SŁOŃCA
Słońca są dwa. Kiedy jedno zachodzi, drugie zaczyna wschodzić. Noc nie zapada nigdy. Możliwość godziwego wypoczynku jest więc znikoma. Wszystko dyszy umęczone bezustanną penetracją obu słońc.
Słońca grzeją bezlitośnie. Szybko wznoszą się nad horyzont i ich promienie z histeryczną niecierpliwością zaczynają buszować po otwartych przestrzeniach i we wszelkich zakamarkach. Nie ma tu niczego, co by rzucało niosące ulgę cienie. Ani przyjaznych, chłodnych powiewów. Nie ma chmur, które czasem zakryłyby twarz jednego czy drugiego słońca. Ani deszczów, co przechwytywałyby w swoje krople tęczę słonecznych promieni, czyniąc je mniej okrutnymi.
Słońca prażą bez opamiętania. Jedno grzeje od góry, drugie grzeje od dołu, i planeta jak dwustronnie smażony pączek pławi się w ich gorącej pieszczocie.
I tylko tam, gdzie spotykają się padające ukośnie promienie obu słońc, przesuwa się pasmem strefa ćwierćmroku.