że tak jest. Wyszłyśmy wczoraj z próby, a tu idzie jakaś dziewczyna. A Sylwia woła: „Cześć, Atka! Dlaczego nie przychodzisz na próby?” To ona mówi, że daleko i  po całym dniu roboty już jej się nie chce. Poszła. Pytam Sylwii, co to za Atka. A Sylwia na to, że to Marysia Kawków spod lasu. „To dlaczego Atka?” – pytam. „Bo jak chodziłyśmy do szkoły – mówi ona – to jej się okropnie nie podobało imię Maria i chciała być Beatą. Zaczęłyśmy na nią w klasie mówić Beatka, później Atka, nauczyciele mówili Marysia, a my Atka i tak zostało”.

Tak, to możliwe. Dziewczyny często wymyślają dla siebie jakieś imiona i używają ich w kręgach koleżeńskich. No i proszę, Jacek szuka Atki w Gdańsku, a Atka siedzi spokojnie w domu pod lasem. Później sobie przypominam, że to właśnie koło płotu Kawków znalazłam ów list szantażysty. Jeśli stary Kawka ma też na imię Paweł, Molenda mógł go z jakiegoś powodu szantażować, aż doczekał się „godziwej zapłaty”. W każdym razie Jacek na pewno się ze znalezienia Atki ucieszy.

– Haniu, to naprawdę cenny prezent. Niewykluczone, że dzięki niemu odkryją zabójcę Molendy.

– Ha! Widzisz, jaką masz wspaniałą bratanicę? Koniecznie mi napisz, czy to coś pomogło.

– Napiszę na pewno. Dziękuję ci!

Jadę i wyobrażam sobie, jak jutro zadzwonię do komendy i przekażę wiadomość dla podinspektora Kurczyka. A może zaczekać jeszcze kilka dni? Niech się trochę pomęczy, niech poszuka. Jeśli znajdzie Atkę bez mojej pomocy, będzie z siebie dumny, a jeżeli ja podam mu ją jak na półmisku, będzie mu przykro, że nie miał okazji zademonstrować swojego śledczego talentu. Zaczekam trzy, cztery, a jeszcze lepiej pięć dni, to będzie akurat. Poza tym istnieje możliwość, że Marysia to wcale nie ta Atka, o którą chodzi. Może w Gdańsku znajdzie inną? Lepiej niech sprawdzi tamten trop, żeby nie musiał po jakimś czasie znowu wyjeżdżać.

Nagle uwierzyłam, że to już będzie finał. Zaczyna się we mnie rozrastać złota kulka radości. Kiedy dojeżdżamy na stację, jest już rozmiarów małego słonka. Czuję, jak promienieje mi na twarz.

– Widzę, ciocia, jesteś szczerze uradowana, że już sobie jadę – zauważa Hania, kiedy stoimy w kolejce po bilet.

– Jestem uradowana, bo znalazłaś Atkę. Zapewniam cię, Haniu, byłaś najmniej absorbującą osobą spośród gości, którzy mnie tego lata odwiedzili. Już dziś zapraszam cię na następne wakacje.

– Za rok to pewnie prysnę gdzieś za granicę. Ale za zaproszenie i miłe słowo dziękuję. Nawiasem mówiąc, Atki nie znajdowałam. Sama się napatoczyła.

– Przemawia przez ciebie nadmiar skromności. Nawet jeśli się napatoczyła, trzeba to było zauważyć. Nie musiałaś też dociekać, dlaczego Marysia jest Atką.

– Chyba każdy jest trochę ciekawy, nie?

– Chyba tak.

Pociąg Hani już podstawiony, zajmuje sobie miejsce przy oknie i każe mi jechać. Po tych kilku godzinach w moim towarzystwie wyraźnie jest spragniona samodzielności. Zresztą w przedziale siedzi już jakiś młodzian w okularach. Na supermena nie wygląda, raczej na studenta wracającego na uczelnię.

– Zanim dojedziesz do domu i tak będzie prawie północ – mówi Hania. – Do zobaczenia w bliżej nieokreślonej przyszłości!

Przyznam, że trochę mnie zaskakuje tym niekonwencjonalnym pożegnaniem.

Kolejne trzy dni spędzam na poszukiwaniu mordercy (teoretycznym). Nie szukam jednak mordercy Edzia Kapicy, tę sprawę zostawiam beztrosko komisarzowi Kotowi, próbuję dopaść truciciela Pawła Molendy.

Czwartego dnia rano w moich poszukiwaniach następuje nagły zwrot. Siadłam właśnie na ławeczce przed domem, żeby na świeżym powietrzu spożyć dary boże, kiedy przed furtką zatrzymuje się jadąca na rowerze młoda Kalicka.

– Dzień dobry! Nie przejeżdżał tędy Paweł?

– Dzień dobry! Jaki Paweł?

– No, mój mąż.

– Dopiero co wyszłam przed dom. Mógł przejeżdżać trochę wcześniej.

