Różne(?) strony świata

Osuwasz się ze mnie, opadasz jak przywiędły liść.

Górą, niebem, pędzą białe rumaki. Widzę wyraźnie ich rozwiane grzywy i uniesione w biegu kopyta. Umykają im z drogi spłoszone jaskółki. Trawa niebieska tratowana na niebiesiech srebrzyście polśniewa. Słyszę twój wciąż jeszcze przyśpieszony oddech, a w tle nachalne cykanie. Gorzko-słodko pachną zgniecione przez nas piołun i macierzanka.

Przymykam oczy.

Dźwięki i zapachy nabierają intensywności. Przekonuję się kolejny raz, jak wrażenia wzrokowe potrafią zdominować, co odbierają inne zmysły. Dobrze jest od czasu do czasu oczy zamknąć, powąchać, posłuchać świata. Po chwili zaczyna mnie niepokoić twoja wciąż trwająca, dobrze słyszalna zadyszka.

Zerkam w prawo.

Po włosach idzie ci czerwona w czarne. Idzie sobie, idzie. Dochodzi do wilgotnego od miłosnego znoju czoła i – pac! Nieszczęsna! Trup. Pretensja o tę niepotrzebną śmierć przytłumia mój zadyszkowy o ciebie niepokój.

Odwracam się. Na lewy bok.

Hop! Na złamane źdźbło trawy wskoczył okazały konik polny – brązowoszary.

Siedzi i patrzy.

Na mnie?

Co widzi?

Mnie?

Jak?

A polatująca rusałka pokrzywnik jak mnie widzi?

A ta stokrotka? Zerka podejrzliwie niepewna, czy lada chwila nie podzieli losu zmiętoszonej przez nas trawy. „Będę uważała. Nie bój się” – mówię do niej w myśli.

Sprawa ze stokrotką załatwiona. Z biedronką też – nawet gruntowniej. Między nami też – przynajmniej na pewien czas.

Spoglądam wyżej.

Trawiasta zieleń podąża łagodnie w górę. Za nią mój wzrok. A potem od razu niebo. Wystarczyłoby przejść te pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt metrów, żeby znaleźć się w niebie. Naprawdę. Zaczyna się tuż za pagórkiem, zaprasza. Skoro zaprasza… To oszustwo! Stanowczo jest zbyt blisko. Przecież gdyby było tak blisko, od dawna i wszyscy bylibyśmy w niebie. No, może nie wszyscy. Niektórzy woleliby na ziemi. Przynajmniej wiadomo co i jak.

Przetaczam się na brzuch – ostrożnie, bo stokrotka.

Po kocu lezie mrówka – duża. Ja to nie ty. Biorę trawkę i jak policjant z drogówki naprowadzam owada na właściwe pasmo. „Idź ty swoją drogą” – myślę do niej surowo.

Swoją?

Nie moją?

Którą? „Z” czy „do”?

„Kochaj mrówkę!” Można by to hasło pisać sprayem na murach – zielonym, bo ekologiczne.

Pod mrówką koc. Pod kocem trawa. Pod trawą ziemia. Pod ziemią trawa. Pod trawą koc. Pod kocem kobieta i mężczyzna – leżą. Pod nimi powietrze, przestrzeń, niebo.

Wsparłszy brodę na łokciach spoglądam przed się, w dal.

Niewiele tej dali. Zaledwie kilkanaście metrów. Potem drobnolistne krzewy tarniny. Już mają owoce, ale całkiem zielone.

Przylatuje malutkie szare. Siada – zakołysało gałązką – przekrzywia łebek, patrzy.

„No, co się gapisz? To ja. Nijakie dla ciebie towarzystwo”. „Ćwir – mówi urażone – ćwir” – i odlatuje.

Za to ma towarzystwo rusałka pokrzywnik. Mach, mach, mach barwnymi, w plamki, skrzydełkami. Oba tańczą nad tarniną swój motyli miłosny taniec na błękitnym tle. Bo za nimi solidny, czysty kawał nieba. Gapię się, gapię na te tańczące, aż mój kręgosłup daje sygnał, że może by tak w przeciwną stronę.

Przekręcam się, siadam, wykonuję skłon ku przodowi, palcami rąk dotykam palców nóg.

Zza moich pięt wystają drobne kropeczki jaskrów. Dalej liczne niebieskie oczy rozwiera szeroko cykoria podróżnik. Podglądała nas bezwstydna, to oczywiste. A niech tam… Dobrze wie, że ją lubię. Potem miedza. Za miedzą pszenica. Stoi tak sztywno i złoto. Hieratycznie. Jest w tym coś pogardliwego. Słowo daję. Groty kłosów wbija w błękit nieba.

Gdzie się człowiek nie obróci niebo i niebo.

Czyżby była tylko jedna strona świata?