8

W mojej powieści właśnie doszłam do punktu, kiedy bohaterowie wyzwalają się spod pełnej władzy autora i zaczynają żyć własnym życiem.

Pierwszy wyłamuje się komisarz Kot. Wbrew faktowi, iż panna Róża jest na liście podejrzanych, zainteresowanie komisarza jej osobą nabiera wyraźnie pozasłużbowego charakteru. Tu już, jasno to trzeba powiedzieć, nie chodzi o śliwki.

Schował papiery do teczki, przymknął oczy i zobaczył wyraźnie pannę Różę wieszającą w sadzie prześcieradła. Białe płachty wydymały się, trzepotały na wietrze, a dziewczyna stała zakładając na sznur spinacze. Razem z bielizną trzepotała spódnica opinająca jej pełne biodra. Potem się obróciła, zerwała śliwkę i szła w jego kierunku. Wiatr teraz zabawiał się jej jasnymi włosami, tworząc dokoła twarzy złocistą aureolę. Błękitne oczy się śmiały. Usta zwilżone sokiem owocu były zapowiedzią samej słodyczy. Róża! Różyczka! Ten moment, kiedy kwiat z na półrozkwitłego przechodzi w pełnię rozkwitu. Kiedy zaczyna pachnąć i nęcić zapachem pszczoły. Przez chwilę komisarzowi marzyło się, jak to spija miody z ust panny Róży. A potem już nie tylko z ust. Róża! Różyczka!

Tak to wygląda. Komisarz Kot zaczyna zachowywać się fatalnie. Bo niechby wieczorem przed snem. Albo wracając z komendy do domu. Ale przy biurku w czasie służby?

– Pani Borowskaaa!

Wołanie dobiega zza płotu. Poznaję po głosie, że to miejscowy listonosz, pan Jagodziński. Musi mieć dla mnie jakieś dodatkowe informacje, skoro nie poprzestał na wrzuceniu listu do skrzynki. I rzeczywiście.

– Dziś o piętnastej pogrzeb Pawła Molendy. A tu ma pani list.

List jest od Adasia, mojego ciotecznego brata, którego nieopatrznie kiedyś zaprosiłam do mojej wiejskiej posiadłości. Spotkaliśmy się na imieninach u Kaśki, a ja byłam na etapie chwalenia się swoim nowo urządzonym domem przed każdym, kto tylko chciał go popodziwiać. Adaś mnie powiadamia o możliwości wpadnięcia na kilka dni, bo właśnie zaczął urlop. Ciężko wzdycham. Prawdopodobieństwo przepłoszenia Jacka przez Adasia jest znaczne. W końcu znam swojego braciszka nie od wczoraj. Telefony Adasia, zarówno ten w domu jak i komórkowy, nie odpowiadają, co wydaje mi się dość dziwne. Równie dziwne jak to, że zamiast zatelefonować, przysłał list. Niemniej faktem jest, że nie mam żadnej możliwości powstrzymania go od zaplanowanej wizyty.

Kolejnej porcji rozterki przyczyniła mi wiadomość o pogrzebie Molendy. Powinnam iść czy nie? Człowieka nie znałam. Umarł jednak prawie pod moim domem. Jeśli mam się wtopić w tutejsze środowisko, trzeba się dostosować do panujących w tym środowisku obyczajów. A skoro Jagodziński zawiadomił mnie o pogrzebie, widocznie powinnam na nim być. Potem błyska mi myśl, że na pogrzebie prawdopodobnie będzie Jacek. To przeważa szalę. Pozostaje kłopot – w co się ubrać. Moja mała czarna ma krój zdecydowanie wieczorowy. Dekolt na plecach wycięty wręcz nieskromnie. Muszę poprzestać na białej bluzce, czarnej spódnicy i jedwabnej apaszce w biało-czarne mazaje.