Po chwili doznaję nagłego olśnienia. Więc Molenda szantażował nie Kawkę, a Kalickiego! To dlatego Kalicka „coś tam wiedziała”. To dlatego Kalicki sobie pokpiwał, że jakoś nie mogą znaleźć zabójcy Molendy! A list szantażysty pod płotem Kawków? Taki papier zwinięty w luźną kulę przy wietrznej pogodzie mógł się potoczyć drogą dość daleko, nawet te kilkadziesiąt metrów. List jednak podpisany był „B”. Jeśli Kalicki i Molenda należeli razem do jakiejś przestępczej grupy, może to być pierwsza litera pseudonimu. No i jakiś powód na pewno się wtedy znajdzie.

Jestem zafascynowana tym swoim nowym odkryciem. Dopiero po kilku godzinach zaczynam mieć wątpliwości. Bo nawet jeśli szantażowanym był Paweł Kalicki, to czy musiał go szantażować Molenda? Raczej jakiś „B”. Czy otrucie Molendy ma jakikolwiek związek z tym szantażem poza faktem, że wydarzyły się w tym samym czasie? Jak do tego się ma z uporem poszukiwana przez Jacka Atka? Moja wspaniała koncepcja powoli zaczyna pękać, ale zupełnie jeszcze na razie się nie rozpada.

Razem z tym, co wymyśliłam przez poprzednie trzy dni, będę miała co poopowiadać Jackowi. Niech wie, że nie próżnowałam, tylko starałam się mu pomóc. Może zadzwonić z tą informacją o Atce już jutro? Absolutnie nie. Powiedziałam sobie pięć dni, to pięć dni. Przekonuję się teraz na własnej skórze, jak to jest z przyrzeczeniami. Tak mnie kusi, żeby zadzwonić, aż czuję łaskotanie w żołądku. Jakoś jednak przetrzymam.

W dniu, kiedy mam zatelefonować do komendy, panuję nad sobą od samego rana w sposób wręcz doskonały. Doktor Swami Purna byłby ze mnie dumny. Biorę prysznic. Wykonuję przeznaczony na ten dzień zestaw ćwiczeń jogi, kończący się medytacją oczyszczającą i równoważącą wszystkie siedem czakramów, co powinno mi zapewnić dobrostan fizyczny, umysłowy i emocjonalny, następnie ubieram się, czeszę, przygotowuję i zjadam surówkę z kalafiora oraz dwie kromki razowca, sprzątam po śniadaniu – dopiero teraz pozwalam sobie usiąść i spokojnie zająć telefonowaniem.

Wybieram numer, podany mi wcześniej przez Jacka.

– Wydział Kryminalny. Przy telefonie komisarz Krzysztof Janicki, słucham.

– Dzień dobry! Moje nazwisko Maja Borowska. Chciałabym przekazać dość ważną, a także pilną informację dla podinspektora Kurczyka.

– A czego ta informacja dotyczy? – pyta z zaineresowaniem ów miły męski głos.

– W związku z morderstwem niejakiego Pawła Molendy pan Kurczyk szukał osoby, która właśnie została odnaleziona. Proszę mu przekazać, że Atka się znalazła.

– Chętnie sam wysłucham wszystkiego, co pani ma do powiedzenia na ten temat.

– Panu nie mam do powiedzenia nic. Mogę najwyżej poprosić jeszcze raz o przekazanie możliwie szybko mojej informacji podinspektorowi Kurczykowi.

Oho, najwyraźniej zaczynają się biurokratyczne schodki.

– Widzi pani, teraz ja prowadzę sprawę Pawła Molendy.

Na chwilę mnie zatyka.

– A to dlaczego?

Jestem oburzona, bo co teraz będzie z nami dwojgiem, ze mną i Jackiem, skoro mu tę sprawę zabrano, zanim ją zdołał doprowadzić do końca.

– Pani ostatnio nie słuchała dzienników? – pyta po chwili ów męski głos.

– Miałam sporo ciekawszych zajęć.

– Podinspektor Kurczyk nie żyje. Zginął w Gdańsku, w czasie pełnienia obowiązków służbowych.

Okno. Świetlisty prostokąt na ciemnym tle. Z jego głębi wydobywają się małe tęczowe kółeczka i powoli odpływają we wszystkich kierunkach znikając za krawędziami ramy. Przymykam oczy zmęczone tym powielającym się w nieskończoność ruchem.

A później, po nie dającym się określić czasie, podnoszę powieki i dostrzegam intensywnie wpatrujące się we mnie żółte oczy tygrysa. „Jesteś, wróciłeś” – stwierdzam bezgłośnie. Odrobinę ślepia mruży, jakby usłyszał i odpowiadał „tak”. Znowu powieki przymykam. Kiedy podnoszę je ponownie tygrys zdążył ulec przedziwnej metamorfozie, zmienił się w Hindusa. Twarz ma bardzo śniadą, o wąskim nosie, czarne włosy, oczy jednak pozostały te same – nadal są żółte, czyhające – a nad nimi szerokie, niemal zrośnięte, ciemne brwi – wpatruje się we mnie czujny, nieruchomy.

– Wiesz – mówię do niego szeptem, najgłupiej w świecie, bo przecież Hindus, a tym bardziej tygrys, i tak nie zrozumie po polsku. – Jacek obiecał mi porąbać drzewo na zimę.