27
– A więc to pani.
Potwierdzam swoją tożsamość półprzymknięciem powiek tak, jak wcześniej zrobił to on.
Wstaje, bierze z moich kolan słuchawkę telefonu, odwiesza ją na miejsce. Nalewa z butelki do kubka wody mineralnej, stawia przede mną na stole.
– Proszę wypić!
Posłusznie podnoszę kubek do ust. Woda! – nektar bogów.
Siedzimy w milczeniu.
– Domyślałem się, że Jacek kogoś ma. Nietrudno było to zauważyć. Ale ani ja, ani nikt w komendzie nie wiedział, kto to jest. Nie mogliśmy pani powiadomić. Liczyłem na to, że wiadomość dotrze przez radio czy telewizję.
Lekkim skinieniem głowy daję znak, że przyjęłam to, co powiedział, do wiadomości.
– A tam, w Gdańsku, to był najgłupszy przypadek – głos mu się załamuje. – Zaraz następnego dnia po przyjeździe poszedł pod adres, gdzie spodziewał się uzyskać informacje. W tym mieszkaniu, u kumpla ukrywał się człowiek, który trzy dni wcześniej obrabował z dwoma innymi sklep i kiedy Jacek powiedział „policja”, tamten myślał, że idą po niego. Wypadł przez drzwi z rewolwerem w dłoni, strzelił na oślep i rzucił się do ucieczki. Nie uciekł daleko. Jacek dostał prosto w serce, to szybka śmierć.
Prosto w serce! Prosto w serce! Wiem, niedawno strzelono mi prosto w serce.
– Gdzie? – To wszystko, na co się zdobywam.
– Jacek zawsze mówił, że wolałby po śmierci być spalony i rozsiany w jakimś pięknym miejscu niż pogrzebany. Przyjechała ze Szwecji jego siostra i uzgodniliśmy to z nią. Prochy miała w czasie powrotnej podróży wysypać do morza. Myślę, że morze to piękne miejsce. Wiem, że Jacek myślał podobnie.
Ja tego nie wiedziałam. Ilu rzeczy o nim nie wiedziałam!
– Jeżeli mógłbym w czymś pani pomóc, chętnie to zrobię – dodaje po pewnym czasie. – Przyjaźniliśmy się z Jackiem.
Znowu patrzę w okno. Słońce przewędrowało dalej, przygasł uprzedni ostry blask. Od kolonii dobiega zajadłe poszczekiwanie psa.
– Atka to Marysia Kawkówna. Mieszka z rodzicami na kolonii pod lasem.
Noc i dzień – noc i dzień – noc i dzień; upływ czasu.
„Strzeż tego dnia, Ón bowiem jest Życiem i istotą Życia”.
A noc!
Czy nocy nie trzeba strzec na równi z dniem? Czyż nie jest jego dalszym ciągiem, jego dopełnieniem? Według mnie werset powinien brzmieć: „Strzeż chwili bieżącej, Óna bowiem jest Życiem i istotą Życia”. Może to błąd tłumacza? Bo jeśli nie tłumacza to twórcy, a jak posądzać poetę, że nie pamiętał o nocy?
Strzeż tej nocy!
Dnia nie potrzebuję strzec. To on mnie strzeże. Słońce rano mówi: „Wstań”. Potem mówi: „Czas na jogę”, „Czas na śniadanie”, „Czas na…” A wiatr mówi: „Wyjdź na pole. Pobawię się twoją sukienką, porozwiewam włosy, ochłodzę, otulę”. Wróble mu pomagają, namawiają: „Idź, idź, idź”. Drzewa w lesie mówią: „Oto nasz cień. Oto nasz szum. Oto nasza energia – jeżeli zechcesz, możemy cię obdarzyć”. Ludzie mówią: „Dzień dobry, pani Borowska! – a mnie tylko pozostaje wierzyć, że nastał kolejny dobry dzień. Pola po podorywkach porastają zielenią, odrodzone.
Ale noc…!
To ja sama muszę strzec każdej sekundy, każdej chwilki nocy. Muszę ją smakować, jak podany głodnemu chleb. Muszę oddychać ostrożnie, lekuchno, żeby nie spłoszyć, gdyby nadbiegło, bóstwa snu.
Idę wśród kwitnących wiśni. Drzewa – jak kule bitej śmietany, jak ogromne cukrowe waty na patykach. Sypią się na moje włosy, na mój nos białe płatki. Pod stopami źdźbła jasnej, wiosennej trawy nakrapiane złoto mleczem. Dochodzę aż do strumienia i nabieram przejrzystej wody w obie dłonie.