Teraz należy zająć się obiadem. Wywiadowca Dariusz S. powinien nadjechać lada chwila. Postanawiam ugotować dzisiaj wegetariański barszcz z czerwonych buraków. Jest to danie jednogarnkowe, więc mało kłopotliwe. Wkładam do naczynia sporo różnych drobno pokrajanych jarzyn, oczywiście z dwoma średnimi burakami i ziemniakami oraz połową szklanki wcześniej namoczonej soczewicy. Z ziół sypię kminek i majeranek, które to zioła bardzo się „lubią”. Po ugotowaniu kraszę to dwoma łyżkami oliwy z oliwek (koniecznie z pierwszego tłoczenia) i obiad gotowy. Żadnego mięsa, śmietany czy jajek. Wszystko to, w zestawieniu z tym daniem, jest niewskazane – patrz w „Jak żyć długo i zdrowo” doktora Michała Tombaka. W jakieś autorytety, do jasnej ciasnej, trzeba wierzyć.

Wywiadowca Dariusz S. donosi mi, że na pogrzeb Molendy wybierają się dosłownie wszyscy, cała wieś. Jest to sygnał, że podjęłam trafną decyzję. Z ubraniem Darka nie ma kłopotu, bo zgodnie z modą młodzieżową dysponuje czarnym podkoszulkiem. Tak więc po zjedzeniu obiadu, włożeniu odpowiednich strojów i zerwaniu bukietu kwiatów udajemy się do kościoła.

Rzeczywiście jest tu chyba cała wieś. Część osób stoi przed kościołem i my, jako nie związani z nieboszczykiem, dołączamy do tej grupy. Rosną tu stare lipy, można więc stanąć w ich cieniu. Lekki powiew przyjemnie chłodzi twarz. Z kościoła dobiega na zmianę muzyka organów, głos księdza, śpiewy i modlitwy. Zastanawiam się przez moment, czy gdzieś tam w kościele nie ma Jacka, ale jak to sprawdzić? Mogę zacząć wypatrywać go dopiero, kiedy ludzie zaczną wychodzić.

Wynoszą trumnę, formuje się kondukt i ruszamy na cmentarz. Jacka nie wypatrzyłam. Może powinnam sama poczynić jakieś obserwacje, ale nie mam pojęcia, co i kogo obserwować w takim tłumie. Na cmentarz nie jest daleko. Ksiądz odśpiewuje rekwiem i trumnę zaraz spuszczają do grobu. Wkrótce ludzie zaczynają się rozchodzić.

– Ciocia, jeszcze trochę zostanę – mówi Darek.

Nie wyrażam sprzeciwu.

Wracam do domu sama, ale zaraz doganiają mnie sąsiadki z kolonii – Kalicka z Joasią, Wilkoszowa i Pardosowie całą rodziną, rodzice, dwu synów i córka, panna na wydaniu.

– Jak tu pani mieszka, to pierwszy pogrzeb – zagaja Wilkoszowa.

– Patrzcie, tylu starych żyje, a tu taki młody chłop poszedł do ziemi – wzdycha Pardosowa jak to przystało na po pogrzebie.

– Sam nie poszedł, ktoś mu pomógł – mówi Kalicka.

– Ciekawe, czy go znajdą – dorzuca Wilkoszowa.

– Znajdą, albo i nie. Ten policjant, co tak wypytuje, co on tam wie. – W ustach Kalickiej brzmi to wręcz pogardliwie.

– I kto teraz weźmie po starych gospodarkę? – zamyśla się Pardos.

– A czego to Kawczyna nie przyszła? Mówiła, że będzie – pyta Pardosowa.

– Córka się jej czymścić zatruła. Dostała strasznych boleści. Zwróciła jedzenie. Jadwiga przylatywała do mnie po miętę.

– Aha, zatruła się… – wtrąca Kalicka.

Zaczyna mnie to intrygować. Czyżby Kalicka miała coś więcej do powiedzenia? Wygląda na to, że język ją świerzbi, ale jakoś nie zwraca to niczyjej uwagi. Może po prostu ma zwyczaj tak złośliwie przygadywać i sąsiadki dobrze ją od tej strony znają?

