Inwokacja

O, kasztanie! Kasztanie brązowy i krągły. Świeżolśniący – boś dopiero wyskoczył z łupiny wprost pod nogi obute w jesienne pantofle (nowe, zakrywające dokładnie podbicie). Potoczyłeś się chyżo wprost pod moje nogi, prowokując, ażeby się nad tobą schylić, podnieść, potrzymać na stulonej dłoni, uśmiechnąć się życzliwie do twojego piękna – koloru, kształtu, plamki, z której kiedyś kiełek i z której może kiedyś także śmigła siewka, być może kiedyś drzewo, na nim wiosną pąki w seledynie przylistków o czerwonych brzegach, a potem coraz większe wachlarzyki liści, aż zmienisz się w przytulne schronienie dla ptaków, wielki parasol cienia na upały. Wtedy maj pomaluje go w kremowe kwiaty. A czerwiec pozawiesza na nim minijeże. Lipiec, sierpień będą je wiatrem huśtać, pieścić słońcem, żeby kolczaste rosły, żeby coraz większe. We wrześniu przyjdzie pora na pękanie łupin, na spotkanie z wolnością i jesiennym słońcem, na budzenie zachwytu wciąż spragnionych dzieci, które z nich konie, ludziki i pieski, amunicję do procy, różne układanki, czułe pieszczenie brązowoprzyjaznych; na bycie pożądanym przez tych – co artretyzm; przez tych – dla których ważne odpromieniowanie; i do skupu (czy jeszcze skupują kasztany?); i żeby niespodzianie tak komuś pod nogi…

Bohater inwokacji!