Stoję na wysokiej górze. Obserwuję krajobraz. Jakże lubię takie rozległe widoki! Nade mną niebo – przeogromne. „Hej!” – wołam radośnie. „Hej, hej, hej, hej, hej…” – powtarza echo.
Płynę rzeką siedząc w maleńkiej łódce. Nie mam wioseł, nie są mi potrzebne, łódka kieruje się sama. Fale skrzą się w słońcu wybiegając na moje spotkanie. Obok mnie płyną rybki, starają się nadążyć. Od czasu do czasu wyskakują figlarnie nad wodę.
Przefruwam z drzewa na drzewo. Ileż tu ptaków! Moja obecność wcale ich nie płoszy, przyjmują ją w sposób zupełnie naturalny – widocznie uważają mnie za jeszcze jednego, trochę większego ptaka. Nie, nie mam skrzydeł, fruwa mi się jednak wspaniale. Z drzewa na drzewo. Z drzewa na drzewo.
Moje sny! Bywają lekkie jak nasiona dmuchawca, jak łabędzi puch.
Któregoś dnia dzwoni Kaśka.
– Majunia! Dopiero się dowiedziałam…
– Zostaw – przerywam.
Przez chwilę milczy.
– Do naszej galerii dotarły trzy jego prace. Sprzedaje jakaś dalsza rodzina. Pomyślałam, że może zechcesz je mieć.
– Nie chcę, możesz sprzedać.
– A obejrzeć?
– Także nie.
– Może zajrzysz do nas? – to już mniej pewnie.
– Dziękuję. Na razie nie.
– No, to trzymaj się.
Trzymam się. Nikt nie może mi zarzucić, że jest inaczej. Trzymam się doskonale do momentu, kiedy siadam przy komputerze i na ekranie ukazuje się wiersz, napisany kiedyś dla Jacka.
Natychmiast zaczynam go kasować – z oczu tryskają łzy. Na szczęście, nie muszę widzieć. Wystarczy, że naciskam raz za razem odpowiedni klawisz. Kasuję tak śmiesznie, literę po literze – i te łzy… Kasuję kolejny kawałek przeszłości, która przestała być.
Nie udaje mi się czytać tego, co napisałam. Kolejny raz uciekam przed moją powieścią. Uciekam do lasu. Docieram do polany, gdzie rosną trzy stare dęby. Obejmuję jeden z nich ramionami. Drzewo, udziel mi swojej siły. Po chwili czuję, jak energia drzewa przepływa do mojego ciała, powoli wracam do równowagi.
O tej porze roku w lesie nie słychać już ptaków. Teraz gadają drzewa. Górą ciągnie wielki szum. Wkrótce liście zaczną się złocić, brązowieć, opadać. Wkrótce. Idę drogą w pasy światła i cienia, na poboczach ciemne poduchy mchu, na jarzębinach dojrzałe korale, wiewiórka rzuca mi szyszkę, wcześniej starannie oczyszczoną z nasion. Dalej kępy kwitnącego wrzosu. Podgrzybki – jak nie zerwać, skoro same weszły pod nogi.
Wychodzę z lasu. Klangor – to ciągną kluczem dzikie kaczki. Lecą szukać przyjaznego miejsca. Na drodze do kolonii przed zagrodą Kawków stoi czarny osobowy samochód, widać ktoś do nich przyjechał w odwiedziny. Może syn, co to został inżynierem. Wstąpię do Wilkoszowej, zapytam, czy piecze chleb. Droga po nocnym deszczu jeszcze na razie nie pyli.
Kiedy już jestem niedaleko samochodu, z obejścia Kawków wychodzi komisarz Janicki, wita mnie skinieniem głowy, jakby nieco zmieszany, za nim idzie Marysia, za nią jeszcze jeden policjant, a za nimi z przejmującym szlochem wybiega stara Kawkowa i kiedy tamtych troje wsiada do samochodu, Kawkowa zaczyna bębnić pięściami w dach, krztusi się, jakby chciała coś powiedzieć, ale szloch jej to uniemożliwia, zostaje płacząca na drodze.
Komisarz Janicki pojawia się u mnie dwa tygodnie później.
– Pani wspomniała, że Jacek obiecał opowiedzieć po zakończeniu sprawy, jak doszło do tego nieszczęścia. Jeżeli to panią nadal interesuje…
Nie powiedział „do morderstwa” ani „do zabójstwa”, ani „do otrucia”, tylko „do nieszczęścia”.
– To prawda. Interesuje mnie. Wypije pan ze mną herbatę?