Tak dochodzimy do mojego domu. Żegnam towarzystwo.

Wśród nasturcji zdobiącej moją reprezentacyjną alejkę zauważam sporo chwastów. Postanawiam przebrać się i zaraz zrobić z tym porządek. Później, kiedy już wyskubuję wszystko, co nie jest nasturcją, myślę, że gdyby nie spodziewana kolejna wizyta Jacka pewnie bym się do tego wcale nie zabrała. Śmieszne.

Nie chce mi się natomiast wziąć do pisania. Niech sobie komisarz Kot pomarzy jeszcze trochę o pannie Róży. Wyciągam się na leżaku pod jabłonką. Kilkanaście os brzęczy wśród liści, widocznie mają ochotę zabrać się do wyjadania miąższu z owoców. Zastanawiam się, czy Kaśka przyjedzie jutro po Darka sama czy też zatelefonuje, że absolutnie nie może i żebym ja go przywiozła. Nie byłoby to takie złe, zrobiłabym przy okazji jakieś zakupy w supermarkecie.

Krążymy z Kaśką po „Realu” pchając przed sobą wózek na zakupy. Jest już tego sporo: szampony dla mnie i dla niej, proszek do prania, puszki z ananasem, świece, niebieski garnek w białe śniegowe gwiazdki, herbata, ścierki do naczyń, kefiry, papier toaletowy oraz inne różności, a Kaśka wciąż jeszcze dokłada to i owo. Wtedy sobie przypominam, że jeszcze koniecznie muszę kupić żółte rękawiczki. Udaje mi się to bez problemu. Są to przepiękne rękawiczki z cieniutkiego zamszu najbardziej żółtego z żółtych.

Gdy wsiadamy do samochodu, Kaśka jako kierowca, uradowana naciągam na dłoń prawą rękawiczkę. A kiedy już jedziemy, demonstracyjnie wystawiam dłoń za otwarte okno, niechże mi baby pozazdroszczą tych śliczności.

Efekt tego jest dosyć niespodziewany. Podjeżdżamy właśnie do ronda, co zmusza Kaśkę do przyhamowania, i wtedy do samochodu zbliża się mężczyzna w ciemnych okularach, wkłada mi w tę urękawiczoną rękę dość grubą kopertę. Odruchowo zaciskam na niej palce, bo właśnie Kaśka przyśpieszyła. Oglądam kopertę. Nie ma na niej żadnego adresu ani innych znaków szczególnych. Przy kolejnym rondzie rzecz się powtarza. Znowu jakiś facet w ciemnych szkłach wkłada mi do ręki obleczonej żółtą rękawiczką kopertę. Tym razem na kopercie jest godło – róża. „Kaśka, zatrzymaj na chwilę. Musimy sprawdzić, co w tych kopertach jest.”

Zatrzymuje na poboczu. Przez moment waham się, od której koperty zacząć. Otwieram tę pierwszą, bez róży. W środku znajduje się jeszcze jedna torebka, foliowa, a potem kilkanaście malutkich torebeczek z białym proszkiem. „Albo heroina, albo wąglik” – zauważa beztrosko Kaśka, a mnie strach zaciska rękę na gardle. Drżącymi palcami rozdzieram drugą kopertę. Znowu foliowa koszulka i – gruby plik studolarowych banknotów!

– Majka! Bo cię ukradną!

Wrzask Adasia nie pozwala mi porozkoszować się tym niespodziewanym bogactwem.

– Tym razem to ja ukradłam. Choć właściwie to nie była kradzież, raczej mnie obdarowano. – Otwieram oczy.

Adaś patrzy na mnie trochę podejrzliwie, więc muszę mu wyjaśnić, iż moja wypowiedź to echo marzeń sennych. Że straciłam przez niego przyzwoitą sumkę i powinnam zażądać odszkodowania.

