9
Następne przedpołudnie jest jednym z najbardziej zwariowanych w moim życiu. Koło dziesiątej przyjeżdża po swojego „skarba” Kaśka. Ona i Adaś razem zawsze stanowili mieszankę wybuchową, a jeszcze Darek… Na szczęście, moje dobre duchy powstrzymują od przyjazdu w tym czasie Jacka. Tuż po obiedzie Kaśka ze „skarbem” wyjeżdżają. Stoimy z Adasiem i patrzymy, jak dwoje naszych dzielnych rowerzystów znika za zakrętem.
– Zostaliśmy zredukowani do połowy – wzdycha Adaś.
– Raczej do dwu ćwiartek. Nie wydaje mi się, żebyśmy my dwoje stanowili spójną całość.
– W końcu tylko od nas zależy, czy pójdziemy na całość i spoimy się czy nie.
Podejrzewam, że Adasiowi wydaje się to szalenie dowcipne, mnie daleko mniej. Jestem wyczerpana przedpołudniową kotłowaniną. Proponuję, żebyśmy poszli popływać w pobliskich stawach, niegdyś rybnych. O ich ponownym zarybieniu jakoś nikt, mimo tego wczesnego kapitalizmu, nie pomyślał.
To jest to! Chwila wspaniałego relaksu w otoczeniu wspaniałej przyrody. Nad głowami mamy absolutnie niebieskie niebo powielone w lustrze wody. Na brzegach zarośla: osikę, wierzbę, tatarak i połacie miękkiej trawy poprzetykanej różnobarwnymi kwiatami, gdzie jak na sali balowej tańczą, tańczą, tańczą motyle. I wysoką pieśń skowronka tak głośną, że wydaje się nieprawdopodobne, iż jej przyczyną jest ta drobina w błękicie.
Pierwszy raz mam okazję obcować z Adasiem milczącym. Jest to zaskakujące i całkiem przyjemne doznanie. Pływamy, posiadujemy na ukwieconej trawie, a potem znowu nurkujemy i pławimy się w wodzie. I popatrujemy na daleki horyzont, gdzie wśród pól stoi samotne drzewo o owalnej koronie. Kiedyś tam pójdę, sprawdzę, co to za drzewo aż tak wiernie udaje drzewo oliwne.
Potem słońce skłania się ku zachodowi, woda zaczyna różowieć i zachciewa się nam obojgu zanurzyć w tej różowości, w tej coraz intensywniejszej czerwieni, w tym fiolecie, stopniowo szarzejącym; zachciewa się nam łowić w wodzie odbicia zapalających się kolejno gwiazd. Odzywają się chórem żaby. Czas wracać.
W sen tego wieczoru zapadam tak nagle, jak bym skoczyła w nieskończenie głęboką studnię. Z tej głębi wypływam dopiero nad ranem, wspaniale wypoczęta, pełna energii do przeżywania kolejnego dnia, do stawienia czoła wszystkim jego przeciwnościom. Wszak zagrożenie Adaś kontra Jacek wciąż istnieje. Muszę jednak oddać Adasiowi sprawiedliwość, że gdyby nie on, nie przeżyłabym tego wczorajszego pięknego popołudnia, bo sama pewnie bym się nad stawy nie wybrała.
Ćwiczenia jogi zestaw szósty z polecanych przez Swamiego Purnę – doktora medycyny, psychologii, filozofii i literatury, posiadającego także tytuł Mistrza Nauk – zapoczątkowują mój kolejny szczęśliwy dzień (każdego rana należy zakładać, że nasz kolejny dzień będzie dniem szczęśliwym).
I rzeczywiście, ledwo skończyłam poranną toaletę, usłyszałam, na razie jeszcze odległy, warkot motocykla. Wychodzę aż przed furtkę, w nadziei że uda mi się zapobiec spotkaniu Jacka, o ile to Jacek, z Adasiem. Wobec wciąż panującej w domu ciszy jestem pewna, iż ten ostatni spoczywa jeszcze w objęciach Morfeusza, więc będziemy mogli spokojnie porozmawiać.
