W słońcu

Nareszcie zaświeciło! Pospieszne żniwa. Podorywki. Szachownica pól zrobiła się wielokolorowa, zielono-złoto-brązowa. Ale zielenie są rozmaite – często w rzucik pasących się łaciatych krów. I złotości rozmaite. Brąz taki sam — kolor świeżo zaoranej lessowej ziemi. Niebo rozległe, błękitne z puchatymi bezami obłoków. Kawałek przyzwoitego lata.

Wchodzę w szeroko otwarte zielone drzwi lasu. W gmatwaninę ścieżek wciąż jeszcze usłanych bladozłotym ubiegłorocznym listowiem. Zaskakuje mnie cisza. Do niedawna gąszcz był nasycony rozgwarem ptaków pełen tryli, pogwizdywań, poćwierkiwań teraz cisza. Słońce sieje rozrzutnie małymi zwierciadełkami blasku. Wypatruję grzybów niestety! Za to puszą się paprocie strzępiasto, symetrycznokoliście. Nie pora na ich kwitnienie. Noc świętojańską, kiedy była, przegapiłam. I tak straciłam możliwość wsadzenia nosa do zapewne superwoniejącego kwiatu szczęścia. (Ileż to człowiek naprzegapia w życiu okazji). Dochodzę do miejsca, gdzie mama-tata klon stoi w towarzystwie mniejszych i większych kloniątek. Wśród nich ciemnozielenieją krągłe poduszeczki mchów. I nagle jest! Grzyb. Biały. Niejadalny, ale jest. Odzywa się też ptak. Melodyjnie, radośnie. Widocznie ma dobry humor — optymista.

Za lasem znowu pola. Kombajn turkocze-jazgocze. Czerwony „Bizon” na złotej prerii.

Zawracam ku łąkom nad Bystrą. Niektóre skoszono już drugi raz. Tej ani pierwszy, ani drugi.

I tutaj wypada mi napisać o przytulii i bodziszku.

Ona panieńsko lekka, biała, zwiewna. On w kaftanie wielosiecznych liści, z jasnym amarantem lejkowatych oczu.

On stoi prosto, z wdziękiem. Ona czepliwie oplata go, otula.

Ona sieje miodnym zapachem od tej jego bliskości. On kłoni się ku niej opiekuńczym gestem.

I tak na całej łące on i ona, on i ona. Zdominowali wszystkie pozostałe.

A temu wielkiemu weselu, owej wzajemności, muzykują z zapałem, skryte w gmatwaninie traw i ziół koniki polne.

Ona i on!

A wy jak myślicie? Po co, dla kogo Bóg stworzył świat?