– A więc i ty, służebnica muz, śnisz o mamonie?

– O ile wiem, to właśnie wkroczyliśmy w epokę wczesnego kapitalizmu.

– Nie będę zaprzeczał, że wczesnego.

W tym momencie nadjeżdża Darek i rzuca się witać Adasia. To pozwala mi popatrzeć na świat, zorientować się po słońcu, jak długo trwał mój sen. Właściwie to już pora pomyśleć o kolacji.

Zastawiam stół wszystkim, czym moja chata jest tego wieczoru bogata, kiedy do kuchni wkraczają Adaś z Darkiem.

– Już całkiem nie wiem – mówi Adaś – co z opowieści tego młodzieńca należy do fikcji literackiej, a co jest rzeczywistością. Twierdzi, że mieliście do czynienia z jakimś morderstwem.

– Z morderstwem? Nic podobnego. Ja miałam do czynienia li tylko z ciałem, a Darek z duchem.

Dalsza zwięzła relacja jakoś Adasiem nie wstrząsa.

– Pewnie kumpel stuknął go w głowę.

– I ja tak w pierwszej chwili pomyślałam. Jednak Paweł Molenda został otruty cykutą. Znasz tę truciznę? To ta, którą zlikwidowano za mądrego Sokratesa.

– Czyżby tenże Paweł Molenda był za mądry?

– Może tylko chciał być za mądry? To powinno zostać ustalone w śledztwie.

– No widzisz! Tak siedzisz i wymyślasz te swoje kryminały, a tu gdzie człowiek nie spojrzy, kryminał. Właśnie ostatnio kumpel opowiadał nam, co przydarzyło się jego ciotce. Prowadzi z mężem jakąś niewielką fabryczkę, kosmetyki czy coś, więc znaleźli się tacy, co postanowili porwać dla okupu jej męża. Gdzieś go tam przyskrzynili i przysłali list: „Milion albo życie”. Ciotka, jak to kobieta, zamiast zebrać milion i małżonka wykupić, poleciała na policję. Kazali jej czekać na kolejny sygnał od porywaczy. Na telefon założyli podsłuch. Nie na darmo, bo za dwa dni dzwoni jej mąż, porywacze mu kazali, i mówi: „Marysiu, jak nie zapłacisz im miliona, zabiją mnie. Czekają tydzień”. Głos mu dygotał, jakby miał febrę. Policja oczywiście nie zdążyła ustalić, skąd dzwonili, więc kazała ciotce dalej czekać i udawać, że ma kłopoty z zebraniem pieniędzy. Wtedy ciotka dostaje przesyłkę. Palec, prawy kciuk, dobrze już zsiniały. Mało się nie wściekła. Potem zatelefonowali: „To jak? Będzie forsa?” A ciotka na to: „Póki był cały, mogliśmy rozmawiać. Kaleka mi niepotrzebny. Nie dostaniecie ani grosza”. To jeszcze nie koniec. Następnego wieczoru ktoś dzwoni do drzwi. Ciotka otwiera, a tam małżonek. „Marysiu, puścili mnie! – Obejmuje ją i przytula. – Skąd ty, dziecino, wzięłaś ten milion?” Potem się rozpłakał i mówi: „A ja myślałem, że już mnie nie kochasz”. Ciotka przez cały czas miała oczy mocno zaciśnięte, nie chciała widzieć jego okaleczenia. Potem poszli do kuchni robić herbatę, a ona ciągle unikała patrzenia na jego ręce. W końcu, kiedy już siedzieli i pili, uprzytomniła sobie, że mąż trzyma szklankę w prawej dłoni, więc coś jest nie tak. Popatrzyła uważniej i okazało się, facet miał wszystkie dziesięć palców, a była zupełnie pewna, że wcześniej nie miał jedenastu.

Taki jest Adaś. Nigdy nie wiadomo kiedy i z czym wyskoczy.