Tak, to Jacek. Najwyraźniej równie wypoczęty i pełen energii do przeżywania nowego dnia jak ja. Zdejmuje kask, włosy opadają mu na czoło.
– Witam! Przyjechałem zapytać o przebieg pogrzebu.
Pewnie jeszcze się krępuje zwracać do mnie po imieniu, więc wybrał tę bezosobową formę.
– Witaj! Pogrzeb minął bez sensacji. Bardziej interesujące jest to, co po pogrzebie.
Unosi pytająco brwi. Pewnie jest też odrobinę zdziwiony, że nie zapraszam go dalej, choćby do ogródka. Ja jednak udaję, że nie widzę nic niezwykłego w rozmawianiu na drodze.
– Czy ty przeprowadzałeś wywiad z młodą Kalicką, tą która ma kurzą fermę?
– Z Kalicką? Nie. Rozmawiałem tylko z jej mężem. Kalickiej nie było wtedy w domu.
– To teraz porozmawiaj z nią. Ona, być może, coś wie i nawet chętnie się z tobą tymi informacjami podzieli. Najpierw jednak pożałuj, że jej uprzednio nie zastałeś, spróbuj się odwołać do jej kobiecej spostrzegawczości, która z pewnością znacznie przewyższa spostrzegawczość jej męża czy starej Wilkoszowej. Jednym słowem, poschlebiaj kobiecie. – Zaczynam się nagle śmiać. – Udzielam ci rad jakbyś nie był fachowcem. – Chcę być przekonywająca i sympatyczna.
W tym właśnie momencie rozlega się ryk Adasia:
– Majka! gdzie podziałaś moje gacie?
Jednocześnie pojawia się w drzwiach on sam, za cały strój mając slipy i klapki. Powinnam się w tym momencie oblać rumieńcem, ale jako osoba już wcześniej przygotowana na absolutnie wszystko, pozostaję niewzruszona. Natomiast rumieniec oblewa twarz Jacka. Patrzy w kierunku Adasia lekko ogłupiały.
– Pardon, monsieur! – mówi Adaś z czysto paryskim akcentem i wytwornie schyliwszy głowę, kładzie na kosmatej piersi dłoń. Następnie zwraca się do mnie: – Nie wiedziałem, Majuniu, że masz gościa.
– To cię w najmniejszym stopniu nie usprawiedliwia – stwierdzam zimno.
– Ostatnio przebywałem w towarzystwie li tylko męskim. Niemal zapomniałem, że kobiety to stworzenia subtelne. Wybacz!
Cofa się i znika w głębi sieni.
– Cóż począć? Członków rodziny się nie wybiera. Kolejne dwa dni muszę jeszcze jakoś przetrzymać. Przepraszam za mojego braciszka.
– Naprawdę nie ma za co. – Jacek próbuje się uśmiechnąć, ale wypada to trochę blado. Jednak Adasia nie docenił.
Ten ostatni właśnie staje w drzwiach, odwrócony do nas tyłem. Jest już w dżinsach i podkoszulku, na którym ogromnymi literami ma napisane TYŁ, obraca się i możemy przeczytać PRZÓD.
– Proste, a genialne! – woła idąc w naszym kierunku. – To dzieło mojego kolegi, plastyka. – Podchodzi i wyciąga rękę do Jacka. – Cześć! Jestem Adam, z wykształcenia fizyk jądrowy, z ostatniego zawodu makler.
– Cześć! Jestem Jacek, policjant. – Jacek podaje mu prawicę.
Adaś wydaje przeciągły gwizd.
– To taaak? Myślałem, że zajmujesz się Majką, a ty zajmujesz się pewnie tym jej truposzem. – Kiwa głową i zaraz dodaje: – W zasadzie jedno drugiemu nie przeszkadza.
– Trafiłeś w samo sedno. Jedno drugiemu w zasadzie nie przeszkadza. – Jacek na „w zasadzie” kładzie nacisk.
Ktoś, kto potrafi nie dać się zagadać Adasiowi, zasługuje moim zdaniem na najwyższe uznanie. Jacek otrzymuje ode mnie kilka kolejnych punktów.