Jest późne popołudnie, z czego należy wnosić, że komisarz Janicki składa mi wizytę w czasie pozasłużbowym.
– Chętnie.
Siadamy przy stole w kuchni. Wydało mi się, nie wiem dlaczego, że o tej sprawie należy mówić koniecznie w pomieszczeniu zamkniętym. Janicki przez pewien czas przygląda mi się uważnie swoimi żółtymi oczami.
– Pani zapewne już się zorientowała, że to Atka podała Molendzie truciznę.
– No tak.
– Maria Kawkówna przez ostatni rok mieszkała w Gdańsku u swojej ciotki i chodziła do pomaturalnej szkoły dla pielęgniarek. Tam spotkała przypadkowo Pawła Molendę i nawiązała z nim bliskie kontakty. Zaczęli się spotykać w pokoju wynajmowanym przez koleżankę Marysi, kiedy ta wyjeżdżała do rodziców na soboty i niedziele. Ciotce mówiła, że nocuje u koleżanki, co w zasadzie nie odbiegało od prawdy. Doszło do ciąży.
W czerwcu Marysia wróciła do rodziców i zaczęła czekać na przyjazd i oświadczyny Molendy. Kiedy nie mogła się doczekać, wysłała ten list, który pani później znalazła. Sądzę, że już wtedy zaczęła snuć różne plany zemsty i przygotowywać, na wszelki wypadek, ich realizację. W końcu jednak Molenda przyjechał. Widocznie nie chciał narażać rodziców na utratę gospodarstwa. Mógł też wcześniej nie mieć pieniędzy.
Odwiedził Marysię i na nieszczęście zastał ją samą. Kawkowie byli w Lublinie z wizytą u syna. Marysia postawiła na stole butelkę z wódką. Molenda jednak nie miał zamiaru się oświadczać. Zaproponował dziewczynie skrobankę i wręczył pięć tysięcy na zabieg. Zapewne sądził, że jako osoba związana z służbą zdrowia nie będzie miała problemu ze znalezieniem lekarza.
Nie wziął jednak pod uwagę chęci samej dziewczyny. Marysia uznała, że Molenda z zimną krwią decydujący się na zamordowanie własnego dziecka, nie zasługuje na żadne względy. W czasie przesłuchania powiedziała: „Taki człowiek, co chce zabić własne dziecko, to gorszy niż zwierzę”. Kiedy już odchodził uradowany pozorną jej uległością, wręczyła mu butelkę z cykutą, do której dolała resztkę nie wypitej przez Molendę wódki. „Poprawisz po drodze” – powiedziała. Molenda, prawdopodobnie już nieco podpity, wziął butelkę, a po wyjściu za furtkę pewnie zmiął i wyrzucił w chwasty niepotrzebny już list. Widocznie uważał, że sprawa została ostatecznie załatwiona. Kiedy doszedł do domu pani, być może, zachciało mu się odpocząć i jeszcze wypić.
Teraz prawnicy będą musieli rozważyć, czy wręczenie Molendzie butelki z cykutą jest równoznaczne z popełnieniem morderstwa. Moim zdaniem – nie. Tak samo rozumuje oskarżona. Powiedziała: „Sam Pan Bóg go pokarał. Nie musiał wypić tej trucizny, a wypił”. Potem jeszcze dodała: „Ale pieniędzy wam nie oddam. To dla dziecka”.
– Przecież obok ciała nie znaleziono żadnej butelki. Dobrze pamiętam.
– Znaleźliśmy ją teraz, kiedy Kawkówna powiedziała, co to była za butelka. Molenda cisnął nią przez drogę. Leżała potłuczona aż obok pani płotu. Resztki trucizny zachowały się jednak w rowkach zakrętki z tworzywa.
– A skąd Marysia wzięła cykutę?
– Przyrządziła sama. Już dużo wcześniej interesowała się „lekarstwami” robionymi przez Wilkoszową. Wilkoszowej te jej zainteresowania nie dziwiły. Tym bardziej że w końcu zaczęła się uczyć na pielęgniarkę.
– I Marysia się przyznała?
– Nie było z tym żadnego problemu. Kiedy przyjechaliśmy zrobić przeszukanie, na samym wierzchu leżała papeteria, której użyła na list. Zapytałem, czy to na tym papierze napisała do Molendy i od razu potwierdziła. Podała też przyczynę napisania listu. Potem przyznała się do wręczenia Molendzie butelki z cykutą. Dla jej matki było to absolutnym szokiem. O niczym nie miała pojęcia. Biedna kobieta.
