Malowanie na szkle

Właśnie nabrałam ochoty, żeby napisać o zimowym malarstwie na szkle, o tym, co mróz potrafi wyczarować na szybach – a tu odwilż. Słońce przygrzewa. Oszukane ptaki podśpiewują wiosennie. Ze śniegu zaledwie resztki. My zaś pełni nadziei, że może to już.

Oj, chyba przedwcześnie!

Tej ochoty (o której na początku) nie nabrałam ni stąd, ni zowąd. Jechałam wtedy autobusem. Na jego szybach razem ze mną jechała wystawa dzieł artysty Mrozu. (Nie Daniela Mroza z Krakowa).

Jak u każdego wybitnego malarza obrazy były pięknie zróżnicowane, choć wykonane taką samą techniką i przy użyciu zaledwie jednej barwy.

Szybę najbliższą na całej płaszczyźnie pokrywały równomiernie półrozwarte wachlarze, subtelne, jakby roślinne, ale przez wzajemne względem siebie uporządkowanie, misterne zazębianie się, wtopienie jednego w pozostałe, bliższe wzorowi na dekoracyjny adamaszek niźli dowolności przyrody.

Tę Mróz ukazał na innym obrazie. Panoszyły się tam dorodne liście ostu, dołem duże, ku górze coraz mniejsze, mimo pewnego artystycznego ładu emanujące bujną witalnością.

Kolejne dzieło – łąka pokryta kwiatami. Łebek przy łebku. Drobne i większe. Gwieździste i kuliste. Porastające niewielki wzgórek. Wyżej przejrzyste niebo. Kwiaty od nieba oddzielała smużka białej mgły.

Potem pejzaż z Dalekiej Północy. Spiętrzone bloki lodu. Nad nimi smugami promieniała zorza polarna.

Dalej „Osty II”. Mniej niż tamte zróżnicowane wielkością i pokrywające tylko dwie trzecie płaszczyzny. Pozostałą jej część zdobiły drobniutkie lśniące gwiazdeczki pogrupowane w minikonstelacje.

Inne obrazy były mniej widoczne ze względu na odległość i poprzeczne ustawienie w stosunku do moich ciekawych spojrzeń. Nie zdobyłam się na zwiedzenie wystawy, nie chciałam budzić wśród pasażerów sensacji. Teraz trochę żałuję.

No cóż, nie obejrzanych przeze mnie wystaw plastycznych są całe setki i tysiące.

Choć ta była wyjątkowa, bo odkąd mieszkam w bloku ogrzewanym przez kaloryfery, nieomal zapomniałam, czego umie dokonać artysta Mróz. Dzięki tej właśnie wystawie napłynęło wspomnienie z dzieciństwa. Szyby zamalowane skrzętnie od dołu do góry „kwiatami”, na których wychuchiwałam, wraz z rodzeństwem, maleńkie „lustereczka”, żeby przez nie popatrywać na świat.

Już wtedy zdumiewała mnie różnorodność owych mrozowych dokonań. Na każdej szybie inne malowidło. Na każdej – coraz piękniejsze.