– W każdym razie, jako już znajomy, nabywasz prawo do preferencyjnego korzystania z moich maklerskich usług. Jeżeli masz jakieś grosze do pomnażania, pomnożymy je. Zapytaj Majkę, skąd wzięła fundusze na remont tego domu. Chyba nie sądzisz, że z tego jej pisania.
– Na razie mieliśmy do omówienia kilka ciekawszych spraw niż sprawy finansowe. I myślę, że kilka jeszcze nam do omówienia zostało – mówi Jacek zakładając kask. – Do zobaczenia! Książkę wkrótce zwrócę.
Posyła mi porozumiewawczy uśmiech. Zapuszcza motor. Pewnie jedzie upolować Kalicką.
Muszę przyznać, że mi ulżyło. Na wszelki wypadek wolę trzymać go z daleka od ukochanego braciszka.
– I tak nam zniknął jak sen jaki złoty… – Adaś parafrazuje Słowackiego.
– Nie nazwałabym tego kurzu złotym – powstrzymuję jego recytatorskie zapędy. – Lepiej chodźmy coś zjeść.
– Słowo daję, jako pisarka stanowczo nie powinnaś być aż tak prozaiczna. Nie znaczy to, że zgłaszam sprzeciw wobec twojego pomysłu, zjeść coś możemy.
Nasze apetyty po wczorajszej kąpieli okazują się wręcz nieprzyzwoite. Zapas jajek unicestwiamy do ostatniego. Doktora Michała Tombaka, gdyby miał okazję to obserwować, ogarnęłaby zgroza. Biedak się stara, bada, pisze, publikuje, a ludzie jak to ludzie – ni umiaru, ni rozumu.
– A gdzież podziałeś swój nieodłączny telefon komórkowy? – pytam w pewnym momencie Adasia.
– Rozpoczynając urlop, wyłączyłem wszystkie telefony. Jest to mój kolejny wspaniały, nowatorski pomysł wart opatentowania. Jako stwór inteligentny nie dam się technice zwariować.
Trzeba przyznać, że mi zaimponował. Wybaczam mu niemożność wcześniejszego telefonicznego porozumienia tym chętniej, że jego uprzednio wyrażone uznanie dla moich wysiłków wnętrzarskich wydawało się autentyczne.
– Skoro wczoraj nachlapaliśmy się w wodzie, dzisiaj wypada pójść do lasu.
– Pod warunkiem, że będziesz mnie dobrze pilnowała. Kiedyś, jako mały chłopiec, zgubiłem się w lesie. Nie masz pojęcia, jaki to koszmar dla takiego malucha. Strach mnie dosłownie sparaliżował. Ani krzyczeć, ani nawet płakać nie mogłem.
Trudno sobie wyobrazić Adasia, który nie może krzyczeć, skoro jednak mówi, że tak właśnie było…
Na wszelki wypadek zabieramy kilka kanapek, kilka jabłek i wyruszamy. Lekki wiaterek przygina wierzchołki zbóż wprawiając je w nieustanne falowanie. Jakież to piękne. Jeszcze piękne, bo lada dzień zaczną się żniwa. Wkrótce dochodzimy do fermy Kalickich. Podrośnięte już kurczęta roją się gwarnie za siatką ogrodzenia. Nieco dalej stoi dom Wilkoszowej – wracając trzeba będzie wstąpić do niej po jajka – potem okazały dom Kawków i nieco skromniejszy Pardosów. Basia Pardosówna w barwnej, kwiecistej spódnicy i zielonym podkoszulku wiesza na płocie uprany chodnik. Pozdrawiamy dziewczynę. Odpowiadając spogląda na nas płochliwie ciemnymi oczami, ciemnowłosa, śniada, podobna do Cyganki.
– Niebrzydka dziewuszka – mówi Adaś, kiedy Basia już nie może tego usłyszeć. – Jak to spojrzała na mnie tymi swoimi oczyskami… Nie zdziwiłbym się, gdyby to od niej szedł ten młodzieniec, który padł trupem koło twojego domu, bo przecież musiał chyba iść z kolonii, no nie?