– Jakie to proste – mówię po chwili milczenia. – Więc to „B” na liście, to Beata.
– Niemal każde przestępstwo jest proste, kiedy już zna się motywy przestępcy. A w każdym razie bardziej ludzkie.
Wyobrażam sobie strach tego młodego człowieka, który strzelił do Jacka. Czy chciał pozbawić go życia? Raczej nie. Nie miał czasu na myślenie.
Jacek zginął przed południem tego samego dnia, którego wieczorem Hania natknęła się na Atkę. Nie mogę więc jej winić, że powiedziała mi o Atce dopiero dnia następnego. Nie mogę także winić siebie, że odczekałam dalsze pięć dni, zanim przekazałam informację komisarzowi Janickiemu. Nie sposób też dopatrzyć się winy Jacka. Przecież chciał jak najprędzej skończyć sprawę i dlatego o ten jeden czy dwa dni za wcześnie wyjechał do Gdańska. Wszyscy jesteśmy bez winy.
– Dziękuję, komisarzu, że zechciał pan przyjechać.
– Byliśmy to pani dłużni. Właściwie pani zawdzięczamy wszystkie najważniejsze informacje. To ja dziękuję.
Wtedy sobie uprzytomniam, że rzeczywiście jestem główną sprawczynią aresztowania tej dziewczyny, która mimo urażonej dumy znalazła w sobie dość pokory, żeby zemstę powierzyć przypadkowi. Robi mi się gorąco.
– Proszę już iść – mówię z zaciśniętym gardłem – muszę teraz zostać sama.
Dzień – noc – dzień – noc – dzień…
Kamyk w sercu. Nieduży. Jak na kamyk nawet niezbyt twardy. Kamyk w sercu. A może to wcale nie kamyk? Tak niedawno strzelono mi w serce!
Znowu gwarno na polach. Zbierają buraki cukrowe. Pokrzykiwania, śmiechy, warkot traktorów. Po kilku dniach przycicha.
Wkrótce zaczną kopać ziemniaki – wróci na pola gwar.
„Bycie jest najzabawniejszą rzeczą, jaka przydarzyła się bytowi” – tę taoistyczną sentencję odkryłam w jednej z moich mądrych książek. Zachciewa mi się wyrwać się z domu, pójść byle gdzie.
Idę w kierunku stawów. Ze mną Zwierzak. Widocznie postanowił mnie dzisiaj nie opuszczać. Przez ostatni miesiąc przyzwoicie się zadomowił i podrósł, ale do dorosłości wciąż sporo mu brakuje. Idzie jednak dzielnie, powiewając rudym ogonem. Zza lasu nadlatuje myszołów – czyżby ten urodzony z głowy mojej obłokowej muzy? – i zaczyna krążyć wypatrując ofiary. Wtedy biorę Zwierzaka na ręce, bo kto wie, czy moja bliska obecność powstrzyma go przed atakiem. Po chwili spada jak strzała w dół i ostry pisk zająca zwiastuje, że dopadł zdobyczy. Zaraz też wznosi się ciężko w górę, trzymając w szponach łup. Morderstwo – jeszcze raz. Tym razem jednak bez winy jest nie tylko ofiara, ale i morderca.
Po powrocie na ławce przed domem zastaję gościa. Komisarz Krzysztof Janicki kolejny raz zaskakuje mnie przedziwnym zestawieniem swoich żółtych tygrysich oczu z ciemną twarzą i głęboką czernią włosów. Potem zauważam u jego stóp maleńkiego szczeniaka merdającego ogonkiem.
– Dzień dobry! Jacek zamówił u mojej mamy pieska dla pani. Pomyślałem, że może zechce go pani mieć. To mieszaniec. Matka jest rasowa, seter, ale popełniła mezalians. Jacek sam go wybrał spośród trzech, ale wtedy jeszcze było za wcześnie odłączyć go od matki. Nazwał go Plackiem, żeby byli Jacek i Placek, jak u Makuszyńskiego.
Dopiero dzisiaj, kiedy Janicki jest w swobodniejszym stroju i trochę zażenowany przywiezieniem żywego prezentu, zauważam, że musi być o kilka lat młodszy od Jacka. Ciemny kosmyk opada mu na czoło.
Stawiam na ziemi Zwierzaka. Podchodzi do Placka na sztywnych łapkach, ostrożnie, wtedy piesek wysuwa różowy jęzorek, przyjaźnie liże mu nos.
– Mam dzisiaj wolny dzień – mówi Janicki. – Jeżeli to pani odpowiada, mogę zacząć rąbać drzewo na zimę.
Lublin, 2005